0. prolog

Doktor Themis Roylot od ponad tygodnia czuła się coraz gorzej. Z przerażeniem odnotowywała coraz więcej włosów na grzebieniu, ból w stawach i kłopoty z oddychaniem. Pomimo nowego nawyku zostawiania okna sypialni otwartego całą dobę — nawet w przypadku burzy, tylko odsuwała wtedy stojące na parapecie książki. Przez tyle lat odganiała od siebie myśl o starzeniu się, zwłaszcza odkąd pojawiły się u niej siwe włosy, które solidnie wpłynęły na jej samoocenę; przestawała uważać się za atrakcyjną jedynie na początku, z czasem nawet polubiła srebrne pasma, dodawały jej uroku zamiast odejmować. Czterdziestosześcioletnia, elegancka i zadbana, z tytułem naukowym, inteligentna oraz wyrachowana porzuciła laboratorium na rzecz urlopu zdrowotnego, gdy nie była w stanie utrzymać pipety w trzęsących się dłoniach. 

Zerknęła w lustro, chcąc dopiąć swój wygląd na ostatni guzik; tego popołudnia miała odbyć się u niej tradycyjna herbatka. Porcelanowy serwis stał już na stole, bogato zdobiony imbryczek w towarzystwie wyprężonych na tacy filiżanek tylko czekał, aż ktoś zaciśnie dłoń na jego wygiętym uchu, kilka rodzajów herbaty począwszy od zielonej i owocowej do earl greya wylegiwało się w szczelnie zamkniętych pudełkach.

Proste blond włosy, starannie przycięte, ledwo muskały zakryte sukienką ramiona, przy gwałtowniejszym ruchu głową wplątując się w długie kolczyki. Uformowane w kształt kropli i inkrustowane cyrkoniami srebro ładnie współgrało z szarym cieniem do powiek. Makijaż był jedną z wielu umiejętności, które opanowała do perfekcji, i żaden tusz do rzęs czy szminka nie śmiały pozostawić śladu w nieodpowiednim miejscu, broń Boże na ubraniu. 

Themis zdusiła kaszel. Może jednak powinna pójść do lekarza, który zna się na infekcjach? Co mogło jej być? Gorączki nie miała, męczył ją słaby kaszel, gardło pobolewało sporadycznie. Przeziębienie? 

— Jeśli to coś poważnego, wyślę cię do siostry, Viv, pamiętasz ją? — automatycznie podrapała kocicę pod szyją, po wspaniałym popielatym futrze. — To ta od twojego nowego drapaka. I nowej obróżki, strasznie cię rozpieszcza. Przywozi ci tę drugą karmę, którą tak lubisz.

Vivienne mruknęła ze zgodą, śledząc swoją panią bursztynowymi oczami. Gdyby nie była kotem z piekła rodem, nagła ociężałość Themis, jej senność czy pogorszenie stanu zdrowia połączyłaby z troską zamiast z pełnym wyrzutu spojrzeniem znad zbyt długo pustej miseczki. 

Prawdopodobnie złapałam jakąś infekcję i się zwyczajnie starzeję, pomyślała, poprawiając kolczyk. Mam prawo czasem się paskudnie czuć i wziąć wolne, a laboratorium jest w dobrych rękach. Może powinnam iść do lekarza?

Opadła na najbliższy z foteli, ustawionych w luźną podkowę specjalnie na potrzeby popołudniowej herbatki tak, by stolik znajdował się na samym środku, wyposażony w serwis i paterki z ciastkami oraz koreczkami. Lampa oświetlała centrum pokoju, otwartego na salon, czystą, dobrze utrzymaną kuchnię i drzwi na balkon. Apartament sam w sobie nie był ogromny, miał przeciętny londyński metraż, od średniej różnił się jedynie koszt nieco wyższy niż w innych przypadkach z powodu usytuowania blisko centrum. Na wolnych od chaotycznie poustawianych książek półkach stały rośliny, głównie te niekwitnące; Themis nie przepadała za kolorowymi kwiatami, za to widok zdrowej, soczyście zielonej kawy lub wężownicy wyjątkowo cieszył jej oczy. Daleko było jej do nazwania się ogrodniczką z prawdziwego zdarzenia, choć z czułością opryskiwała grube liście i ścierała z nich kurz albo szczerze uśmiechała się na widok odżywających pędów w doniczce.

Themis Roylot darzyła uczuciem swoją kotkę, rośliny oraz przyjaciółki, w tej właśnie kolejności.

Gdy przeniosła wzrok na barek oddzielający kuchnię od pokoju herbacianego, zamarła. Jeśli krew mogłaby faktycznie zakrzepnąć w czerwony lód, jej żyły już trzaskałyby pod naporem, a na skórze pojawiłby się sinawo-purpurowy deseń.

Oparta o okazałą donicę z jukką stała starannie uszyta, podobna do niej samej laleczka voodoo. Trochę przekrzywiona główka wydawała się patrzeć dwoma szklistymi guziczkami, jakby się zastanawiała. Normalnie lalki nie wzbudzały w niej strachu, ale ta miała w sobie coś upiornego; ciałko z brudnobeżowej, grubej włóczki, jaśniejsze włosy — zmieszane, rozplecione na drobniejsze fragmenty włóczki jasnożółta oraz szara — ktoś zrobił laleczkę przedstawiającą właśnie ją.

Zdarzało się, że do jej domu lub biura przychodziły paczki w ramach podziękowania od pacjentów oraz ich rodzin; ładnie zapakowane, z tasiemkami, wstążkami, kolorowym papierem chroniącym jak kokon gustowny prezent w środku, ale paskudne kłucie w płucach mówiło jej, że to nie jest wyraz wdzięczności.

Coś było nie w porządku. 

Nawet ktoś postanowił zrobić lalkę do takich praktyk do złudzenia przypominającą właśnie ją, to żeby wywrzeć jakikolwiek wpływ, musiałby mieć zabawkę przy sobie, nie opartą o donicę w mieszkaniu niedoszłej ofiary.

Z każdym wyszytym elementem, białą nicią na brzegu fartucha laboratoryjnego, niedużym czerwonym X tam, gdzie powinny być usta, a nawet dobranymi kolorem szarymi guziczkami w miejsce oczu, jej serce uderzało coraz głośniej i mocniej, aż oszalałe waliło niemal o żebra. Ktoś był w jej mieszkaniu. Ktoś w jej obecności położył tę laleczkę na blacie. Ktoś wie, gdzie pracuje i jak wygląda. 

Jęknęła w duchu, szybkim krokiem podeszła do barku i sięgnęła po dzbanek. Nalaną wodę wypiła duszkiem, zaniepokojona, po czym odstawiła szklankę na blat; ten ktoś musiałby być doskonały w profesji włamywacza, by tuż pod jej nosem zostawić jej ten makabryczny prezent, wejść, po czym wyjść niezauważony.

Może jednak to coś poważniejszego niż przeziębienie i zaczyna mieć zwidy? W końcu ledwo czuła pod palcami miękką fakturę materiałów, może uroiła sobie lalkę, a właśnie śpi w fotelu?

Zakręciło jej się lekko w głowie. Zacisnęła dłonie na krawędzi stołu, chcąc zapanować nad powoli poddającym się ciałem; z jakiegoś powodu nagle zrobiło jej się słabo, nogi odmawiały posłuszeństwa, a ramiona nieubłaganie się uginały mimo przyciśnięcia do drewna. Przymknęła oczy, skupiając się tylko i wyłącznie na oddychaniu, z na wypadek pochyloną głową. Wdech i wydech, wdech i wydech, wdech i wydech. Niespodziewany uśmiech wywołał ciepły, miękki dotyk Viv, ocierającej się o jej buty. Kotka krążyła dookoła jak strażnik, miaucząc cicho i sycząc w kierunku obcej laleczki, przekrzywiającej złowrogo główkę, jakby wiedziała, co nadchodzi.

Kiedy kwadrans później Charlotte Myers weszła do apartamentu, ledwo zdusiła krzyk i gwałtownie się cofnęła. Bliska łez, wyciągnęła ramię w stronę Vivienne, która podsunęła się do uspokajającego drapania po karku. Tuż po tym kotka jak zwykle zwinęła się w dostojny kłębek tuż obok swojej pani, pobladłej i chłodniejszej niż zwykle, zerkając podejrzliwie na lalkę.

Kobieta drżącymi dłońmi wyłuskała komórkę z torebki i wstukała numer, modląc się, by to nie działo się naprawdę, może zaspała i ma dziwny sen, może zaraz zadzwoni budzik... Ledwo trafiła palcem w zieloną słuchawkę.

— Halo?

Detektyw inspektor Seymour, Scotland Yard, wydział zabójstw, słucham.



uhu witam w prologu czy coś

rozdziały będą znacznie dłuższe, bo w granicach 4-5 tysięcy słów

no i standardowo, częstotliwość dodawania jest nieznana, bo na szczęście nikt nie stoi nade mną z terminem i mam tyle czasu, ile chcę c: 


wrażenia proszę ccc: 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top