⠀⠀𝟬𝟭. ❛ DO YOU LIKE ROSES? ❜
━━━━━━━━┛ ✶ ┗━━━━━━━━
𝙑𝙊𝙇𝙐𝙈𝙀 𝑰. ── FRACTURED HOPE!
❛ 𝒅𝒐 𝒚𝒐𝒖 𝒍𝒊𝒌𝒆 𝒓𝒐𝒔𝒆𝒔? ❜
─── chapter one! ❫
001. ╱ ✹ ⠀⠀ ❝ young people fall
for the wrong people,
guess my one was you. ❞
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
UŚMIECH KATHERINE rozjaśniał każdy zakamarek wynajętego lokalu, który stopniowo przeistaczał się w coś więcej niż tylko przestrzeń. Był jej azylem, pełnym życia i koloru. Choć Austin, tętniące energią miasto w Teksasie, obfitowało w kwiaciarnie, Katherine była przekonana, że stworzy miejsce jedyne w swoim rodzaju. Nie brakowało jej determinacji ani uporu. Jej marzenia, choć często wydawały się śmiałe, nigdy nie pozostawały jedynie w sferze planów. Tym razem postanowiła zawalczyć o coś, co będzie w pełni jej, coś, co stanie się dowodem na to, że potrafi przeciwstawić się przeciwnościom losu.
W drewnianych skrzynkach, starannie wypełnionych żyzną ziemią, zaczynały rozkwitać kwiaty, które zdawały się opowiadać własne historie. Delikatne skrzydłokwiaty zachwycały subtelną elegancją, cyklameny przyciągały wzrok swoimi żywymi płatkami, a azalie emanowały wdziękiem i harmonią. Na półkach ustawione były róże, które wprowadzały nutę klasyki, oraz tulipany i słoneczniki, dodające wnętrzu energii i radości. Półki, choć pokryte odpryskami białej farby i noszące ślady użytkowania, miały w sobie coś nostalgicznego. Wydawało się, że każda rysa opowiada historię długiej drogi, jaką przeszły, zanim znalazły się w tym miejscu pełnym obietnic.
Tulipany i słoneczniki ustawione w szklanych wazonach na parapetach łapały promienie popołudniowego słońca, które wpadało przez duże okna i tańczyło na podłodze w drobinkach kurzu. W lokalu wciąż panowała pustka. Kilka kartonów czekało na rozpakowanie, niedostarczony jeszcze sprzęt zalegał w kącie, a lada była wciąż niedokończona i wymagała ostatniego pociągnięcia lakierem. Katherine jednak nie widziała tego chaosu. W jej głowie miejsce to było już oazą zapachów i kolorów, przestrzenią, w której każdy klient znajdzie chwilę spokoju i odprężenia.
Katherine otarła kroplę potu z czoła dłonią ubraną w niebieską rękawicę, całą ubrudzoną ziemią. Przy okazji, nieświadomie, zostawiła na twarzy ciemną smugę, której nawet nie zauważyła. Praca w tym miejscu była ciężka, ale nie zamierzała narzekać. Wiedziała, że każda chwila wysiłku przybliża ją do celu. To, co ją napędzało, to nie tylko wizja kwiaciarni, ale też wewnętrzna satysfakcja, że wszystko, co osiągnie, będzie wynikiem jej własnych rąk.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że stworzenie tego miejsca oznacza mnóstwo pracy, jednak nawet ta świadomość jej nie przerażała. Była typem osoby, która nie czekała na cudzą pomoc. Gdyby ktoś zaproponował wsparcie, prawdopodobnie od razu by odmówiła. Nie chciała narażać swojej dumy, która była jednocześnie jej największym motorem napędowym i niekiedy przeszkodą.
Chociaż nie była jedynaczką, życie nauczyło ją samodzielności. Od najmłodszych lat to ona była tą, która podejmowała się obowiązków za innych. Rodzeństwo polegało na niej, a ona, mimo że często czuła ciężar odpowiedzialności, nigdy nie protestowała. Teraz, w dorosłym życiu, ta cecha stała się jej codziennością. Zawsze wolała działać sama, bez oczekiwania na wsparcie, bo tylko wtedy miała pewność, że wszystko zostanie zrobione dokładnie tak, jak tego chciała.
Rodzina Willey liczyła czworo dzieci, a Katherine była najmłodszą z nich. Declan i Cameron uchodzili za tych najbardziej rozsądnych, ale Katherine wiedziała, że to tylko pozory. W rzeczywistości obaj byli mistrzami w podejmowaniu decyzji, które balansowały na granicy absurdalnej głupoty. Najlepszym przykładem była historia, którą uwielbiała opowiadać swoim znajomym. Kiedy byli nastolatkami, na jednej z imprez wymienili się dziewczynami. Tak, dosłownie. Dziewczyna Declana została partnerką Camerona, a dziewczyna Camerona związała się z Declanem. To, co z początku mogło wydawać się szaleństwem, ostatecznie okazało się sukcesem, ponieważ obaj są z tymi kobietami do dziś.
Katherine uwielbiała tę opowieść, choć za każdym razem, gdy o niej myślała, dochodziła do wniosku, że jej bracia są najgłupszymi istotami chodzącymi po Ziemi. Mimo wszystko zmiana wyszła wszystkim na dobre. Katherine dogadywała się świetnie z obiema partnerkami swoich braci, co wcale jej nie dziwiło. Od zawsze miała w sobie coś, co przyciągało ludzi. Jej naturalna charyzma i otwartość sprawiały, że wszyscy czuli się w jej towarzystwie swobodnie. Jednak jej prawdziwą supermocą było dobre serce, które potrafiła otworzyć przed każdym, komu pozwoliła się do siebie zbliżyć.
Oprócz braci była jeszcze Paloma, najstarsza z rodzeństwa, która wybrała zupełnie inną drogę. Wyprowadziła się do Europy w pogoni za miłością swojego życia. Jej ślub odbył się we Włoszech, gdzie w cieniu oliwnych gajów przysięgała miłość swojej żonie. Chociaż początkowo planowała wrócić do rodzinnego domu, ostatecznie została w słonecznej Italii. To właśnie tam Paloma zakochała się po raz pierwszy – nie tylko w swojej partnerce, ale także w kulturze, jedzeniu i niespiesznej włoskiej codzienności.
Rodzice Katherine mieszkali zaledwie kilka ulic od niej, choć rzadko można było ich zastać w domu. Oboje nadal pracowali w swoich zawodach, ale każdą wolną chwilę poświęcali na podróże. Właśnie za to Katherine ich podziwiała. Ich życie było pełne spontaniczności i przygód. Zamiast tkwić w rutynie, żyli chwilą, ciesząc się każdym dniem. To właśnie od nich Katherine nauczyła się, że nie ma nic cenniejszego niż chwile, które sami tworzymy.
— Jak długo zamierzasz bujać w obłokach?
Głos wyrwał Katherine z zamyślenia, które przez chwilę wydawało się tak głębokie, że nie odróżniała własnych myśli od rzeczywistości. Potrzebowała kilku sekund, by zrozumieć, że te słowa nie pojawiły się w jej głowie. Podniosła wzrok i zauważyła mężczyznę opierającego się bokiem o framugę drzwi wejściowych. Uśmiech igrał na jego ustach, a lekko uniesiona brew sugerowała, że czeka na jej odpowiedź.
Nie była zawiedziona, widząc, że to jej narzeczony. Wręcz przeciwnie, jego widok zawsze wywoływał w niej ciepło, które trudno było opisać. Jednak dzisiaj oczekiwała spokoju – czasu tylko dla siebie, z dala od ludzi, nawet tych, których kochała najbardziej.
— Nie bujam w obłokach. Spełniam marzenia — odpowiedziała spokojnie, wracając do swojego zajęcia. Jej dłonie delikatnie przesuwały się nad beżowym wazonem, w którym starannie układała kompozycję kwiatową. Każdy kwiat miał swoje miejsce, a Katherine zdawała się nadawać całości nie tylko kształt, ale i duszę.
— A ty nie powinieneś być w pracy? — dodała, rzucając mu krótkie spojrzenie spod rzęs, w którym błyszczała lekka nuta pretensji.
Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby jego obecność tutaj była najzupełniej naturalna.
Katherine westchnęła cicho, ale w jej oczach pojawiła się rozbawiona iskra. Wiedziała, że troska Brandon'a była szczera, choć praca przy kwiatach była dla niej czymś więcej niż tylko obowiązkiem. Była to chwila oddechu, moment, w którym mogła poczuć, że kontroluje choćby jeden aspekt swojego życia, spełniając swoje marzenia. Czasami, wśród kolorów i zapachów, kwiaty stawały się jej terapią.
Brandon Navy był wysokim mężczyzną o oliwkowej karnacji, która podkreślała jego egzotyczny wygląd. Jego gęste, ciemne kosmyki włosów zawsze układały się w naturalne fale, jakby wbrew wszelkim prawom fizyki, nie wymagając najmniejszego wysiłku. Katherine, choć znała go od lat, nigdy nie potrafiła rozgryźć tej tajemniczej symetrii. Czasami zdawało jej się, że Brandon został stworzony przez samych greckich bogów, a jego wygląd był niemal nienaturalny.
Jego brązowe, a wręcz czarne tęczówki, odbijały w sobie promienie słońca, które wpadały przez okna, a kącik różowych ust lekko drgał ku górze, sugerując nie tylko radość, ale i pewną nonszalancję. Był znacznie wyższy od Katherine, co nadawało ich spotkaniom nieco kontrastowego charakteru, sprawiając, że często wydawało jej się, iż on zawsze był starszy, choć w rzeczywistości różnica wieku była niewielka. Poznali się na studiach, które, jak się okazało, oboje porzucili na rzecz wspólnej wizji o przyszłości pełnej ekscytujących przygód. Minęły trzy lata, a ich życie wciąż pozostało takie samo, pełne rutyny, jakby zatrzymane w czasie.
— Pomyślałem, że skoro skończyłem wcześniej, wpadnę i zobaczę, czy nie potrzebujesz może z czymś pomocy. No wiesz, męskiej ręki, czy czegoś w tym stylu — powiedział Brandon, śmiejąc się i drapiąc się po głowie, jakby chciał rozładować jakąś niewidzialną napiętą atmosferę, której tam nie było.
Katherine zmierzyła go piorunującym spojrzeniem, jakby poczuła się urażona jego słowami. Brandon natychmiast uniósł ręce w geście poddania się, świadom, że żadne słowo nie mogło wywołać u niej większego niezadowolenia niż lekceważenie jej wysiłków. Wiedział, jak wiele ostatnio przeżywała, otwierając własny lokal, na który poświęcała każdą chwilę. Ostatnie miesiące były dla niej pełne stresu, ale także radości z realizowania marzeń. Jednak nie mógł zignorować, jak mocno widać było zmęczenie na jej twarzy.
Była tymczasowo zatrudniona w firmie ojca jako księgowa, jednak niebawem odkryła, że praca w biurze nie była w stanie zaspokoić jej ambicji ani ciekawości. Z nudów niemal popadła w marazm. Przeniosła się więc do pracy w kawiarni na obrzeżach miasta, gdzie brała dodatkowe zmiany, by jak najszybciej zarobić potrzebną kwotę na spełnienie swojego marzenia. Mimo ogromnego wysiłku, który wkładała w każdą godzinę pracy, kosztem była jej energia i zdrowie. Choć nie przyznawała się do tego, każdy wokół dostrzegał, że była na skraju wyczerpania.
— Zapracujesz sobie na dożywotni zakaz wstępu do mojej kwiaciarni — rzuciła po chwili, pogrążając go groźnym spojrzeniem. Odeszła kilka kroków od biurka, na którym stał wazon z kwiatami, czując, jak jej ciało delikatnie rozluźnia się po chwili napięcia.
Uśmiechnęła się pod nosem, patrząc na kompozycję, którą właśnie stworzyła. Jej oko do detali nigdy jej nie zawodziło, a estetyczne wyczucie sprawiało, że każdy bukiet był niczym małe dzieło sztuki. Wiedziała, że gdyby podjęła decyzję o kontynuowaniu studiów, mogłaby odnieść sukces w świecie designu. Początkowo aplikowała na kierunek architektura wnętrz, jednak ostatecznie trafiła na coś zbliżonego, choć nie do końca zgodnego z jej pierwotnymi planami. Design pociągał ją, sprawiał, że czuła się spełniona, a to, czego brakowało jej w tamtych latach, odzyskała w kwiaciarniach. Choć nie do końca potrafiła jeszcze w pełni odtworzyć ten brakujący element w życiu, wciąż czuła, że jest coraz bliżej tej chwili, gdy wszystko w końcu się ze sobą złączy.
— Przez to chciałem też nieumiejętnie przekazać, że zabieram cię na obiad — zaczął Brandon, zbliżając się do niej powolnym krokiem, jakby chciał złapać jej uwagę w bardziej wyraźny sposób. — Bo zdecydowanie potrzebujesz przerwy.
Katherine uniosła brwi, a jej usta zaciśnięte w cienką linię mówiły jedno: była gotowa odpowiedzieć, ale coś w jej sercu mówiło jej, by przynajmniej przez chwilę nie poddawać się emocjom. Jednak gdy Brandon wypowiedział te słowa, ona już miała gotową ripostę na końcu języka.
— Jeszcze jedno słowo, a zamierzam...
Nie dokończyła, bo usta Katherine napotkały wargi Brandona, który zamknął je w szybkim pocałunku. Był to gest, który miał ją uciszyć, ale równie szybko poczuła, że nie było to do końca to, czego oczekiwała. Była to niewielka chwila, a jednak w jej sercu rozkwitło uczucie zażenowania, jakby stała się częścią jakiejś sceny, którą chciałaby po prostu wyrzucić z pamięci.
— Brandon — powiedziała, odpychając go delikatnie od siebie. Jej ton był stanowczy, a gest pełen nieoczekiwanego dystansu. — Daj spokój. Ja naprawdę mam dużo roboty i nie jestem w stanie się wyrwać.
Brandon ciężko westchnął, wyraźnie rozczarowany, ale nie ukrywający swojego zawodu. Jego wzrok nie spuszczał się z jej twarzy, jakby próbował znaleźć w niej jakąś oznakę zrozumienia.
— Nie będę naciskać, ale nie podoba mi się to — odpowiedział, nie starając się nawet ukrywać rozczarowania, które wypływało z jego słów. — Ostatnimi czasy znajdujesz tylko wymówki, byleby nie spędzać razem czasu.
— Słucham? — Katherine zmarszczyła brwi, czując, jak gniew zaczyna narastać w jej piersi. Każde słowo Brandona stawało się jak kolejny cios, którego nie spodziewała się wziąć na siebie. A jednak czuła, jak coraz trudniej jest powstrzymać swoje emocje.
— Ta kwiaciarnia to tylko kolejna z nich.
— To jest moje pieprzone marzenie, a ty znów je psujesz. Nic tylko pogratulować umiejętności niszczenia tego, co kocham — odpowiedziała z rosnącą frustracją, odwracając się od niego, by stworzyć choćby minimalny dystans. Jej słowa wypłynęły z niej z impetem, jakby nie miała już siły ich powstrzymać. A mimo to w środku poczuła nagły żal, jakby właśnie przekroczyła granicę, której nie chciała przekraczać. Nie żałowała swoich słów, ale nie mogła zignorować, że znowu dała się ponieść emocjom, które teraz przepełniały ją całkowicie.
— Świetnie, Katherine — odpowiedział Brandon, śmiejąc się kpiąco, ale w jego głosie wybrzmiała nuta rozczarowania, której nie mógł już ukryć. — Kto tu wszystko psuje?
Katherine milczała, nie udzielając odpowiedzi na to pytanie, które zdawało się odbijać echem w jej głowie, jakby wciąż nie miała na nie właściwej odpowiedzi. Po prostu stała w ciszy, czując, jak każda chwila milczenia oddala ich od siebie. Nie czekała długo, by zobaczyć, jak Brandon bez słowa opuszcza pomieszczenie. Jego odejście było równie szybkie jak jego przyjście. Wystarczyło jedno mrugnięcie, a zniknął z jej pola widzenia, zostawiając ją wciąż z nierozwiązanymi problemami, których nie potrafili przepracować razem. Zawsze tak było. Uciekał, gdy pojawiał się opór, gdy trzeba było stawić czoła trudnym rozmowom. Zamiast rozwiązywać problemy, wolał udawać, że ich nie ma, zamiatając je pod dywan.
Została znów sama. Jak zawsze. Z własnego wyboru, bo nie potrafiła już udawać, że wszystko jest w porządku.
────
SZEŚĆ NIEODEBRANYCH POŁĄCZEŃ i jedenaście wiadomości wyświetlały się na ekranie blokady telefonu Katherine, który spoczywał pod stertą ciemnoszarej folii. Na zewnątrz panował już mrok, a ulice były tylko delikatnie oświetlone blaskiem lamp ulicznych i świateł samochodów, pędzących przez miasto, jakby w nieustannej pogoni. Większość ludzi żyła zbyt szybko, pędząc w stronę nieznanego celu, ale Katherine nie potrafiła zrozumieć sensu zawartego w takim, nieustannie przyspieszającym, sposobie egzystowania. Nie miała pojęcia, czy Brandon rzeczywiście tam jest, czy też tylko zostawił wiadomości, by przypomnieć jej o sobie.
Od zawsze była osobą, która nie spieszyła się zupełnie z niczym. Zatrzymywała się, by poczuć każdą chwilę, by w pełni czerpać z niej to, co miała do zaoferowania. Nigdy niczego nie żałowała, bo była zdania, że ma przed sobą całe życie, które, mimo iż z pozoru wydaje się długie, w rzeczywistości jest krótkie. Ryzyko było częścią jej krwiobiegu, tak naturalne jak oddychanie. I choć świat wokół niej mknął, ona nie potrafiła się z nim zgrać. Działała na własnych warunkach, nie patrząc na to, jak to wygląda z zewnątrz.
Odstawiła narzędzie ogrodnicze na bok i przyklepała ziemię w ostatniej na dziś doniczce. Wstała powoli, prostując plecy, rozciągając zmęczone mięśnie. Czuła, że nadszedł moment, by dać sobie przerwę, by po prostu odpocząć. Zatrzymała wzrok na efektach swojej pracy. Kilka nowych roślin w doniczkach, kolebki wypełnione ziemią i świeżo zasadzonymi kwiatami, bukiety w wazonach, pięknie ułożone i gotowe do podziwiania. Opieka nad nimi była dla niej czymś więcej niż tylko rutyną. To było jak dbanie o dzieci, których nigdy nie miała. Kwiaty rosły pod jej rękami, a ona była z tego zadowolona. Tylko one nie oceniały, nie wymagały, nie naciskały.
Nie marzyła szczególnie o założeniu rodziny, choć czuła ogromny nacisk ze strony Brandona. On pragnął czegoś więcej, a ona? Czuła, że nie potrafiłaby się dostosować. Zawsze dbała tylko o siebie, o swój własny kawałek przestrzeni, o to, by nie zapomnieć, kim jest. Nawet jeśli miała trudności z wiązaniem końca z końcem w życiu codziennym, nie miała ochoty na dodawanie do tego jeszcze nowych zobowiązań. Nie uważała, że byłaby dobrą matką. Posiadała masę za i przeciw, a lista wątpliwości wydawała się nie mieć końca. Sama nie potrafiła pokochać siebie, co sprawiało, że nie mogła wyobrazić sobie, by mogła pokochać kogoś innego.
— Otwarte? — Głos mężczyzny rozbrzmiał w przestrzeni kwiaciarni, głęboki i pewny siebie.
Katherine zaskoczona nieoczekiwanym dźwiękiem natychmiast wyskoczyła ze schowka, w którym się przebierała, gotowa przegonić ewentualnych klientów, bo przecież jej kwiaciarnia nie była jeszcze oficjalnie otwarta. Przecież tylko wciąż przygotowywała przestrzeń, układała rośliny, dopieszczała każdy szczegół, nie spodziewając się nikogo, kto miałby się zjawić w takim momencie.
Zatrzymała się nagle, jak wryta, kiedy ujrzała mężczyznę, którego dobrze znała. Joel Miller. Zawsze był obok, na przeciwko jej domu. Czuła się, jakby wiedziała o nim wszystko, mimo że niewielu ludzi było jej bliskich. Joel mieszkał z córką, Sarah, której obecność sprawiała, że w jego towarzystwie Katherine czuła się swobodnie. Uwielbiała Sarah, więc czasami zgadzała się zostać z nią, gdy Miller miał dodatkowe dyżury w pracy. Czasem to właśnie te chwilowe zadania pozwalały jej zdobyć trochę dodatkowych pieniędzy, nie że byłaby chciwa na pieniądze, ale w końcu każdy grosz miał dla niej znaczenie. Wszystko mogło się przydać w przyszłości, nawet jeśli nie mówiła o tym głośno.
— Wystraszyłeś mnie — powiedziała, puszczając mu krótkie, zawstydzone spojrzenie. Westchnęła z ulgą, czując, że całe napięcie opadło. — Właśnie miałam zamykać.
— Przechodziłem obok i zauważyłem, że jeszcze świeci się tutaj światło, więc nie byłbym sobą, gdybym ciebie nie nawiedził.
Joel uśmiechnął się szeroko, jakby miał ochotę wywołać małą, żartobliwą burzę w miejscu, które było dla Katherine całym światem.
— Śmiało, ale i tak będę musiała cię niegrzecznie wyprosić — odpowiedziała Katherine, rzucając mu spojrzenie pełne ironii i ciepłego uśmiechu.
Zgasiła lampę w schowku, gdzie przed chwilą jeszcze się krzątała, a po chwili wróciła do mężczyzny, czując się teraz bardziej pewnie. Jej wzrok zatrzymał się na Joel'u, który teraz stał przy oknie, pod którego białym blaskiem księżyca czuć było niezwykłą magię chwili. To światło konkurowało z zimnym, migoczącym blaskiem jarzeniówki nad nimi, ale to promienie księżyca tworzyły całą tę scenę.
Joel był ubrany w oliwkową koszulkę, która w niczym nie zdradzała, że dopiero co miał do czynienia z pracą. Jej rękawy podciągnięte do wysokości łokci odsłaniały jego ramiona, które, mimo zwykłego wyglądu, miały w sobie coś magnetyzującego. Na koszulce widniał duży, biały napis „Texas", który pasował do niego tak naturalnie, że Katherine nie mogła nie pomyśleć, że to część jego osobowości. Chciała wiedzieć, co sprawiło, że pojawił się u niej o tej porze, ale wiedziała, że nie zapyta od razu.
— No co ty mówisz — odparł Joel, teatralnie łapiąc się za lewą pierś, udając, że jest ranny. — Zabolało.
Katherine przewróciła oczami, ale nie mogła powstrzymać się od lekkiego uśmiechu.
— Możesz uczynić mi ten zaszczyt i zostać pierwszym klientem. Zanim ciebie stąd wykurzę.
Joel uniósł brwi, patrząc na nią z rozbawieniem, po czym rozglądał się po wnętrzu kwiaciarni, która, mimo że wciąż nie otwarta, miała w sobie coś wyjątkowego. Przechodził wzdłuż każdej rośliny, dokładnie przyglądając się ich detalom, jakby próbował wybrać idealną.
— Czym sobie na to zasłużyłem? — zapytał, po czym skupił całą swoją uwagę na kompozycjach, które otaczały ich oboje.
Katherine, choć starała się pozostać skupiona na swoich zadaniach, nie mogła oderwać wzroku od niego. Jego ruchy były pełne pewności siebie, a każdy gest miał w sobie subtelną siłę. Jej wzrok powędrował nieświadomie po mięśniach, które napinały się pod cienką koszulką, a w jej głowie pojawiły się myśli, które starała się odsunąć. Kiedy nachylił się nad stolikiem, na którym stał wazon z czerwonymi różami, jego jeansy w ciasny sposób opinały uda, co tylko potęgowało jej skupienie. Nagle czuła, że nie tylko rośliny ją fascynują.
Katherine złapała się na tym, że zbyt długo wpatrywała się w Millera, dlatego zawstydzona odwróciła wzrok, gdy ten spojrzał w jej stronę. Nie mogła zaprzeczyć, że Joel był przystojnym mężczyzną. Zbyt często zawieszała na nim oko, a robiła to przeważnie nieświadomie. Miał w sobie coś, co ją do niego przyciągało. Wielokrotnie próbowała negować myśli o tym, że może jej się podobać, ale to uczucie było momentami zbyt silne. To wszystko kłóciło się z jej przekonaniami i życiem, które starała się utrzymać w porządku. Poukładanym życiem, którego nie chciała zrujnować romansem z sąsiadem. Joel był rozwodnikiem, miał córkę, był od niej o wiele starszy i nie pasował do niej pod żadnym względem. Przynajmniej myślenie w ten sposób pozwalało Katherine utrzymać niewidzialną granicę między przyjaźnią a czymś więcej, co mogłoby wydarzyć się między nią a Joelem.
— Lubisz róże? — przerwała ciszę, zbliżając się ostrożnie do mężczyzny. Zauważyła, że skupiał uwagę na wazonie z krwistoczerwonymi kwiatami, więc postanowiła zadać to pytanie. Nie była pewna, jakiej odpowiedzi się spodziewać, bo w jej mniemaniu Joel nie był typem romantyka, a już na pewno nie takim, który kupuje kwiaty swojej partnerce.
— Flirtujesz ze mną? — odpowiedział Joel żartobliwie, śmiejąc się cicho. Katherine poczuła, jak zarumienia się, i pokręciła głową z rezygnacją. — Nie bądź już taka sztywna. To ja tutaj jestem staruszkiem i mam do tego prawo, ale ty?
— Uznam to za odpowiedź twierdzącą, — odchrząknęła Katherine — zatem zakładam, że w twoje gusta wpadają te czerwone. Piękne są, prawda?
Joel uraczył ją kolejnym uśmiechem, jakby chciał jej pokazać, że czyta mu w myślach. Miller nigdy nie miał potrzeby dzielenia się romantycznymi gestami z kimkolwiek, ponieważ życie pokazało mu, że miłość jest ulotna. Jedyne, co mu pozostało, to owoc tego uczucia – jego córka Sarah, którą kochał nad życie i był gotów zrobić dla niej wszystko. Jako samotny ojciec starał się całym sobą, by nie zawieść siebie w tej roli, a przede wszystkim swojej córki, która na niego liczyła.
— Myślę, że Sarah się spodobają. — powiedziała Katherine ze spokojem, wyjmując trzy róże z wazonu i oplatając je białą wstążką.
Joel wędrował wzrokiem za dłonią dziewczyny, która z gracją plotła kokardkę, by nadać uroku kwiatom.
— Masz ochotę na gofry? — wypalił niespodziewanie, jakby sam się zaskoczył tym pytaniem.
Katherine zamrugała oczami, chwilę się zastanawiając. Była głodna, ale też naprawdę zmęczona. Nie do końca wiedziała, czy może pozwolić sobie na wyjście z Joelem, kiedy prawdopodobnie w domu czekał na nią Brandon, a mówiąc precyzyjniej, kłótnia z nim. W świetle tych wydarzeń wszystko inne, co nie zawierało słów „powrót do domu", wydawało się być lepszą opcją.
Joel zauważył zakłopotanie Katherine, dlatego postanowił od razu się poprawić.
— Mam na myśli gofry z Sarah.
— No tak.
— Tak?
— Tak. — Zaśmiała się Katherine, kiwając głową. — Tylko musisz dać mi chwilę, bo w tym chaosie totalnie zgubiłam głowę.
— Wiesz, zdążyłem zauważyć.
Dłoń mężczyzny zbliżyła się do czoła Katherine, na co ta delikatnie się wzdrygnęła. On natomiast bez słowa, opuszkami palców, otarł smugę brudnej ziemi, jaką nabawiła się przy pracy z kolebkami, w które sadzała kwiaty. Ich ciała znalazły się niebezpiecznie blisko siebie, oboje czuli swoje oddechy na twarzach. Elektryzujące iskry poraziły Katherine w miejscu, które przed chwilą musnął swoim dotykiem. Znów poczuła ten ścisk w żołądku, którego nienawidziła, a który pojawiał się tylko w towarzystwie Joela.
To był on. Joel Miller. Jej ostatnia nadzieja na odzyskanie utraconego szczęścia, pasji i namiętności. I właśnie dlatego zrobiła to, czego nie powinna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top