listy przewiązane sznurkiem (zawsze adresat jest ten sam i tęskni za nadawcą)

James miał piękne pismo. A właściwie dwa, trzy, jakby się dokładniej przyjrzeć; szybkie, niestaranne, pełne jakichś symboli które tylko on potrafił odczytywać, przeplecione obcymi słowami i formułami, służące mu do zapisywania najbardziej prywatnych danych. Eleganckimi, zgrabnymi literami zwykle posługiwał się przy pracy na uniwersytecie, żeby studenci lub inni profesorowie mogli z łatwością rozczytać notatki. Był też trzeci rodzaj, mniej staranny, ale najszczerszy — drobne litery, którymi zapisywał pieszczotliwe przezwiska kierowane wyłącznie do Sebastiana. Rzadko kiedy pisał do niego jakieś listy wiedząc, że gdyby wpadły w niepowołane ręce obaj mieliby zrujnowaną reputację, ale kiedy już pisał, to były to najpiękniejsze, najczulsze listy na całym świecie.

Sebastian zawsze czytał je wtedy, kiedy Jamesa brakowało mu najbardziej. Uśmiechał się zawsze kiedy widział ładnie wypisane swoje imię, każde słowo sprawiało, że czuł się trochę bezpieczniej nawet kiedy był samotny — nieważne czy czekał w domu na powrót Jamesa, czy był gdzieś daleko i zabrał list ze sobą.

Zabierze je ze sobą również jeśli weźmie ślub z Irene Adler. Najbardziej się bał, że ich uczucie zwyczajnie wygaśnie, bez huku, bez dramatu, że po prostu się rozpłynie gdzieś między zalegającą na ulicach mgłą a kolejną szklanką bursztynowej whisky. Że obudzi się pewnego ranka i już nie będzie zakochany, że ich miłość — bo na inną w swoim życiu nie liczył i innej nie chciał — opadnie mu pod buty jak uschnięte płatki pobladłych róż, jak skruszone zbyt mocnym dotykiem suche gałązki lawendy.

Parę już poszarzałych, za to wciąż pachnących kwiatostanów nadal znajdowało się w grubej kopercie, w której trzymał wszystkie listy. James doskonale wiedział, że zapach lawendy przypominał mu o domu nieważne gdzie akurat by się znajdował, przypomina mu o tym, że ma swojego stróża, który nie pozwoli żadnemu planowi skończyć się niepomyślnie. 

Na stoliku leżał kolejny, elegancko zapieczętowany list — od Irene Adler. Profesor przekazał jej plan i wszystko, co się z nim wiąże, czekali teraz tylko na odpowiedź. Bał się, że Adler się zgodzi na ślub, ale martwił się, że też się nie zgodzi i będą zmuszeni inaczej walczyć o swoje bezpieczeństwo. Z dwojga złego wolałby chyba już zaakceptować małżeństwo, przecież znał Irene, ona o nich wiedziała, więc mogłaby ich wesprzeć.

Cokolwiek by nie było w tym liście, musi się dowiedzieć.

W studiu paliła się lampa, oblewając krawędzie mebli łagodnym światłem; ledwo uwidaczniała starannie wypisane tytuły na grzbietach książek. James siedział za biurkiem, zajęty notowaniem czegoś bardzo drobnymi literami, uniósł jednak wzrok, kiedy Sebastian zapukał lekko w drzwi.

— Odpowiedź od Irene Adler. Wolę otworzyć to z tobą — wyjaśnił, kładąc list na blacie. Moriarty ostrożnie wziął go w dłonie i przełamał pieczęć, po czym wspólnie przebiegli wzrokiem po równych linijkach tekstu.

Chwycił nerwowo nadgarstek pułkownika; w głębi duszy może wolałby, żeby Irene się nie zgodziła, żeby nie było tego ryzyka, powoli zaciskającego na nich zimne palce, każdy zakończony groźbą ujawnienia i głębokiego wstydu.

— Będziesz brał ślub, gołąbku — powiedział po chwili bezbarwnym głosem. Gdyby był nieco bardziej sentymentalny pomyślałby, że nagły ból w piersi to złamanie serca.

— Wiesz, że nadal będę cię tak samo kochać. Nic się nie zmieni.

Bał się, że się zmieni. Obaj się bali, chociaż na dwa sposoby; Sebastian bał się, że uczucie banalnie wygaśnie i nawet nie zauważą, kiedy przestaną za sobą tęsknić. James bał się, że Moran zakocha się w Irene, w kimś z kim może żyć jawnie bez narażenia na krytykę i zrujnowanie reputacji, z kim może mieć rodzinę. Może ich związek mu ciąży, może go męczy, może nudzi go i boli życie w kłamstwie — chociaż czy sekret zachowany dla własnego bezpieczeństwa to wciąż kłamstwo? Kłamstwo obłożone kwiatami, które zaczną usychać tak szybko, jak przyszła panna młoda odłoży bukiet, bo ani ona, ani jej mąż nie będą się kochać — może Sebastian wstydzi się, boi się przyznać, że jego uczucie powoli się wypala?

— Chcę być z tobą tak długo, jak tylko będzie się dało. — Sebastian pocałował go w skroń i splótł ich palce, po czym przycisnął jego dłoń do ust. — Nie przestanę cię kochać — powtórzył łagodnie. — Robimy to dla bezpieczeństwa twojego i mojego, ale nic się między nami nie zmienia, profesorze. Przysięgam. 

— Wierzę ci, oczywiście.

Próbował się temu opierać, oczywiście, ale niepokój wkradał się nieubłaganie w jego serce; wszystko między nim i Sebastianem groziło zawaleniem się; nie runęłoby jak domek z kart, raczej jak i tak ledwo już ostałe ruiny, a kurz, popioły i pył opadłyby tylko na nich obu, bez jakiejkolwiek zmiany w otaczającym ich świecie. Tylko ich stan odzwierciedlałby jakąkolwiek zmianę w ich uczuciu, jednak pytania, które mogły zostać zadane, zostałyby uprzejmie przemilczane. Konwenanse nie pozwoliły na bardziej dociekliwe wnikanie w temat i obaj byli po raz pierwszy wdzięczni za te przeszkody.

Ale czy skoro obaj równie mocno wątpili w siłę swojego uczucia, to czy miało ono jakieś szanse na przetrwanie? Co ich właściwie łączyło, skoro obaj nie wierzyli na tyle w swoją miłość?

Herbata nie zdążyła wystygnąć, kiedy James wyszedł ze studia, wyraźnie bardziej zmartwiony niż wcześniej; zwykle nieporuszoną, łagodną twarz poznaczyły zmarszczki, wciąż wczytywał się w starannie napisany list. Każdy z wyrazów, zgrabnie napisany, bezlitosny w eleganckich pociągnięciach pióra, zgodą na małżeństwo — tak samo niechętną jak ich samych, ale konieczną prędzej czy później — wyznaczał koniec ich wspólnego życia. Zabawne, bo poświęcili swoją bliskość dla miłości, której nie mogli mieć, do której niby nie mieli prawa... ale czy na pewno? 

Mieli do niej prawo. Wymienili się obrączką i pierścieniem rodowym, to sygnalizowało ich zawoalowany związek, bezpieczniej było się ukryć, lecz czy uznanie ich uczucia za ciężki grzech odbierało im do niego prawo, kiedy żaden z nich nieszczególnie przejmował się niebem i piekłem?

Może piekło było bliżej niż myśleli, może zakamuflowanym piekłem byłoby powolne wygasanie uczucia jak porzuconej na pastwę losu świecy, która bez doglądania wypala się do końca. I chociaż obaj cenili sztukę, to oglądali barokowe cherubiny i obrazy biblijne wymalowane freskami na sklepieniach okolicznych kościołów bez zrozumienia, bez akceptacji dla tego, co im zwiastowały. Przecież na dobrą sprawę miłość miała zmywać wszelki grzech, więc wynagradzała im cały strach, zasiany od najwcześniejszych lat.

— Martwię się tym małżeństwem.

— Martwisz się tym małżeństwem, prawda? — zapytał jednocześnie z nim Sebastian i uśmiechnął się słabo. 

— Tak, jak już wiesz, mój drogi. Wiem, że teraz sobie obiecujemy, że nic się między nami nie zmieni, ale to nie my o tym zdecydujemy. — Moriarty chwycił go za rękę, żeby pogładzić nie tyle obrączkę, co poznaczoną drobnymi bliznami skórę. 

— Jeśli nie my, to kto? Wybacz, ale to tylko my mamy na to wpływ. — Sebastian ostrożnie przycisnął jego dłoń do ust. Zawsze wyczuwał pod wargami wyrobione ślady od pióra albo zauważał plamki atramentu odcinające się od niej swoją czernią (najbardziej lubił podpisywać swoje dzieła właśnie nią, elegancko wypisując inicjały oraz nazwisko). — A jeśli w nas wątpisz, to mamy swoją odpowiedź — dodał cicho, nie odrywając ust od skóry. Centymetr wyżej i dotknąłby metalu z grawerunkiem. Martwił się tym, że Moriarty właściwie pogodził się z utratą ich więzi i zaakceptowałby to bez mrugnięcia okiem, za to jemu samemu ból przypominałby o tym codziennie; budziłby się sam, kładł spać sam — z Irene, ale równie dobrze mógłby być samotny, bo jej nie kochał — i żyć tylko kruchymi jak zaniedbane ususzone kwiatostany wspomnieniami, które kiedyś łączyły go z miłością jego życia.

— Uważasz, że w nas wątpię, gołąbku? — James był zraniony, tak, zraniony, bo jeśli w coś nie wątpił, to jedynie w łączące ich sentymenty, w ten upchnięty głęboko pod warstwami chłodu i uporczywej przyjaźni afekt, który do siebie żywili.

— Przepraszam. Może masz rację i nie powinniśmy się martwić. Kocham cię i po ślubie z Irene Adler nie przestanę.

— Wiem. 


Ślub był szybki, ale nie mniej piękny niż takie starannie planowane; udało się zaprosić zaskakująco wielu gości, by wypełnić miejsca po obu stronach kościoła. Irene, cała na biało, z długim welonem spływającym po ramionach, z bukietem starannie dobranych kwiatów uśmiechała się sztucznie, lecz na tyle dobrze, że tylko jej świeżo poślubiony mąż i profesor mogli zauważyć nieszczerość.

Brudnobeżowe cegły, witraże, pochyły dach spływający niemal do ziemi, zdumiewająco przestronne wnętrze oświetlone jedynie kandelabrami — to wszystko było bardzo malownicze, romantyczne, idealne miejsce na ślub dwóch kochających się osób.

Tylko, że oni się nie kochali.

Ołtarze miały za zadanie łączyć serca, nie je łamać. A jednak, kiedy Sebastian czekał na Irene, na ubraną w suknię ślubną, okrytą welonem przyszłą panią Moran, miał wrażenie, że ktoś łamie mu serce na pół. Jedną połowę ciągnęło do Jamesa, wyrywała się z piersi, żeby do niego wrócić; druga posłusznie stała w miejscu, nie mniej zakochana, ale rozsądnie wiedząca że tylko ten ślub ich uratuje.

Szczerze mówiąc, Sebastian przeklinał w duchu to, że dał się namówić na to małżeństwo, i to profesorowi, według którego to miało zbawić ich od krępujących podejrzeń i umocnić pożądaną reputację mężczyzn, których łączy zażyła, czysto platoniczna przyjaźń. Irene miała tylko wzmocnić to wrażenie i zamknąć usta plotkarzom. Ciemny, wygładzony dłońmi Jamesa krawat powinien go udusić, przynajmniej wtedy rozwiązałby jego największy problem; chociaż to wszystko, cały ten żałosny teatrzyk odbywał się za zgodą Moriarty'ego, co z jego pomysłu, by odsunąć od siebie podejrzenia o grzeszny styl życia, to Sebastian czuł się właściwie tak, jakby go zdradzał, czekając przy ołtarzu na kogoś innego, na jedną jedyną Irene Adler, już niedługo Moran, która z przeszkody na drodze stała się wartościowym sojusznikiem. Przynajmniej taką mieli nadzieję; cały plan był ryzykowny, nawet bardzo, ale tylko wewnątrz ich trójki, nikt spoza wtajemniczonych nie podejrzewałby tej relacji o takie poplątanie.

Zawsze kiedy myślał o ślubie, kojarzyło mu się to raczej ze szczęściem niż paskudnym bólem układającym swoje ciężkie sploty w klatce piersiowej jak jakiś rodzaj mitycznej bestii.

— Zamorduję cię, jeśli będziesz mnie nazywał prywatnie panią Moran — mruknęła mu do ucha i zaraz potem uśmiechnęła się promiennie; gdyby nie znał jej nastawienia do aranżowanego małżeństwa, wyglądałaby jak najszczęśliwsza na świecie panna młoda. Biały welon, długa sukienka, bukiet kwiatów w zaciśniętych dłoniach. — Małżeństwo nic między nami nie zmienia, nie wierzę, że dałam się na to namówić.

— Ja też nie wierzę, ale jednak. Jeśli możemy tym pomóc samym sobie, to śmiem twierdzić, że to była dobra decyzja, nawet jeśli nie nasza, bo to tu cię boli. A podobno jesteś taka sprytna — dodał z rozbawieniem.

— Nie, ty po prostu nie jesteś asertywny względem profesora, ta — ściszyła głos — miłość strasznie cię zaślepia, wiesz? Mógłby ci kazać rzucić się pod pociąg i byś to zrobił. Taki z ciebie tygrys, pułkowniku.

— Bo jest moim bardzo dobrym przyjacielem — wysyczał ironicznie, zwiększając nacisk na każde słowo. Okropne, mdłe, palące jadem. Po chwili stłumił westchnięcie. — To małżeństwo będzie trudne.

Będzie musiał się wyprowadzić z Conduit Street do posiadłości rodowej pod Londynem, spędzać z Irene — bo teraz już przysługiwało im prawo do mówienia sobie po imieniu — prawie cały czas, będzie widywał się z profesorem znacznie rzadziej, może nawet raz na tydzień na niezobowiązującej herbatce i to będzie tak strasznie bolało, kiedy będzie musiał grać dobrego męża, którym nigdy nie chciał być. Nie chciał być mężem Irene Adler, poprawił się, bo ktoś już miał zwyczaj traktowania go tak, a on nie potrzebował niczego więcej.

Cały mały świat, zamknięty w jednym mieszkaniu między wąskimi oknami, stertami książek a ozdobnymi drzwiami, jeśli zignoruje się wietrzne i zgiełkliwe ulice, nabierający stabilności pod przykrywką dwójki zażyłych przyjaciół, zawalił się podczas sakramentalnego tak.

Chyba nigdy dotąd nie nienawidził tak usłyszanej i wyrażonej zgody. Obrączka dziwnie ciążyła, jakby narzucała niechciany obowiązek, który wymusi kary za nieprzestrzeganie go, wywróciła mu życie do góry nogami; gdyby tylko mógł, Boże, gdyby tylko mógł sam się nie zgodzić, oddać obrączkę i zabrać drogiego Jamesa ze sobą. Pokłóciliby się później o to, rzecz jasna, wyraźne wymagania w kontrze do niesamowitego bólu, jaki mu to sprawiało, ale w końcu wszystko by się ułożyło. A być może natychmiast ktoś by to przejrzał i ostatecznie zrujnował ich reputację.

Świat mi się zawalił, pomyślał, gdy Adler ujęła go pod rękę. Właściwie starannie budowane ceglane mury zaczęły się kruszyć gdy szedł do kościoła, pierwszy z nich runął, kiedy przed ołtarzem chwycił ją za rękę.

— I ty to mówisz? To ja utknęłam w domu. Licz na co chcesz, ale nie na małżeńską idyllę i gromadkę dzieci — ostrzegła. — Tego nie było w umowie.

— To naprawdę będzie bardzo trudne — mruknął złośliwie. — Chyba wolałbym wrócić do Indii.

— Małżeństwa zawsze są trudne, pułkowniku, ale jakie piękne. — Miedzy nich wdarł się spokojny, melodyjny głos. Matka Irene, pani Adler, w eleganckiej sukni oraz upierzonym kapeluszu stała tuż obok, wnosząc z jej słów musiała usłyszeć ostatnie zdanie. Sebastian dyskretnie porównał ją z córką. Jak dwie krople wody, identyczne oczy, tylko mniej złośliwe, tak samo kręcone, upięte włosy, tylko poznaczone siwymi pasemkami. Taki sam bystry uśmiech, tylko trochę mniej jadowity. — Życzę szczęścia z moją temperamentną córką.

Irene wywróciła oczami. Jakby temperament to było coś złego.

— Życzę szczęścia z moim synem. — Lord Moran ucałował dłoń Irene i uśmiechnął się zagadkowo. — Czasem trzeba go trzymać krótko.

— Jestem pewna, że sobie z nim poradzę, dziękuję. Prawda, Sebastian?

Był samotny, mimo obecności Irene po drugiej stronie łóżka, z długimi kręconymi włosami rozsypanymi na poduszce i przyciśniętymi do piersi ramionami; jemu samemu świat się rozpadł, tym razem rozdzielono go od profesora na dobre, niby za jego zgodą i według starannie utkanego planu, ale wciąż siłą. Obrączka połyskiwała z wyrzutem, zbeszczeszczona fałszywym przyrzeczeniem, i chociaż dla niego była to tragedia, reszta świata nawet nie mrugnęła. Przecież nawet nie powinni czuć do siebie akurat miłości, wtedy byłoby łatwiej, może byłby z Irene szczęśliwy, a ona z nim — bo nie miał złudzeń, jej było tak samo niewygodnie w małżeństwie — jednak było już za późno, stanowczo za późno. Trzeba było przerwać ceremonię, najlepiej jednocześnie, nie brnąć w zaparte byleby tylko uroczystość się skończyła.

— Sebastian — usłyszał nagle i obrócił się na drugą stronę; Adler siedziała na łóżku, otulona miękkim materiałem koszuli nocnej, i patrzyła na niego z wyrzutem. — Oddaj mi moje pół kołdry albo ci je zabiorę — zagroziła, złagodniała jednak, widząc wyraźnie wyrysowane zmartwienie na jego twarzy.

— Nadal możecie się spotykać, wiesz? Nie będzie mi to przecież przeszkadzać, oboje wiemy, że ten ślub to przykrywka. Kochasz go, on kocha ciebie, musicie sobie jakoś radzić i być bezpieczni. Pomogę wam przecież — dodała z rezygnacją, wsuwając się pod kołdrę. — Udawaj porządnego męża, żeby utrzymać wygląd, a wasza... relacja, wasz romans, może się dalej rozwijać. Przecież nawet jeśli będziesz odwiedzał go codziennie, kto cię oskarży o odwiedzanie dobrego przyjaciela, żeby sprawdzić, jak się czuje? To tylko doprowadzi do wiary, że jesteś oddany swojej przyjaźni, nikomu nie zaszkodzi, więc proszę, chodźmy spać.

— Nie tym się martwię — odparł ze zniecierpliwieniem. — No, tym trochę też. — Tym razem ton głosu był łagodniejszy, nie aż tak ochrypły. — Boję się, że to nas od siebie oddali, boję się, że go stracę — wyrzucił z siebie i natychmiast odwrócił wzrok.

Na jego szafce nocnej leżał mały stosik kartek z życzeniami, bilecików, wizytówek, ale jedna koperta wyróżniała się szczególnie eleganckim stemplem i inicjałami JM.

Sebastian uśmiechnął się lekko. Nie miał odwagi jej otworzyć, chociaż wiedział, że nie znajdzie tam wyrzutów, raczej ukojenie dla nerwów i więcej słodkich obietnic.

Z koperty z życzeniami dla pana młodego, po rozłamaniu laku i wyjęciu starannie złożonego listu, wypadły świeże łodyżki lawendy.


heh (przepraszam)

wrzucam bo i tak mało kto zwraca na to uwagę, więc co mi szkodzi coś wrzucić, i tak mam to prawie skończone w szkicach <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top