ONE: fear
Słońce przebijało się przez szybę, osiadając na konarach, drgajacego od wiatru, starego dębu. Gałęzie delikatnie stukały w okno, a opadające z nich liście znikały w porannej mgle bez pożegnania. Rama, widocznie stara, zdawała się skrzypieć przy mocniejszych podmuchach.
Prawdopodobnie była też nieszczelna, bo James czuł bijący z zewnątrz chłód, kiedy obracał w palcach klucz do pokoju, otrzymany chwilę wcześniej od recepcjonistki. Miał zieloną, popękaną zawieszkę z numerem. Oglądał ją przez moment. Chyba spróbował zastanowić się nad tym, skąd wzięły się owe rysy. Ledwie na ułamek, ale zastanowił. Bez rezultatu. Trudno, może innym razem.
Nawet nie popatrzył w stronę zewnętrza. Nigdy nie lubił jesieni, uważał ją za coś zwiastującego zimę, a zima była mu zdecydowanie zbyt bliska, żeby próbował ją zaakceptować zarówno w sobie jak i ogólnie. Skrzywił się na tę opcję, by potem już z nijakim wyrazem twarzy wsunąć się w naznaczone budzącym się dniem pomieszczenie. Zostawił rozmyślania o zewnętrzu na kiedy indziej. Jutro, pojutrze lub nigdy. Wszystko jedno.
I prawdopodobnie wtedy odczuł zmęczenie, kumulujące się w nim od momentu, w którym otworzył powieki dwadzieścia cztery godziny wcześniej, a on przypomniał sobie co tutaj robi. Usiadł na łóżku, sprężyny zaskrzypiały jękliwie, kiedy jeszcze w pełni uzbrojony przeczesywał włosy palcami.
Oczy uderzył nikły promień słońca, ale natychmiast odwrócił głowę.
Gdyby teraz przymknął powieki z pewnością by zasnął, więc tego nie zrobił. Wstał, czarno-złote łuski zaszemrały zgodnie z podmuchami wiatru, a on niedbale włączył światło w łazience. Stanął przed lustrem na kilka, może kilkanaście chwil. Miało parę odprysków na lewym narożniku.
Kogo tam widział? Całkiem dobre pytanie, chociaż wiele lat temu pozostawione bez odpowiedzi. Nie znalazł jej tak samo, jak historii pochodzenia rys na zawieszce do klucza.
Pistolety na pasie, para kastetów przywierająca do łydki, ludzka dłoń zdrętwiała od trzymania spustu, ta bioniczna odbijająca światło żarówki. Na ramionach kombinezonu ostał się pył. Patrzył na Jamesa Barnesa w odbiciu motelowego lustra, jakby czekał na wskazówkę do czegoś, czego nie potrafił nazwać.
Pośród wszystkich tych rzeczy, jedyne, co przyszło mu na myśl to to, że Natasha wciąż ma jego magazynek.
Zbrzydł mu widok tego drugiego Jamesa, prychnął tylko i wyszedł. Tak, znowu był tak naiwny, znowu liczył, że się w jakiś sposób przyzwyczai. Nie przyzwyczai, nigdy.
Rdzawy, kruchy liść odbił się od okna pokoju. Powiódł za nim wzrokiem, jednak mgła nadal była zbyt gęsta, by dostrzegł, gdzie upadł. Czy na brukowaną kostkę? Może na jezdnię, gdzie koła samochodów bezlitośnie go rozkruszyły? A może wcale nie upadł, a wiatr zaniósł go gdzieś z dala od Bukaresztu, gdzieś w bezpieczne miejsce?
James oczywiście nie uważał, że Bukareszt jest niebezpieczny. W zasadzie powinien być mu obojętny, zostali tutaj wysłani przez Nicka na misję. Wypełnić zadanie. Wykraść dane ze strzeżonej placówki rumuńskich przemytników i wrócić do... Domu? O ile tak mógł nazywać niemalże pustą siedzibę Avengers. Bukareszt po prostu był trochę bardziej przerażający niż zwykle, gdy okazało się, że przeciwnika jest znacznie więcej niż sądzili dotychczas.
Teraz go to nie obchodziło.
Przebrał się w coś wygodniejszego, starając się nie skrzywić na widok ilości broni, którą ze sobą niósł. Bez większej dbałości włożył wszytko do szafki nocnej. Drzwiczki odrobinę skrzypiały.
Byli zdani na jeden telefon. Kiedy Quinjet wyląduje gdzieś niedaleko i wrócą do tego (nie)domu.
Postanowił o to zapytać Natashę.
Obracając w dłoniach klucz, nie skupił się na rysach. Obrzucił niedbałym spojrzeniem okno, jakby liczył, że znowu będzie świadkiem upadku nietrwałych liści. Nie zobaczył żadnego. Może to i dobrze.
Założył kosmyk włosów za ucho. Powoli zaczynały odrastać. Zaczynał się zastanawiać, czy to gest typowo nerwowy, czy tenże kosmyk po prostu mu przeszkadzał. Podobnie jak nóż w kieszeni spodni. Ostrze jakby przebijało się chłodem przez ubranie, w sposób jednocześnie nieprzyjemny jak i cholernie satysfakcjonujący. Dawał... Poczucie bezpieczeństwa? Co za durnota.
Drgnął.
Lub mu się wydawało.
Wychodząc na korytarz, już nie był Avengerem. "Cywilne" – jak to je nazywali – ubrania, skutecznie mydliły oczy kobiecie, właśnie przechodzącej obok. Rozmawiała przez telefon, uśmiechała się. Prawdopodobnie nawet nie zauważyła ani samego Jamesa ani wbitego w nią, nieufnego spojrzenia.
Nie wie kim jesteś, pomyślał.
Czy dostrzegła zarys noża?
Wiatr zawiał mocniej. Rama była nieszczelna.
Metalowe ramię nie powinno działać w ten sposób, w jaki robiła to ludzka tkanka. Powinno być praktycznie martwe, żeby nie czuć napiętych mięśni szyi podczas miażdżenia kręgów ani ciepła krwi. A jednak wiatr wkradający się między szczeliny łusek sprawił, że James zastanowił się na moment, czy faktycznie tak było.
Mógł po prostu wyprzeć z pamięci odczucia rosyjskiej maszyny.
Z recepcji dobiegało tykanie zegara.
Przetarł twarz dłonią. Zapukał do drzwi parę kroków od własnych, tych z numerem dwieście siedemnaście. Cyfry, chyba niegdyś błyszczały tandetą imitacją złotego pokrycia, które teraz starło się ze starości i pozostawiło ledwie nieregularne plamy. Były również zarysowane.
Ciekawe, czy zawieszka od klucza do pokoju Natashy również miała kolor zielony.
Czekał przez chwilę, myśli zgrały się z jednostajnym tykaniem zegara, którego dźwięk wpasowywał się w tę scenerię. Korytarza w rumuńskim motelu o poranku, z wiatrem przemykającym między włosiem wykładziny, łuskami ramienia i wchodzącym niezauważenie wewnętrz pęknięć w ścianach czy suficie.
Coś kazało mu zamknąć oczy. Wtedy to nastało. To, czego bał się tyle lat. Nagle, niespodziewanie, przerażająco.
Bo otwierając je, już nic nie było takie samo. Niczego... Niczego nie było.
— James?
Nie zrozumiał. Oddech zamarł w gardle, oczy błysnęły przerażeniem. Czuł się oślepiony, tak po prostu oślepiony niewiedzą wobec otoczenia. Patrząc na nią, nie widział jej.
James. James. James.
Kto to był?
Brelok w jego palcach był zielony. I porysowany. Ciekawe, jaką historię opowiadały rysy? Czy odpowiedział sobie na to pytanie?
— Wszystko dobrze?
Co ona mówi? Do kogo ona mówi? Zacisnął dłonie w pięści. Kołysanka metalu brzmiała wrzaskiem, nie znał jej. Podskoczył na ten dźwięk. Zegar był obcy, zimny wiatr zaśmiał się w twarz, zdzielił skórę. Okno było nieszczelne, zauważył.
— Natasha. — Tak miała na imię. Na pewno. Wyraz znajomo osiadł na wargach. Ściany korytarza skurczyły się, pozostawiając go pośrodku. — Natasha, ja nie... Nie pamiętam.
Głos zadrżał, prawie go nie poznał.
Umysł wypełnił się czarną plamą nicości. Ta nicość go sparaliżowała.
Ona (Natasha) przekrzywiła głowę. Zmarszczyła brwi. Palcami oplotła framugę. Dopiero teraz przeczytał, że drzwi miały numer dwieście siedemnaście i pokrywała je marna imitacja złotej powłoki.
— Czego nie pamiętasz?
Przełknął ślinę. Natasha zobaczyła w spojrzeniu przerażenie, sięgające szpiku kości i wówczas pomyślała, że James coś stracił. Znała to spojrzenie, skądś... Skądś na pewno.
Słowa z trudem wyszeptał, by te już na zawsze pozostały uwięzione między betonowymi ścianami budynku na obrzeżach Bukaresztu.
— Chyba... Wszystkiego.
Strach zawiązał na ich gardłach ciasny supeł.
_______________
no witam, kto tęsknił?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top