rain
CZERWIEC 1943, BROOKLYN
Czy milczenie było złotem?
Jamesowi trudno było przyrównać je do metalu szlachetnego, jeśli ciążyło mu jak worek czarnego, nieprzejrzystego węgla. Bo milczenie ich otaczało, sprawiało, że spinał mięśnie, zaciskał zęby, a spojrzenie wbite w okno matowiało zupełnie, jakby zamiast przejrzystych tęczówek oczy wypchanego zwierzęcia stanowiły jego obraz na świat. Milczenie było granicą między nimi, ścianą z cegieł postawioną wokół ciał, która sprawiała, że żadne z nich nie mogło się ruszyć. Przybierało tak wiele form zaledwie jednego wieczoru w jednej chwili.
Przybrało również formę drżącego westchnienia, kiedy to brooklyńskie ulice obmyte w deszczu przestały przynosić ukojenie. Aczkolwiek tego samego ukojenia nie było chyba od pewnego grudniowego wieczoru. Chciałby podarować jej spokój, tej kulącej się sylwetce, która siedząc na łóżku zaciskała dłonie w pięści oparte na udach. Kremowa koszula nocna wydawała się za duża na drobne ciało, każdy oddech widział nawet z daleka.
Skrzywił się na myśl, że to przez niego stała się bardziej krucha.
I mógłby tłumaczyć, przeprosić, mógłby wyjść w ciszy, kiedy by spała bez słowa i zostawić ją zaledwie ze złamanym sercem, bo tak przecież bolałoby mniej. Przynajmniej ją.
Milczeli dłużej niż ten jeden wieczór. Rozmowy ostatniego miesiąca i tak przebłyskały nieokreślonym żalem, albo strachem, że wszystko kiedyś się kończy, ale mimo to będą walczyć. Przegrana walka, co za głupota. Wiara nie wystarczała w pojedynku z wojną, jednak James nie zaprzestał w trzymaniu resztek czasu w dłoniach.
Tak oto doszli do momentu, w którym rude włosy Natashy okalały policzek zupełnie jak przed katedrą w maju, za to w oczach już nie było blasku. Pochyliła się, łopatki wyostrzyły się w świetle księżyca.
Poczuł chęć zapalenia papierosa.
— Powiesz coś? — zapytał, gardło ścisnęła chrypa. Przełknął ślinę, a palce samoistnie przekładały blaszkę nieśmiertelnika przez palce. Był cholernie ciężki. — Nie chcę robić tego w ciszy.
Natasha odwróciła głowę akurat wtedy, kiedy na nią popatrzył. Wbiła wzrok w ścianę, zagryzała wargę tak mocno, że metaliczny smak krwi na dłuższą chwilę pozostał na języku.
— Nienawidzę cię. — Dłonie splotła na ramionach, paznokcie wbiły się w skórę. Głos był przerażająco bezbarwny, jakby nie chciała zawrzeć w nim niczego, co przesądziłoby cokolwiek.
James chciałby uwierzyć, że mówiła to szczerze.
— Po co to było? To wszystko? — Wstała. Czuł jak wpatruje się w jego plecy, niemal był w stanie wyodrębnić oddech na swoim karku od ogólnie panującego chłodu. Chłodu pewnego dnia na Brooklynie, gdzie grudniowy wieczór przeważył o wszystkim. A mógł zostawić tę zieloną sukienkę nietkniętą.
Wpatrywał się w okno, bo wiedział, że jutro go już tu nie będzie. Europa pochłonie go bez reszty, straci emocje, duszę i całego siebie, kiedy to karabin zostanie przeładowany, a kula głucho przebije cudze ciała. James Barnes zostanie sierżantem Barnesem z dywizji sto siódmej. I może dlatego ulice Brooklynu wykuwał w pamięci właśnie wtedy, kiedy Natasha próbowała przekonać i jego i samą siebie, że tak długo wyczekiwana nienawiść w końcu nadeszła.
Nie potrafiła kłamać. Za to on już tak. I aż wzdrygnął się, kiedy łgarstwo tak gładko opuściło usta.
— Nie wiem… — zatrzymał się, jakby pozostałe słowa na moment ugrzęzły w gardle. — Nie wiem —powtórzył bezradnie. Przecież był tylko człowiekiem, któremu takiej wiedzy brakowało. Czy chciał pobawić się w Boga, opleść czas wokół palców, by w jakiś sposób mieć go więcej, czy po prostu tchórzył przed myślą, że Natasha… go omamiła?
Wcześniej podbijał damskie serca ledwie uśmiechem, wilgotny pocałunek spoczywał na wypielęgnowanych dłoniach, palce później z lubością oplatały talie. Wcześniej pocałunki Jamesa Barnesa były pozbawione znaczenia, takie… wytarte, suche. Zbyt ludzkie i zbyt przesycone fizycznym pożądaniem, żeby chociażby o nich pamiętał. Damy lubiły jego, on lubił damy.
Teraz wiedział, że ten człowiek został pogrzebany wraz z pieczęcią przydziałową, a Natasha jest… jego. I zawsze będzie.
Chęć zapalenia papierosa przybierała na sile.
— Rok temu powiedziałeś, że nie myślisz o wojsku — szepnęła. Ostatnie słowo zostawiło na języku gorzki posmak, ale to to ostateczne zapiekło żywym ogniem. — Kłamałeś.
Zamknął oczy, żeby nie widzieć odbicia jej twarzy w szybie. Nie widzieć też miasta, nie dostrzegać samochodów ani posępnie spacerujących samotników.
— Wiem. Przepraszam. — Ołowiana kula oderwała się od kostki. Wcale nie poczuł się lżejszy z tego powodu. — Nie chciałem-
— Mnie martwić? Swoją… śmiercią? — szept przeszedł w zachrypnięty wyrzut. Kobieta objęła się ramionami, jakby okno było otwarte i uderzało chłodnym wiatrem w skórę. Trwali w ciepłym pomieszczeniu.
— Wrócę.
Księżyc spojrzał na niego kpiąco. Czuję się taki maleńki, Natasho.
Odszedł od okna. Wołał zmierzyć się z kruszącą się sylwetką, rozpadającą się mu w dłoniach niż znosić naśmiewający się blady zarys koła.
Pokręciła głową. Wargi zacisnęły się, ale to już nie była rozpacz. To nie były łzy smutku, drżące ramiona z frustracji ani rozbiegane żalem oczy. To była wściekłość, złość i rozgoryczenie. Wszystko w jednym spojrzeniu kobiety o rudych włosach.
— Obiecasz? — wycedziła. Żądała odpowiedzi. Natychmiast.
Po raz pierwszy zielone oczy go sparaliżowały. Strach zstąpił na niego w postaci kropel zimnego potu. Grudniowy wiatr, gramofon, papierosy. W jednej chwili obciążyły barki. Szalik, kolędy, katedra.
Zacisnęła dłonie w pięści.
— Obiecasz mi, że wrócisz? Na własną matkę?
Zaciskała zęby tak bardzo, że dostrzegał zarys kości policzkowych okalanych samotnym, rudym pasmem włosów. Nie patrzyła na Brooklyn, na toczące się za szybą życie, nie słuchała wieczornego koncertu świerszczy. Nie potrzebowała go zapamiętywać, jeśli wcale nie wydawał jej się wówczas taki piękny.
Chciał złapać jej nadgarstki, przytrzymać, żeby została w tamtej chwili, żeby... w żaden sposób nie poczuła się odrzucona. Palce zacisnęły kruchą skórę, ale ona szarpnęła się i tylko sekundy oddzieliły ten moment od tego, w którym dłonie zacisnęły się w pięści. Nie odpowiadając na pytania, prosił o zrozumienie. Milcząc, błagał, żeby nie zmuszała go do takich obietnic.
— James. Obiecaj — syknęła. Nadal milczał, pod powiekami czaiły się łzy, spojrzenie widziało tylko ją, jego Natashę w świetle czerwcowego wieczoru. Zamrugał gwałtownie, nie zrobiłby jej tego. Pokręcił głową i wdech przerażenia wypełnił płuca rudowłosej kobiety.
— Nie mogę. — Uśmiech, krótki. Za krótki, żeby mógł być prawdziwy. Wyszarpnęła swoje nadgarstki z uścisku. Palcami rozmasowała skórę, ale to wzrok ciął najgłębsze rany. Najbardziej bolesne. Była świadoma, że go traci.
Zrozumiała. Właśnie to zrozumienie objawiło się w kilku ciosach w twardą, żołnierską pierś. Osłabionych szlochem, płaczem i łzami, które ciążyły na policzkach zupełnie jak ołowiana kula kłamstwa, ale wciąż tak desperackich, że James niemal z własnej woli ugiął kolana.
Nie mówiła i gdzieś tam był jej wdzięczny, bo słowa wydawały się takie... oderwane. Rzeczywistości na Brooklynie w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku nie wypełniały ani słowa, ani dym z tlących się w popielniczce papierosów, ani smak bursztynowej whiskey osiadłej na dnie szklanki.
Zamiast tego krzyczała, jednak na tyle niezrozumiale, że nie nadawało się to do rzeczywistości. Albo James też się na tym nie skupiał. Wpatrzony w ścianę, w swój i jej cień, oraz drobne dłonie raz za razem obijające się o jego postawną figurę.
Być może łamało ją to, że wszystko zostało już zapisane, być może znienawidziła go finalnie po tak długim czasie. Ale ostatnią opcję odrzucił.
Zbyt idealnie wtuliła policzek w jego dłoń, kiedy objął ukochaną twarz, składając na słonych od łez ustach pocałunek. Delikatny, jakby ulotny, z drobiną nadziei, którą pragnął zasiać w sercu kobiety poznanej w barze jeszcze wtedy, gdy wszystko było prostsze i o wiele bardziej odległe.
Przyłożyła czoło do jego, widział krople łez zwieszone na rzęsach, później ich wyścig w kierunku podbródka, aż finalnie uderzyły w podłogę wytartą tysiącem kroków. Ich kroków przetańczonych w takcie winylowych płyt, obracających się pod igłą. Podczas tańca nucone były melodię, czasem pod nosem, czasem otwarcie, kołysane ciała na tle Brooklynu, wtulone w siebie nawzajem. Później pozwalała mu zapalić papierosa, a sama przysiadała się obok, wodząc palcami po barnesowym przedramieniu.
Trafiali na deszcz, śnieg, burze, bezchmurne niebo, zachody i wschody słońca.
Poranek również był deszczowy. Ostatni. Trafili na szmer żołnierskiego munduru, szczęk zamykanych drzwi.
A potem ona trafiła na koniec, ale Natashy nie obchodził już padający deszcz.
Bo Natasha utraciła Jamesa w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top