fear

LISTOPAD 1943, AUSTRIA

Wpatrując się w ścianę namiotu, odrętwiał. Spojrzenie zaszło mgłą, jakby znowu na moment zatracił się w swojej bezpiecznej przestrzeni między rzeczywistością a własnymi myślami i, trwając w tym kojącym zawieszeniu, ściskał końcówkę papierosa w dwóch palcach. 

Wiatr łopotał płachtami, ulewa siekła w dach. Jego osłabione ciało znacznie gorzej przyjmowało twarde sprężyny polowego łóżka, gdzie kości miednicy wżynały się w najmniejszą nierówność, smuklejsze dłonie zaciskały na krawędzi koca, za to umysł wciąż dryfował gdzieś w siedzibie Hydry. 

Kozetka, pasy, zastrzyki. 

Wciągając dym w płuca, nieruchomiał.

Ból, krzyk, cierpienie. 

— Znowu palisz? 

Drgnął. 

Podniósł głowę nieco wyżej, spotykając się z na wpół karcącym, na wpół zmartwionym wzrokiem Stevena Rogersa, który właśnie wchodził do środka. W odpowiedzi Barnes jedynie strzepnął tytoń z końcówki narkotyku wprost na wilgotną ziemię, po czym docisnął powierzchnią buta. Nadal było w nim coś z siedemnastoletniego gówniarza, który robi wszystko na przekór, więc patrząc przyjacielowi prosto w oczy pociągnął kolejny wdech, a ramiona same powędrowały w górę i w dół. 

Kącik ust uniósł się z dozą satysfakcji, gdy Rogers machnął na niego dłonią. 

Gdzieś tam liczył, że zażegnał rozmowę, jednak Steve był Steve’m. Siadając na swoim łóżku, odsunął książkę na bok, złożył dłonie na udach, analizując różnice w ich dwóch osobach. Przestrzeń wokół Bucky’ego była… niezdrowo chaotyczna. Rozkopany koc, paczka papierosów na poduszce, zapalniczka gdzieś pomiędzy, a na czele tego – właśnie on, wryty niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Nijak się miał chaos do pedantyzmu jego własnej aury. Zauważył, że raziło go to bardziej niż zwykle. Zamknięty umysł, wciąż… obcy. Wciąż nie jego Bucky. 

Mógłby poprosić, żeby się uśmiechnął, jednak wiedział, że ten uśmiech nie miałby nic wspólnego z tym Jamesem z czterdziestego pierwszego, kiedy to bójka pod kinem była jedynym zmartwieniem.

Głupota, nieistotność, błahość. 

— Wszystko w porządku? 

Ani trochę. Steve znał prawdę, jednak miał cichą nadzieję, że Bucky sam przyzna się do tego faktu. Nie przyznał. 

Końcówka papierosa nadal tliła się w półmroku. 

— Jasne. — Nie popatrzył na niego. Tylko zgarbił się trochę, jakby męczyło go utrzymywanie pionowej postawy. — To raczej ja powinienem zapytać ciebie. Jak się żyje w nowym ciele? 

Tak jak Steve przypuszczał, James uśmiechnął się, żeby spróbować wydobyć z siebie tego samego człowieka, z którym siedział niegdyś na schodach pożarowych albo oglądał ocean po wizycie w katedrze. Owszem, kącik ust uniósł się, małe zmarszczki powstały wokół oczu, ale… Ale tamten James nadal popijał whiskey w brooklyńskim barze. Prawdopodobnie już na zawsze. 

Rogers splótł palce, czując dogłębny chłód, który opanowywał go na widok przyjaciela. Zmęczonego, zmizerniałego, straumatyzowanego przyjaciela po eksperymentach szaleńca. Już nie byli tymi samymi ludźmi. 

Whiskey kołysała się wtedy w szklance. 

— Inaczej — przyznał szczerze i spróbował się zaśmiać.

Papieros wyodrębniony w mroku. 

— Odgryziesz się teraz za te wszystkie lata, kiedy nazywałem cię kurduplem? — Żartobliwy ton raził fałszem i sprawiał, że każdy mięsień w ciele Kapitana Ameryki tężał w ułamku sekundy. Kłamstwo. Patrząc nie widział. Mówiąc milczał. Poruszając się stał w miejscu. I tylko rozpadał się w ciszy, której towarzyszył szum deszczu zza namiotu. 

— Chcesz pogadać? 

Nawet nie drgnął, usta zacisnęły się lekko, kiedy przytrzymał dym w płucach. Wypuścił go powoli, jakby ten gest pozwalał mu wyzbyć się napięcia. A potem… Zaśmiał się tak pusto, tak boleśnie i wręcz żałośnie, że coś w piersi Rogersa zakłuło dosadnie. 

— O czym? O wojnie? — Miał ochotę zakpić z tego pomysłu. — Czy o śmierci? 

— Bucky…

— Proszę, nie. — Stanowczość, suchość, oziębłość. — Nie mów mi, że wszystko będzie dobrze. Sam wiesz, jak jest. Wszyscy wiedzą. Tylko nikt się do tego nie przyznaje. — Wzruszył ramionami. Wdeptał papieros w grunt i obrócił się na łóżku tylko po to, żeby dosięgnąć paczki. Na te parę sekund skrzyżował spojrzenia, ale zaraz tego pożałował i, krzywiąc się, odwrócił wzrok. Nie chciał współczucia. — Ilu żołnierzy wróci, Steve, jak myślisz? 

Chociaż nie powinien się unosić, nie wiedzieć kiedy nieopisana złość zebrała się w Jamesie wpatrzonym w deszcz. Z frustracją nacisnął spust zapalniczki. Po kilku próbach płomień oświetlił palce, później z sykiem tytoń znowu zatruwał organizm. 

Steve zamilkł na parę długich sekund, lecz wystarczających dla Jamesa. 

— Mówią, że wyczuwa się śmierć. Jesteśmy na wojnie. Tu wszędzie jest śmierć, ona… Ona za nami chodzi, rozumiesz? Cały pieprzony czas. — Słowa zniekształcił papieros. — Nie odejdzie dopóki nas nie dostanie, więc nic nie będzie dobrze. Jesteśmy tu, żeby umrzeć. 

— James! 

Chyba nawet nie drgnął, kiedy blondyn zerwał się ze swojego posłania. I chociaż mogło mu się tylko wydawać, Barnes wysłyszał w tym imieniu nutę przerażenia. Uniósł zaszklone tęczówki na niego, a twarz owiało kilka smug szarego dymu. 

— Kłamię? — Głos był obojętny, jakby całą ta rozmowa przyprawiała go zaledwie o poczucie znudzenia. 

Steve przeczesał jeszcze wilgotne od deszczu włosy dłonią. Kilka chaotycznych wdechów wystarczyło, żeby z powrotem opadł na łóżko, wręcz zawstydzony tym, jak łatwo się uniósł. Na dowód tego zgarbił plecy, co kłóciło się z postawną, zwykle prostą sylwetką. 

— Dlaczego… dlaczego sprawiasz wrażenie, że nie ma już żadnej nadziei? Nie chcesz wrócić do domu? — Moment zawahania rozciągnął się i zawisł w zawilgotniałym powietrzu.

Bucky odniósł wrażenie, że to pytanie ciąży mu na ramieniu bardziej niż karabin. Albo był to sam fakt, że z trudem przychodziło mu sklecić odpowiedź; jakoś posklejać te chaotyczne kawałki myśli w miarę wspólną całość, uporządkować wrzaski, jazgot i panoszący się... terror w żołnierskiej duszy. 

Wzruszenie ramion prawie zabolało wrażliwą osobowość. 

— Nie wiem, Steve. — Znowu ten wymuszony uśmiech, nieco zduszony przez tlącego się papierosa. — Właśnie nie wiem. 

Przez długie minuty towarzyszyła im tylko ulewa w austriackim obozie, bo nawet oddechy były wypuszczane cicho, wręcz nieśmiało. Raz za razem smugi wydostawały się z namiotu, by zginąć pod ciężkimi kroplami deszczu. Oprowadzało je zmętniałe spojrzenie Jamesa. 

Poczuł, jak łóżko ugina się pod ciężarem przyjaciela, a niegdyś drobna dłoń zaciska się na barku. I być może James gdzieś tam wiedział o co zapyta. Przecież znał go tak dobrze, aż za dobrze. Widział spięcie każdego mięśnia, kiedy dane księżycowi słowo wżynało się w słabą fizyczność. 

— Złożyłeś obietnicę, tak? 

Przełknięcia śliny, narkotyk zgasł w błotnistej ziemi. Palce oplotły kolano, ale James poza tym nie wykonał żadnego gestu. Jakby czekał, aż wojna sama odpowie Rogersowi, który wepchnął się w jej objęcia na własne życzenie. 

Cisnęło mu się na usta, żeby na pytanie odpowiedzieć pytaniem, bo... jak? Jak można tak po prostu pozwolić wcisnąć sobie karabin, ryzykować zdrowiem, żeby szalony eksperyment w późniejszym okresie pozwolił na pozbywanie się człowieczeństwa z każdym pociągnięciem spustu? 

Dlaczego to zrobiłeś, Steve? Dlaczego, jeśli miałeś wybór? 

— Boisz się wojny?

Okopy nagle zamilkły, kiedy słowa wypłynęły z ust Barnesa. Od tyłu lat nierozwiązane, zaplatało języki wielu poległym, bo każdy bał się do tego przyznać. Do przerażenia. 

— Każdy się boi. — Głos Stevena zadrżał odrobinę, później James usłyszał szelest. Chyba poprawiał się na siedzeniu, jednak nie popatrzył. — Myślę, że to naturalne-... 

— Wojny, czy śmierci? 

Steve zamilkł. Może to i lepiej. 

Bo Steve nie musiał wiedzieć, że Jamesa Barnesa opanowywał strach na myśl o śmierci w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top