glass of whiskey

GRUDZIEŃ 1941, BROOKLYN

W obrazie miasta pokrytego warstwą śniegu było coś, co sprawiało, że jego wzrok był zawieszony to tu, to tam i, prawdę mówiąc, bardziej wodził nim po ławkach czy budynkach niż analizował każdy szczegół. Z drugiej strony znał tę okolicę wystarczająco, żeby pamiętać układ każdej alejki, więc niewiele mogło go zaskoczyć. Zresztą, tutaj i tak niewiele się zmieniało. Prawdopodobnie dlatego, bo zarówno władze jak i mieszkańcy przywykli do stałości otoczenia, a James się od nich nie różnił. 

Puch skrzypiał pod butami, światła latarni po bokach alejki wpływały na pokrytą kilkudniowym zarostem twarz, czasem lodowaty podmuch uderzył o policzek wręcz bezlitośnie. 

On jednak postawił kołnierz nieco znoszonego płaszcza, a później spojrzenie skierowało się na znajomy szyld. Na odrętwiałych od chłodu ustach pojawił się delikatny uśmiech, kiedy klamka ustąpiła, a jego postać owiał podmuch ciepłego powietrza pomieszczenia. 

Potarł dłonie, bezproblemowo odnajdując się w gwarze rozmów i w tamtym momencie wiatr na zewnątrz wydał mu się przyjemnie odległy. Nie mógł go dosięgnąć, choćby huczał między zawilgotniałymi deskami i cichcem przedostawał się przez miejscami nieszczelne okna. Był za daleko. Miłe spostrzeżenie. 

Przewiesił wierzchnie ubranie przez łokieć, strzepał ostałe płatki śniegu z włosów i ruszył w kierunku baru. Zatrzymał się na sekundę przy wieszaku, by pozbyć się balastu. W tym czasie para dłoni uniosła się w powitalnym geście, na co odpowiedział tym samym. Znajome twarze nieco przyćmiewał dym z grubych cygar, ale były zbyt charakterystyczne, żeby tak po prostu rozmyć się w tłumie. 

— Kogo moje oczy widzą — odezwał się Barry z wyraźnym, miejscowym akcentem. Słowa wyszły z jego ust trochę zniekształcone, ale uniósł kąciki w delikatnym uśmiechu, gdy James przysiadł się między nim a Starym Timem. — Masz ostatnio straszny problem z punktualnością, wiesz? 

Mężczyzna wzruszył ramionami. Podwinął rękaw koszuli, ukazując nadgarstek. Żółte światło odbiło się od wypolerowanej tarczy starego zegarka. Na skórzanym pasku widniało kilka pęknięć, za to dziurki były wyraźnie wysłużone. 

— Zawiódł mnie dwa dni temu, ale nie mam czasu pójść do zegarmistrza. — Wysupłał z kieszeni spodni paczkę papierosów, niedbale rzucając ją później na blat. Teoretycznie nie powinno się palić wewnątrz, ale w praktyce i tak nikt się tego nie trzymał. — Ani pieniędzy. Po ostatnim razie podwyższył ceny. — Wetknął jednego między wargi, mrucząc niezbyt przyzwoite określenie na owego człowieka. 

Dwudziestotrzyletni Barry podał mu zapalniczkę. Zarysowana, metaliczna powłoka odbijała światło lokalu, ale James niespecjalnie się tym przejął i po prostu odpalił narkotyk. 

Zaciągnął się siwym dymem, wypuszczając ciepłe opary przez usta. Czuł, jak go rozgrzewają, zastępując miejsce poprzedniego chłodu. Ostentacyjnie rozejrzał się wokoło, ale poza niezrozumiałym szumem i brzdękiem szklanek, nic nie odbiegało od normy. 

— Wszyscy radzimy sobie jak możemy. — Najstarszy z ich trójki Tim wtrącił się do dyskusji. Zrogowaciałym od pracy opuszkiem palca przeciągnął po krawędzi pustego kieliszka wódki. — Cholera wie, czy nie wolałbym być tym zegarmistrzem, Jamie. 

James uniósł brew. Wzruszenie ramion nie pasowało do ściśniętych nagle warg, które po sekundzie zmusił do nikłego, widocznie bolesnego uśmiechu. 

— Każdy by wolał. Taka prawda. 

Mimo dobywającego się z szafy grającej radosnej melodii autorstwa Harry'ego Jamesa, żaden z ich trójki nie poczuł tej radości. Rok młodszy Barry jakby zgarbił się na barowym taborecie, Stary Tim westchnął ciężko z rzężącym nalotem męczonych cygarami płuc, a James Barnes poczuł ciężar spadający na ich barki. Cień uśmiechu zaniknął ostatecznie przy ostrym wciągnięciu papierosowego dymu. I nagle odniósł wrażenie, że ani on, ani jego kompani wcale nie mają ochoty tam być. Wpasowywać się w sztuczność, gdzie obecny czas był tylko makietą kreowaną przez ludzkie śmiechy. 

Nie wiedzieć kiedy atmosfera baru nagle zaczęła ich przytłaczać swoją odmiennością. Jakby byli zupełnie oderwani od rzeczywistości, a ich postacie wyrwano z pierwszej lepszej gazety i przekleili do miejsca, do którego nie pasowali. Zagapieni we własne dłonie próbowali powrócić do swojego czasu, przeciekającego im przez palce. Być może byli świadomi już wtedy. Być może wypierali się zbyt wielu rzeczy, żeby być w stanie powiedzieć je wszystkie na głos. 

Uczucie to stępiło się dopiero później, po szklance whiskey z lodem, którego ostatnie kostki osiadały na dnie naczynia. Przeprowadzili mniej lub bardziej istotne rozmowy, ale niewiele z nich pamiętał. Chyba wcale nie chciał się skupiać. 

— Wierzysz w to?

Głos Barry'ego przebrzmiewał nieswoją obojętnością. James odciągnął wzrok od błyszczącej szklanki. Nawet nie spostrzegł, kiedy – jak się okazało – jedyny pozostały towarzysz odpalił papierosa pożyczonego z leżącej na blacie paczki. Nie zamierzał mu tego wypominać. Nie zamierzał też następnego dnia wypytywać Tima, gdzie podział się jego zachrypnięty głos i naznaczona zmarszczkami twarz, w której każdy zawsze odnajdywał pokłady iście starczego spokoju. Pewnej mądrości, jakiej dotąd sam James nie nabył przez dwadzieścia cztery lata. Jednak wierzył, że kiedyś też ową posiądzie. Tim był tym rodzajem człowieka, któremu trudno było przypisać konkretne cechy, coraz to bardziej rozmywane i przyćmiewane przez pojawiające się kolejne, aczkolwiek nikt nigdy nie próbował tego robić. 

— Zależy o czym mówisz. — Spojrzał przez ramię, jakby faktycznie był gotów zobaczyć pochyloną sylwetkę starego człowieka przemykającą brukowanym chodnikiem. Światło ulicznej latarni nie pokazało niczego więcej niż ośnieżonych desek ławki, mozolnie znikającej calkowicie pod białym puchem.

— O wojnie. — Westchnienie, stukot kieliszka obitego spodem o drewno. Przywiązał uwagę do tego dźwięku. 

— Pytasz, czy wierzę w wojnę? 

Wzruszenie ramion. James pomyślał, że kompan bał się poznać odpowiedź, której z drugiej strony chyba pożądał. Jego młode oczy świdrowały rząd kieliszków po wódce, jakby wcale nie chciał nawiązać kontaktu wzrokowego. 

— Stary nie odpowiedział. Może chociaż ty? 

Żałował, że skończył mu się alkohol. Odetchnął ciężko, ale również nie spojrzał na towarzysza. Może tak było lepiej dla nich obu, kiedy wbijając nieobecne spojrzenia w półki z różnymi trunkami, udawali, że rozmawiają o pogodzie. W gwarze rozmów nie było miejsca na dialogi o bezlitosnej zwyciężczyni każdego świata. 

— Wojen by nie było, gdyby ludzie potrafili rozmawiać. A nie potrafią, więc tak, wierzę w nią, bo wierzę w ludzką… 

— Głupotę? 

Nie popatrzył na niego. 

— Między innymi. 

Barry pokiwał głową. 

— Przychodzisz jutro na popołudnie? — Jeśli miał być szczery, nagła zmiana tematu go nie zdziwiła. Ale myślami krążył zbyt daleko, żeby przejmować się czymś takim. W głębi serca był za to wdzięczny przyjacielowi. Urwanie tematu po części wyszło na dobre. — Philip ma urodziny, po zmianie chcieliśmy świętować. 

Kącik ust Jamesa uniósł się, a resztki lodu zabrzęczały, kiedy dłoń ze szklanką zawisnęła w powietrzu w geście pożegnania. 

— Będę. 

Drgnął powieką, widząc młodszego, kiedy pochłonął go chłód zewnętrza. Z jakiegoś powodu cieszył się, że był wewnątrz, a śnieg nie mógł dosięgnąć ciepłej skóry, bezpiecznie oddzielony ścianą i szybą. Kojące. 

Został sam, chociaż nie wiedział, czy aż tak mu to przeszkadzało. Być może tego potrzebował, być może tym razem nie palił się do rozmów i gdyby nie przyjaciele, nie wypowiedziałby ani jednego słowa tamtego wieczoru, wpatrzony w dymiącą resztkę papierosa w popielniczce. Niebieskie oczy świdrowały refleksy odbijające się w szklanej powierzchni, wzrok zawiesił się na moment na niewielkim uszczerbieniu.

Zaczęło męczyć go mdławe światło, skrzywił się odrobinę, wodząc po oblanych tym blaskiem stołach. Miał wrażenie, że wszystko jest twardo przytwierdzone do podłogi, kiedy on stąpał po powietrzu, nie czując żadnego mięśnia. Nawet muzyka stała się przytłumiona, chociaż może tylko to sobie wmówił. Śmiechy, rozmowy, brzdęk kieliszków i odgłos nalewanego alkoholu. 

I w tym zbyt realistycznym świecie dostrzegł coś, co odrywało się niemal nienaturalnie od grudniowego wieczoru. Rude włosy zdawały się odbijać światło inaczej, niż wszystko inne. Niż kieliszki wódki czy wypolerowana nawierzchnia szafy grającej. 

Podrygiwały lekko z ruchem ramion, czy szczerym śmiechem ich właścicielki, której smukła dłoń trzymała kieliszek czerwonego wina. Zielona sukienka opływała łagodnie sylwetkę, kolorem przywodzącą na myśl brooklyńskie lato i ciemnozieloną trawę wokoło doków. Pewnie dlatego przez chwilę uciekł myślami do momentu spacerowania boso po polu. Na ułamek sekundy coś w rodzaju uśmiechu zawitało na odrętwiałych od alkoholu ustach Jamesa. 

Siedziała z trzema kobietami, chociaż był gotów stwierdzić, że więcej słuchała niż mówiła. Była obserwatorką, z czerwonym winem w dłoni. Chyba miała zielone oczy. Nie wiedzieć dlaczego pomyślał, że chciałby, żeby istotnie miała zielone oczy. 

Zielone oczy popatrzyły na niego. Przełknął minimalny łyk bursztynowej whiskey, a okruchy lodu uderzyły o wargi swoim chłodem. Uniosła swój kieliszek wina w jego stronę w niewypowiedzianym toaście. Każde z nich najwidoczniej piło za coś innego, ale nie pytali. Milczenie spełniało rolę, neutralizując ten gest. 

W pewien sposób ucieszyło go, że jednocześnie dokończyli swoje porcje. Jednak rude włosy prędko zniknęły w zbyt rzeczywistym śniegu, a James wówczas pomyślał, że wielu ludzi dzisiaj wybrało samotność. 

Również on. 

Szklanka po whiskey błyszczała pod światłem lamp w grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. 

_______________

dzień dobry :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top