5


Niecierpliwe szturchnięcie wybudziło mnie z koszmarnego snu. Przetarłam zapuchnięte oczy i zamrugałam kilka razy, by przywrócić sobie ostrość widzenia. Obrazy sennej mary pchały się do mojej głowy, potrząsnęłam nią, chcąc wyrzucić niechcianych gości. Takich koszmarów nie miałam od lat, mimo że codziennie boję się o to, że przypadkiem dotknę Emerego. Ten sen był wyjątkowo straszny, niemal czułam w nosie proch, w jaki się obrócił.

Rozejrzałam się niemrawo, a moje żyły skuł lód. Mój wzrok zatrzymał się na umięśnionych łydkach, oplecionych skórzanym rzemykiem. Powoli podniosłam głowę do góry, mój żołądek zacisnął się w supeł, kiedy wyrosło przede mną oblicze Izaaka.

Oblicze wykrzywione złowrogim, przesiąkniętym nienawiścią uśmiechem.

Chryste, czy to kolejny koszmar?!

Połowa jego twarzy była szara. Pokrywały ją delikatne pęknięcia jak na freskach Michała Anioła, wymalowanych w Kaplicy Sykstyńskiej. Wątłe ramiona, które pamiętałam, nabrały mięśni, rysowały się ostrymi krawędziami na równie umięśnionym torsie.

Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi oczami, ustami zapewne też, wszystkie moje mięśnie rozluźniły się natychmiast, pozwalając spłynąć na zimną, marmurową podłogę.

– Ty... Ty... – dukałam, nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnych słów. Szok odebrał mi zdolność mówienia.

– Co ja? – prychnął pogardliwie. – Żyję? Tak, kurwa, niespodzianka.

Żółć podeszła mi do gardła i nie miało znaczenia to, jak wiele razy próbowałam ją przełknąć, ona wciąż wracała do przełyku, jakby wżarła się w jego ścianki na dobre.

Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, ogromna dłoń, odziana w skórzaną, brązową rękawiczkę, wyrwała się w moją stronę. Instynktownie odsunęłam się, chcąc uniknąć tego dotyku, coś mi mówiło, że nie chciał mnie przytulić. Czołgałam się do tyłu, dopóki nie zatrzymałam się na ścianie. Wcisnęłam się w jej chłodną taflę, chciałam w nią wsiąknąć, jakby to miało uchronić mnie przed całym złem tego świata.

Izaak sunął w moją stronę niewzruszenie, a jego kroki odbijały się echem od wysokich, szarych ścian. Ręce splótł na plecach, pogwizdywał wesoło, wwiercając we mnie nienawistne spojrzenie, tak bardzo niepasujące do jego ciepłych, brązowych oczu.

Rozejrzałam się pospiesznie w poszukiwaniu wyjścia z tej tragicznej sytuacji, ale jedyna droga, prowadząca do wyjścia, ziała ciemnym, wilgotnym prostokątem tuż za postawną sylwetką mojego przybranego, do tej pory martwego, brata. Ściany były gładkie niczym lustro, okna wąskie, dające niewiele światła, osadzone pod samym sufitem, musiałabym mieć tyczkę albo drabinę, żeby dosięgnąć aż tam.

– Czemu? – pisnęłam, odnajdując w sobie resztki odwagi.

– Czemu co? – Jego brew poszybowała do góry. – Czemu tu jesteś? A może czemu ja tu jestem?

– To tylko sen, tylko sen – powtarzałam szeptem, zaciskając powieki tak mocno, że zaczynały boleć. Ciężki zapach skórzanych elementów dotarł do moich nozdrzy, wgryzając się w nie nadgorliwie. Ciepły podmuch omiótł moją twarz, kiedy Izaak zbliżył usta do mojego ucha.

– To nie jest sen, kochanie – zamruczał tak słodko, że wibracja jego tonu obiła się o sklepienie mojej czaszki. – Pamiętasz opowieść o Martwych Ludziach? – Powieki podniosły się samoistnie, kiedy jego dłoń powędrowała do mojej szyi. Zdławiłam w sobie jęk przerażenia, kiedy palce Izaaka zacisnęły się na niej, niemal odcinając mi dostęp powietrza. – Rossalie nie ostrzegała, że nie wchodzi się do lasu po zmroku?

Przeszedł mnie dreszcz niepokoju, ten sam, który czułam, zanim pojechaliśmy pod namioty. Wspomnienia uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą, wlały się do mojej głowy wodospadem, gradem obrazów, które tak skrzętnie odpychałam od siebie jeszcze chwilę temu. Nie zważając na bliskość Izaaka, uniosłam dłonie do góry. Palce uśmiechnęły się wesoło, wyszczerzyły idealnie proste zęby i wygładziły swoje szkarłatne sukieneczki rysunkowymi łapkami. Drżały. A raczej to ja drżałam, porażona kolejnymi, bolesnymi falami cierpienia, spowodowanego śmiercią Emerego.

Silne szarpnięcie postawiło mnie na nogi. Zawieszona w próżni własnych myśli, wpatrywałam się w bliżej nieokreślony punkt przed sobą. Wszystko było rozmazane jak tusz w deszczowy poranek, kiedy zapomni się parasolki. W głowie huczało mi jedno imię, chciałam znów przyłożyć dłonie do uszu, ale paraliżujący strach nie pozwalał mi na żaden ruch.

– Nawet nie wiesz, jak długo czekałem na ciebie, Elisabeth – kontynuował mój na wpół martwy oprawca, krążąc wokół mnie; przypominał sępa, który robi okręgi nad przyszłą ofiarą. – Twój cudowny dotyk okazał się moją klątwą. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak dużo własnej mocy musiałem wykorzystać, żeby zdążyć do lasu, zanim skończy mi się czas. Wiedziałaś, że nasza moc kiedyś się kończy?

Zatrzymał się przede mną z nieodgadnionym wyrazem twarzy, bez rezultatu szukał odpowiedzi w milczącym obliczu załamanej, młodej kobiety.

– Obserwowałem cię miesiącami. Liczyłem na to, że Evans szybciej zaciągnie cię w te góry, znając jego zamiłowanie do dzikich szlaków.

– Kochał je... – Nawet się nie zorientowałam, kiedy wyszło to z moich ust. Izaak skrzywił się nieznacznie, jednak jego martwe oblicze nie poruszyło się ani razu.

– Tak – odparł ciszej, niż wcześniej. Wydawał się myśleć intensywnie nad dalszą częścią wypowiedzi. – Na szczęście będzie mógł się po nich przechadzać przez całą wieczność. I to wszystko dzięki tobie.

Wciągnęłam powietrze ze świstem. Zachwiałam się, jakby ciężar przezroczystej, życiodajnej mieszanki gazów, był zbyt wielkim obciążeniem dla mojego umęczonego ciała. Odnalazłam w sobie reszki rozumu, jaki mi pozostał, co nie było wcale najłatwiejszą rzeczą na świecie. Miałam dość. Byłam przerażona, zmęczona, zrozpaczona.

– Co ze mną będzie? – zadałam pierwsze pytanie, jakie przyszło mi do głowy.

Izaak zaśmiał się głośno, a ja skuliłam się w sobie, słysząc ten złowrogi dźwięk. W niczym nie przypominał chłopaka, z którym spędziłam lata w domu Rossalie i Jamesa, który grał ze mną w statki i ścigał się do domku na drzewie, który samodzielnie zbudowaliśmy na rozłożystym dębie, rosnącym niedaleko jeziora. Nie poznałabym go, gdyby nie jego ogromne, brązowe oczy i blizna nad lewą brwią, której nabawił się, kiedy przyszedł mi z pomocą, jak nie mogłam zejść z balkonu. Dopiero później przyznał się, że to on zatrzasnął drzwi.

Jak szybko się roześmiał, tak samo szybko zamilkł. Pochylił się do przodu jak drapieżnik, szykujący się do obezwładnienia zwierzyny.

– Nie chcesz wiedzieć.

Jego ręka wystrzeliła w moją stronę tak szybko, że nie byłam w stanie zareagować w żaden sposób. Złapał mnie za włosy, a potem jednym ruchem podciął nogi. Leciałam do tyłu, wymachując desperacko rękoma, jednak do upadku nigdy nie doszło, przynajmniej nie tak bolesnego, jak sobie wyobrażałam. Za to ból, jaki poczułam, kiedy włosy, owinięte wokół żelaznego uścisku Izaaka, napięły się, sprawiał, że jedyne, czego chciałam to wrzeszczeć.

Wrzeszczałam wniebogłosy, kiedy mężczyzna ciągnął mnie po marmurowej posadzce w stronę czarnego prostokąta, co do którego miałam całkowicie inne plany. Wierzgałam nogami i drapałam jego ramiona, kiedy parł przed siebie korytarzem, śmierdzącym wilgocią i pleśnią, nie zważając na to, że moje ciało drze po ostrych kamieniach, którymi był wyłożony. Kiedy wyszedł z ciemnej matni na świeże powietrze dnia wypełnionego słonecznym, oślepiającym blaskiem, jedyne, co byłam w stanie z siebie wykrzesać to stłumiony, zrezygnowany jęk.

Ostatnie, co mój umęczony umysł zarejestrował, to przepiękne, zielone oczy, wypełnione bezgraniczną miłością. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top