❅ xv ❅
❁ ════ ❅• 𝑫𝑨𝒀 𝟏𝟓 •❅ ════ ❁
❅❅❅
┏━━━━•❅•°•❈•°•❅•━━━━┓
𝑺𝑻𝑼𝑪𝑲𝒀
┗━━━━•❅•°•❈•°•❅•━━━━┛
❅❅❅
𝑺𝒕𝒆𝒗𝒆 𝑹𝒐𝒈𝒆𝒓𝒔 𝒙 𝑩𝒖𝒄𝒌𝒚 𝑩𝒂𝒓𝒏𝒆𝒔
Dom przy jednej ze spokojniejszych ulic Bronxu od początku grudnia pachniał świętami. Na każdym krzaku w ogrodzie i przed domem wisiał długi łańcuch kolorowych lampek choinkowych. Wcześniej zielona trawa była cała pokryta jasnym puchem. Środek był równie przystrojony. James naprawdę się napracował, żeby doprowadzić dom do tego stanu. Robienie wszystkiego samemu okazało się o wiele cięższe niż mu się wydawało. Nie mógł przesiedzieć całego wieczoru tutaj, ponieważ miał naprawdę ważną sprawę do załatwienia.
Buchanan upewniając się, że wyłączył wszystkie urządzenia w domu, wyszedł na korytarz prowadzący do drzwi wyjściowych. Pogoda na dworzu nie była w żadnym stopniu porównywalna do wczorajszej. Przez noc, spadło tyle białego puchu, aż będąc w wysokich butach, spokojnie całe by się zmoczyły. Założył na siebie brązowy płasz z brakującym jednym guzikiem zerwanym podczas pierwszej wizyty na lodowisku. Wokół szyi owinął granatowy szalik w czarne paski, który dostał od Willsona na swoje zeszłoroczne urodziny. Nie zapomniał również o zimowych butach butach ciemnego koloru. Z kamienną twarzą wyszedł z domu. Od razu poczuł płatki śniegu bijące w jego bladą twarz. Było to jego najmniejsze zmartwienie. Wsiadł do czarnego samochodu i uruchomił go. Naprawdę nie chciał tam jechać. Nie jeśli miał jechać tam po raz ostatni.
Drogi w dzień wigilii były pełne samochodów. Warunki pogodowe wcale nie pomagały w dojeździe na miejsce. Większość osób podróżowało w celu odwiedzenia rodziny oraz spędzenia wspaniałego czasu z nimi. Był to po części również powód dla brązowokiego do opuszczenia domu. Nie miał jednak takiego szczęścia, by odwiedzić jej dla celebrowania. Na myśl o mijanych domach pelnych szczęśliwych rodzin, zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Kiedy udało mu się podjechać pod budynek, zaparkował pojazd na niemalże opuszczonym parkingu.
Budynek w środku był równie biały niczym panorama za oknem. Z pewnością nie było tam równie przyjemnie. Choinka stojąca w recepcji i kilka rozwieszonych lampek nie oddawały prawdziwego klimatu świąt, a przebywanie w szpitalu podczas tego wspaniałego czasu na pewno nie było niczym przyjemnym. Szpital nie zapewniał bliskości rodziny, czy też smaku sezonowych potraw. Jeśli było z tobą naprawdę źle, puste łóżko obok stanowiło twoje jedyne towarzystwo.
Święta Steve'a Rogersa właśnie tak wyglądały. Leżąc nieruchomo przez cały tydzień zdążył zliczyć wszystkie niedoskonałości znajdujące się na suficie pomieszczenia. Tak go zaczęły irytować, że gdyby tylko mógł, dodałby kolejne tyle plam. Gdyby nie mógł obracać głowy, najprawdopodobniej wpadłby w szał. Patrzenie się na drzwi było równie nudne. Wchodziły i wychodziły ciągle te same osoby, mówiące, jak to z nim jest coraz gorzej. Był świadom swojego zdrowia, a raczej jego braku, jednak pomimo tego dalej codziennie dowiadywał się, że zostaje mu o jeden dzień mniej. Najzwyczajniej w życiu robiono go w głupka. Ulubioną czynnością jasnookiego było oglądanie krajobrazu za oknem. Jego pokój był umieszczony w północnej części budynku. Dzięki temu miał naprawdę dobry widok na pola i łąki. Los się do niego uśmiechnął i kazał mu umierać akurat w zimę, kiedy te tereny wyglądają najpiękniej. Patrzenie na spadający śnieg było jedyną rzeczą, która go nie irytowała. Potrafił wyobrazić sobie szczęśliwych znajomych bawiących się razem, pomimo nie tak młodego wieku. Nawet udawało mu się do nich przenosić. Cieszył się, kiedy trafiał Starka śnieżką w głowę, denerwował widząc rozwalonego bałwana postawionego niedawno i znów rozpromieniał sie widząc twarz Bucky'ego. Kiedy ciemnooki przyciągał go do siebie, wznosząc się na palcach, żeby złączyć ich usta w pocałunku, powracała szara rzeczywistość. Ten sam zegar, te same ściany, ten sam respirator. Tak mijał jego każdy dzień. Fakt, że nie mógł zobaczyć się z ukochanym przez chorobę, dobijał go najbardziej. Bolało go, że nie może spędzić swoich ostatnich dni razem z brunetem. Czując, że to już koniec, poinformował czuwającego nad nim lekarza, który natychmiast wezwał narzeczonego mężczyzny.
Barnes od minuty stał pod drzwiami, nie mogąc się przełamać do wejścia do środka pokoju. Między kochankami było wszystko dobrze, nie był pewny, czy da radę znieść widok blondyna, przed kolejną rozłąką. Finalnie postanowił złapać za klamkę i pociągnąć drzwi do siebie. Spotkało sie to z głośnym skrzypnięciem, które w żadnym stopniu nie wzruszyło leżącego.
— Tak, wiem, zaraz umrę — mruknął patrząc się w górę.
Nie słysząc kroków, zdziwił się i postanowił się obrócić. Widząc
— J-James..? — jęknał cicho nie wierzając własnym oczom. — To niemożliwe...
— A jednak — uśmiechnął się brunet wchodząc do środka.
Sam nie był pewny widoku przed sobą. Nie sądził, że będzie miał szanse porozmawiać z miłością swojego życia. Pociągnał stojące obok drzwi plastikowe krzesło i postawił je obok szpitalnego łóżka. Siedzieli w ciszy patrząc na siebie trzymając się za ręce. Obaj nie mogli dopusścić do siebie faktu, że za chwilę siebie stracą.
To było nieuniknione. Och, gdyby tylko móc cofnąć i mieć szanse się sobą nacieszyć.
— Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłem — westchnął jasnooki, przerywając ciszę. — Każdego cholernego dnia widziałem to samo, tych samych ludzi, ale nigdy ciebie — powiedział, a jego oczy się zaszkliły. — Dlaczego to musiałem być ja? Dlaczego przeze mnie musisz tak cierpić?! — rzucał słowami przerywając je pociągnięciami nosem. — Nawet teraz nie moge cię pocałować, bo się jeszcze ty zarazisz i kolejni bedą cierpieć. To wszystko moja wina... — dodał odwracając wzrok.
Bucky siedział nieruchomo z zaciśniętymi ustami starając się powstrzymać łzy. Nie puszczał ręki Rogersa, pomimo, że ten próbował już to zrobić kilka razy.
— Jeszcze raz powiesz, że to twoja wina, to osobiście cię uciszę — wydusił z siebie wstając.
Od razu zwróciło to uwagę zchorowanego. Stojący pochylił się nad łóżkiem próbując się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. To było za ciężkie. Przybliżył się do kochanka i pomimo zakazów doktora, złączył ich usta w delikatnym pocałunku. Zbliżenie trwało krótko przez spadek sił leżącego. Ciemnowłosy orientując się o tym, odsunął się od niego z pogodną twarzą.
— Kocham Cię, James — wyszeptał ledwosłyszalnie.
— Ja ciebie też, Steve — odpowiedział kładąc dłoń na policzku mężczyzny.
Monitor ukazujący funkcje życiowe... nie wykazywał zupełnie nic. Po kilku niemozliwe długich sekundach, zgasł z nikłym uśmiechem na twarzy. Brunetowi wydawało się, że czas stanął w miejscu. Pomieszczenie wypełniło się ciszą. Oddech Buchanana był ledwo słyszalny dla samego siebie. Pobladł jeszcze bardziej niemalże wspasowując swój odcień skóry do koloru ścian. Opadł na krześle wbijając oczy w mokra podłogę. Nie mógł usiądzeć w miejscu. Emocje dały górę. Podbiegł do metalowej szafki stojącej przy drzwiach i popchnął ją na podłogę krzycząc. Nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Uspokajając się uklęknał przy łóżku szpitalnym wylewając strumień łez. Dławiąc sie łzami gładził ciepłą jeszcze rękę blondyna.
Stracił go. Jego największy skarb od tak poprostu zniknął. Przecież mogło być inaczej. Nie mogło. Musiało się to stać. Wcale, że nie. Pomimo wiadomego stanu partnera myśl o jego śmierci była niczym strzał w serce. Wszystko stracił w jednej chwili. Miał wyjść w całości, miał wyjść z nim z rękę z tego okropnego miejsca.
Miało być tak pięknie.
Miało.
A/N
dzieńdobrywieczór ! miało wyjść bardziej depresyjnie ale olałam sprawę po części, więc nie wygląda to tak do końca jak chciałam D: pomimo tego mam nadzieję, że chociaż trochę się spodobało. życzę zdrówka i wspaniałych świąt ( do których zostało tylko dziewięć dni!! ) ! trzymajcie się, cześć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top