❅ vii ❅
❁ ════ ❅• 𝑫𝑨𝒀 𝟕 •❅ ════ ❁
❅❅❅
┏━━━━•❅•°•❈•°•❅•━━━━┓
𝑺𝑻𝑨𝑹𝑴𝑶𝑹𝑨
┗━━━━•❅•°•❈•°•❅•━━━━┛
❅❅❅
𝑷𝒆𝒕𝒆𝒓 𝑸𝒖𝒊𝒍𝒍 𝒙 𝑮𝒂𝒎𝒐𝒓𝒂 𝒁𝒆𝒏 𝑾𝒉𝒐𝒃𝒆𝒓𝒊 𝑩𝒆𝒏 𝑻𝒊𝒕𝒂𝒏
❅❅❅
─── ・。゚☆: *.☽ .* :☆゚. ───
Peter Quill lubił Boże Narodzenie tak naprawdę od zawsze, głównie ze względu na atmosferę – jego zdaniem nawet lepszą niż tę w czwarty czwartek listopada. Uwielbiał kominek w ziemskim salonie, zapach sosu żurawinowego unoszącego się po całym domu, girlandy wszędzie, gdzie tylko spojrzał i śnieg, choć rzadko zdarzało się, żeby w Missouri były białe święta. Poza sklepem muzycznym w St. Charles i wspomnieniami związanymi z Meredith, jego matką, to właśnie za obchodzeniem Wigilii Narodzenia Pańskiego tęsknił najbardziej.
I chyba właśnie dlatego postanowił pokazać Strażnikom, swojej rodzinie, czym tak naprawdę były święta. Po części zamierzał też zaimponować Gamorze i zaintrygować ją swoją osobą, ale to akurat był tylko szczegół.
Nadchodziła trzecia niedziela adwentu (a przynajmniej tak mówił dziwny konwerter dni międzygalaktycznych na te ziemskie) i dopiero wtedy nadarzyła się pierwsza okazja, by Peter w ramach niespodzianki przyozdobił Milano – zatrzymali się na bliżej nieokreślony czas w okolicach planety Conjunction, a Rocket uparł się, żeby poszukać jakichś perełek w tamtejszym wręcz legendarnym kasynie i zabrał ze sobą Groota, Draxa oraz Gamorę.
Plan był stosunkowo łatwy, chociaż wykonanie do takich w pełni nie należało: potrzebował godziny, może dwóch, zawartości warsztatu i braku świadków (w końcu na tym polegają niespodzianki, prawda?), a przez cały czas brakowało przynajmniej jednej z tych rzeczy.
Nie spodziewał się jednak, że najbardziej mordercza kobieta we wszechświecie w ostatniej chwili postanowiła zostać na statku i polerować swoją kolekcję mieczy, bo to przynajmniej miało więcej sensu niż szlajanie się po galaktycznym zadupiu, jak nazwała ekspedycję do kasyna.
❅❅❅
Gamora była znudzona. Znudzona każdym dniem, wyglądającym tak samo, znudzona sarkazmem ich pokładowego „zwierzątka”, a wreszcie: znudzona brakiem emocji, chociaż minimalnej dawki adrenaliny, która zwykła utrzymywać ją przy życiu. Na dodatek czuła, że się wyklucza; sama nie miała zielonego pojęcia, dlaczego postanowiła zostać, ale, by jakoś poprawić swoje samopoczucie, była skłonna uznać opcję „święty spokój”.
Sądziła, że miała całe Milano dla siebie; po coś w końcu rzuciła tekstem, by Rocket zabrał Quilla. Chyba właśnie ten fakt sprawił, że przez ciche dźwięki podobne do tarcia metalem po jakimś delikatnym podłożu, mocniej chwyciła za polerowany akurat Godslayer.
Kobieta zaciekawiona, ale i w pewnym stopniu zaniepokojona, wyszła ze swojej sypialni, po czym skierowała się w stronę kokpitu, z którego owe dźwięki dobiegały.
Delikatnie stawiała każdy krok, skradała się niczym kot, ale wciąż miała wrażenie, że ktokolwiek, kto znajdował się na statku razem z nią, był przygotowany na każdą ewentualność, że doskonale słyszał jej urywany oddech i pędzące ze stresu serce.
Ścisnęła w dłoni blaster, wychylając się zza ściany. Z pewnością nie była typem osoby, która wyskakiwała z krzykiem „nie ruszaj się” albo „stój, bo strzelam”. Dlatego właśnie w stosunkowej ciszy wycelowała w sylwetkę najwyraźniej zbierającą coś z podłogi.
Była w pełni gotowa, by strzelić, ale zmieniła zdanie, gdy zrozumiała, że przed nią nie stał złodziej ani międzygalaktyczny sługa jej ojca, tylko Peter Quill we własnej osobie.
Gamora nawet przed sobą nie była w stanie przyznać, jak cholernie ucieszyła się wiedząc, że to Peter. Jednak chwilę po fali ulgi, nastała złość. Złość, że tak ją przestraszył, że w ogóle był w Milano, a ona nie mogła pobyć sama ze sobą i bez człowieka, który wciąż mącił jej w głowie od czasu ich tańca na Knowhere.
Mieli lecieć do tego cholernego kasyna. Co on tu niby robi?
Zielonoskóra oparła się o ścianę, uważnym wzrokiem przyglądając się poczynaniom Star Lorda. Szatyn grzebał w starej skrzynce z narzędziami, okazjonalnie rzucając ciche przekleństwa. Głównym jednak obiektem jego uwagi była przytwierdzona do ściany (o ile tak właśnie mogła nazwać pionową część statku kosmicznego) stosunkowo nędzna imitacja czegoś na kształt drzewa, złożonego ze srebrnych narzędzi, łańcuchów i kosmicznych śmieci Rocketa.
Już wtedy z pewnością mogła powiedzieć, że najlepszy przyjaciel Groota nie będzie zachwycony, gdy zobaczy ukradzione przez niego świece do statków kosmicznych udające błyszczący czubek misternej konstrukcji.
— Robisz ołtarzyk dla międzygalaktycznej Matki Natury? — spytała, przełamując nawet przyjemną ciszę, po czym rzuciła szatynowi lekki półuśmiech, gdy temu wypadł z rąk klucz francuski.
Quill obdarzył ją zdziwionym spojrzeniem, skanując sylwetkę Gamory od góry do dołu. Wydawał się być spokojny, lekko zaskoczony, ale jednak spokojny; właśnie z tego powodu nigdy nie przeszłoby jej przez myśl, że wyklinał w myślach nagłą śmierć jego planów.
— Robię świąteczną niespodziankę, ale najwyraźniej nie mogę już tego tak nazwać.
Kobieta uniosła brwi, niemo przypominając, że mimo wszystko była kosmitką i nie miała pojęcia, o jakie święto mogło chodzić.
— Święta Bożego Narodzenia — zaczął szatyn, jednak zielonoskóra mu przerwała; na jej twarzy majaczył się cień radości i coś na kształt dumy, że zrozumiała, o co mogło chodzić.
Może i wydawało się to idiotyczne, ale Gamora całym sercem nienawidziła nie wiedzieć. Zawsze w takich momentach czuła się gorsza, słabsza, zwyczajnie w odsłoniętym miejscu. Traciła swoją pozycję i pozwalała wrogowi (ewentualnie rozmówcy, jak w tamtym przypadku) zyskać element przewagi, a na to nie mogła sobie pozwolić.
Chyba zwyczajnie czasami zapominała, że nie musiała już każdego dnia walczyć o swoje życie tak jak za czasów, gdy mieszkała z Thanosem i spędzała czas na sparingach z chętną mordu siostrą.
— Masz na myśli tego boga, który napadł na Terrę, czy któregoś z celestian? — Peter rzucił jej minę pełną niedowierzania, coś w stylu „nie osłabiaj mnie”.
— Mam na myśli Jezusa — powiedział, a gdy zobaczył jej reakcję, zaczął tłumaczyć, jako-tako ignorując, jak głupim uczuciem było wyjaśnianie istnienia Chrystusa. — Taki typ, który jest synem Boga, ukrzyżowali go na krzyżu za grzechy ludzkości i co roku świętuje się jego narodziny. Spędzasz dwa, trzy dni z rodziną, dostajesz prezenty i jesz ile puddingu się da. Teoretycznie to święto religijne, ale gospodarka by umarła, gdyby nie świąteczne zakupy i piosenki jak „Let it snow” albo „Last Christmas”.
Gamora powoli kiwnęła głową, po czym podeszła do szatyna i kucnęła obok niego. Jeszcze raz zlustrowała wzorkiem imitację drzewa, a chwilę później utkwiła spojrzenie w mężczyźnie naprzeciw niej.
— Ale to nie tłumaczy dlaczego starasz się zostać zamordowanym przez Rocketa i budujesz to coś. — Pełnym wdzięku ruchem wskazała dłonią na metalową konstrukcję, niechcący sprawiając u Peter lekki uśmiech. — Szczerze mówiąc, przypomina pseudo drzewo, ale chyba wolę nie wnikać.
— Bo to jest drzewo i powinno być choinką, a to żelastwo ozdobami. Najwyraźniej wyszło jedynie po części.
Kobieta przez chwilę rozważała, jak powinna zareagować, co powinna zrobić, ale finalnie, chociaż na tamto popołudnie, postanowiła odrzucić ciągłe analizowanie i rozmyślanie nad konsekwencjami. Dlatego właśnie złapała za wciąż leżący na ziemi klucz francuski i przytwierdziła go do części jednej z gałęzi drzewka, po czym delikatnie poprawiła jego pozycję na ścianie.
— Jeśli to ma być choinka, musi być rozłożysta, a nie taka marna — stwierdziła rozbawionym tonem z dodatkiem pouczającej nuty, a chwilę później zabrała się za poprawianie już utworzonej konstrukcji. Przez dłuższy moment na statku zapanowała cisza przerywana jedynie charakterystycznym chrzęstem metalu.
Szczerze mówiąc, tworzenie tego á la drzewka było naprawdę miłe. Gamora skupiła się na tej czynności tak mocno, że nie zauważyła momentu, w którym szatyn podszedł do odtwarzacza w kącie pokoju i włączył jedną z kasetowych składanek.
Zielonoskóra zmarszczyła brwi, gdy do jej uszu doszły pierwsze słowa puszczonej chwilę wcześniej piosenki. „Last Christmas, I gave you my heart.” Obdarzyła Petera pełną konsternacji miną, sprawiając, że ten odpowiedział jej w ten sam sposób.
— To jedna z najbardziej znanych piosenek wszechczasów. Nie mów, że tego nie znasz!
Kobieta pokręciła głową z nieustającym uczuciem, że właśnie udało jej się zdołować samego Star Lorda.
— Załamujesz mnie, Gamoro — stwierdził lekko prześmiewczym tonem, zupełnie tak jak ona, gdy mówiła o wyglądzie choinki. Przez krótki moment zastanawiał się, co zrobić, by poprawić jej humor i jakoś rozluźnić atmosferę, ale szybko wpadł na jeden, wręcz ponadczasowy i zawsze dobry, pomysł. — „Once bitten and twice shy. I keep my distance, but you still catch my eye. Tell my baby, do you recognize me?”
Kobieta uśmiechnęła się chyba pierwszy raz tego wieczoru w stu procentach szczerze, mrucząc coś pod nosem o jego talencie do śpiewania. Obserwowała, jak Peter tańczył bez większego ładu i składu do puszczonej piosenki i chociaż planowała pozostać jedynie bierną obserwatorką, szatyn szybko porwał ją w swoje ramiona.
— Mówiłam ci już, że nie tańczę — powiedziała bez przekonania, mimo wszystko poddając się muzyce.
— A moim zdaniem po prostu nie chcesz zaszczycić mnie nawet jednym tańcem, nie sądzisz? — spytał retorycznie, obracając Gamorę wokół jej własnej osi i sprawiając, że ciemnoczerwony kosmyk opadł na jej twarz. Delikatnym ruchem odgarnął włosy za jej ucho, przy czym, na równi z wokalistą, cicho zaśpiewał końcówkę drugiej zwrotki. — Powiedz mi, mam rację?
W pierwszym momencie zamierzała przekornie mu przytaknąć, ale finalnie zmieniła zdanie.
— Powinniśmy dalej robić tę twoją choinkę, nie sądzisz? — spapugowała, po czym odsunęła się od Star Lorda i poprawiła włosy lekko nerwowym ruchem.
Mimo wszystko, na jej ustach majaczył lekki uśmiech, a po głowie chodziło przekonanie, że pozostanie w Milano było jedną z najlepszych niedawno podjętych przez nią decyzji. Na dodatek po statku przez długie godziny słychać było odbijające się echo refrenu „Last Christmas”.
❅❅❅
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top