EIGHT: cry me a river
Dłoń oplotła rzeźbioną nogę łóżka, prześledziła wgłębienia pozostawione przez twórcę powoli, jakby chciała delektować się... Sztuką. Nie wiedziała czy będzie potrafiła, bo ta prawdziwa wydawała się jakaś taka prymitywna. Żałośnie prosta i zrozumiała dla każdego, kto tylko na nią spojrzy. Nie to co sztuka, będąca własnością Natashy.
Oczy pokryła mgła, chociaż nie wiedziała czy to już łzy, czy jeszcze nie rozpadła się dostatecznie mocno. Zakaszlała, w gardle czuła suchość, jakby ktoś przypalał je ogniem, jednak nie miała dość siły, aby wstać i pójść gdziekolwiek.
Wykładzinę, niczym diamenty, zdobiły porcje trucizny. Nie jedna, kilka. Ale jak to...
Obudowy strzykawek mieniły się w blasku budzącego się poranka, który uparcie przeciskał się przez niezmiennie zaciągnięte rolety i starał się dotrzeć do przymrużonych powiek kobiety. Nie chciała ich podnosić, ponieważ jako jedyne były elementem ozdobnym w nijakim pokoju, jedynie zagarnęła je obolałą dłonią do siebie, gestem tak chorobliwie czułym, że aż było jej wstyd.
A mimo tego wszystkiego; bólu, mgły i dezorientacji, jedna myśl nacierała na nią z siłą niemożliwą do zniesienia. Że znowu zawiodła. Nie tyle siebie, siebie zawodziła co dnia, co jego. Jej sztukę, która ponownie wyślizgnęła się z dłoni i nie zdążyła jej złapać. Albo zdążyła? Tak, pamiętała dotyk, pamiętała ciepło, więc może nie trzymała wystarczająco mocno?
Wsparła się na materacu łokciami, odrętwiałe kończyny przeszedł prąd, kiedy krew poruszyła się w żyłach. Udało jej się usiąść i chyba właśnie wtedy – kiedy w jednej dłoni ściskała puste strzykawki, a w drugiej krawędzie zawieszki na naszyjniku, podczas poranka, którego nadejścia nawet nie zauważyła – poczuła ten rodzaj bólu.
Ból po stracie był koszmarny, ale ból po stracie, jakiej nie zdołała zapobiec przypominał sadystyczną agonię. Może gdyby nie pamiętała, może gdyby wymazała te wydarzenia z pamięci, może gdyby wyzbyła się uczuć, nie krzyknęłaby. W zasadzie... to nawet nie był krzyk. To był wrzask.
Niósł się po ścianach mieszkania, obijał się o meble i wracał do niej z podwójną siłą. Paznokcie wbijała w dłonie tylko po to, żeby poczuć coś innego niż tą cholerną tęsknotę i łzy rażące skórę jak najgorszy kwas.
Krzyczała długo.
Krzyczała głośno.
Krzyczała szczerze, chociaż nie użyła ani jednego wyrazu czy zdania. Ból w czystej postaci wyrywany raz po raz ze spierzchniętych ust, nijak się miał do krwawych śladów, które powstawały we wnętrzu dłoni.
Płacz stał się szlochem, a dotąd kojąca cisza odeszła w zapomnienie. Ktoś ją słyszał, ktoś nie. Nie dbała o to. Niech słyszą i poczują jak każda zabliźniona rana otwiera się na nowo.
Natasha nie lubiła swojej rzeczywistości. Nienawidziła jej, bo sama do niej doprowadziła i nie mogła zmienić. Tam... Tam wszystko było prawdziwe, tam mogła próbować naprawić, znowu doświadczyć czegoś innego niż pustki we własnym wnętrzu.
Postanowiła nie odsłaniać rolet i nie witać słońca tak, jak robiła to przez ostatnie dni. Słońce było jasnością, ona wolała ciemność, ponieważ tylko tam pasowała. Nie chciała tutaj być. I postanowiła odejść w ukojenie.
Półmrok w sypialni przebił snop światła z ekranu telefonu. Spojrzała tam szybko, jednak nie odważyła się odebrać, nie teraz. Teraz nie miała czasu.
Tik-tak...
Tik-tak...
Tik...
Tak...
Zignorowała również listę nieodebranych połączeń, wysyłając wiadomość, że źle się czuje i prosi o urlop. Czuła się koszmarnie, więc nie kłamała.
Dawki toksyny w (diamentowych) obudowach wysypały się z kieszeni kurtki, kiedy gorączkowo starała się złapać je wszystkie. Zdjęła zabezpieczenia, nacisnęła tłok. Ten jeden raz.
Jeszcze...
Tylko...
Jeden...
Raz...
Wówczas nie wiedziała, że nie dotrzyma danego sobie słowa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top