Rozpacz

/*
I jest, nowy rozdział, który okazał się najdłuższym rozdziałem, jak do tej pory. 😀 Cieszcie się czytaniem. Mam nadzieję, że się spodoba i wrócicie na kolejne. Miłego czytania i dajcie znać, jak tam wasze wrażenia po przeczytaniu. 😉
*/

Podporucznik Hilifiled ściągnął do szpitala wszystkich lekarzy i pielęgniarki i kazał nam czekać w gotowości na zakończenie akcji naszych oddziałów. Tak więc, siedzieliśmy wszyscy w pokoju lekarskim i w niepewności oczekiwaliśmy na jakiekolwiek informacje. Ja osobiście spodziewałam się najgorszego. Sama nie wiem czemu, po prostu miałam złe przeczucie. I według mnie była to bardzo ryzykowna operacja. Zniecierpliwiona nie potrafiłam usiedzieć w miejscu. Mimowolnie zaczynałam tupać nogą, albo bawić się palcami, a serce nie chciało zwolnić choćby na chwilę. Czułam się gorzej niż przed najważniejszym egzaminem w życiu. W głowie rodziły mi się różne scenariusze. Większość nie była pozytywna.

- Słuchajcie. Akcja się zakończyła, nasze oddziały wracają do bazy. - W końcu, po sama nie wiem jak długim czasie oczekiwania, do pokoju wszedł podporucznik z nowymi informacjami. - Wiemy, że mają kilku rannych. Na pewno czworo cywilów i dwoje naszych. Wracają pojazdami. Nie podrywaliśmy śmigła, bo i tak odebraliby rannych dopiero poza miastem, bo tam nie było gdzie wylądować. Więc uznaliśmy, że w tym samym czasie dojadą na kołach. Przygotujcie się. Za dziesięć minut powinni tu być.

Teraz w duchu zaczęłam się modlić, aby tymi rannymi nie okazał się Ryan albo Lilly. Jeszcze bardziej zdenerwowana wyszłam przed szpital i w oczekiwaniu nerwowo chodziłam w tą i z powrotem. Po drodze założyłam rękawiczki, aby, jak tylko przyjadą, móc zacząć pomagać.

Kiedy przyjechali, pierwsza doszłam do najbliższego wozu, żeby zobaczyć kim są ranne osoby. Kiedy żołnierze wysadzili z niego dwoje cywilów, pobiegłam do kolejnego wozu. Nie mogłam się nimi dobrze zająć będąc w takiej niepewności. Musiałam znać tożsamość rannych żołnierzy, inaczej bym się nie uspokoiła. Dlatego, pozwoliłam innym lekarzom ich przejąć. Kiedy otworzyła się tylna klapa drugiego auta, stanęłam jak wryta. Nogi mi zmiękły i miałam wrażenie, że za chwilę upadnę. Całe moje ciało pokryło się ciarkami, oddech zwolnił, niemalże całkowicie zaprzestając pracy. A po policzku spłynęła łza, która nie wiadomo kiedy wydostała się z oka.

Jeden z żołnierzy zaczął wyciągać nosze, na których leżała Lilly. Równolegle z nimi wychodził Ryan, który obie dłonie trzymał na brzuchu mojej przyjaciółki. Uciskał ranę, która obficie krwawiła, nie mógł puścić nawet na chwilę, dlatego opuszczali pojazd powoli i uważnie. Musiał się nią zajmować przez całą drogę, bo jego mundur był ubrudzony krwią. No chyba, że i on był ranny i to była jego krew. Na szczęście nie poruszał się, jak ktoś ranny, więc swoją uwagę skupiłam na przyjaciółce.

- Trzymaj się. Już jesteśmy na miejscu. Zaraz się tobą zajmą. - Ryan powtarzał w kółko patrząc na twarz Lilly, która powoli odpływała.

Łzy cisnęły mi się do oczu, ale nie mogłam teraz się rozkleić. Musiałam odłożyć wszystkie emocje na bok i zająć się ratowaniem przyjaciółki. Tak, postanowiłam zająć się nią. Wiem, że nie powinniśmy leczyć bliskich, ale nie zamierzałam jej teraz zostawić i uważałam, że na pewno pomogę. Chciałam pomóc i to bardzo. Ryanowi było bardzo ciężko wyjść nie odrywając rąk od rany, więc postanowiłam przejąć jego rolę, żeby zaoszczędzić czasu, którego nie mieliśmy dużo.

- Ryan, na trzy się zamienimy. - Nie czekając na jego reakcję zaczęłam odliczać - Raz, dwa, trzy... - Idealnie zgrani w czasie zamieniliśmy się najszybciej jak się dało. Ryan w porę zabrał zakrwawione dłonie i pozwolił mi działać.

- No dobra, to teraz wyciągamy i migiem do szpitala. - Rozkazałam żołnierzom zajmującym się noszami. Już dużo sprawniej wyciągnęli nosze z wozu i zaczęliśmy iść w stronę szpitala. Skupiałam się tylko na Lilly, zupełnie ignorując Ryana. Chyba w podświadomości założyłam, że skoro pomagał Lilly, sam był cały i zdrowy.

Teraz mogłam się nieco przyjrzeć mojej przyjaciółce. Jej twarz przybrudzona była kurzem wymieszanym z już nieco zaschniętą krwią. Pokrywało ją też sporo małych ran, skąd ta krew. Na szyi miała już mocno przesiąknięty opatrunek. Rękawy od bluzy munduru również były lekko porozcinane i zakrwawione. Jednak najgorsza była rana na prawym boku. Bardzo mocno krwawiła. Widziałam, że Lilly już opadała z sił i powoli traciła kontakt z rzeczywistością. Nie mogłam pozwolić jej odejść.

- Lilly! Trzymaj się! Proszę cię! Nie opuszczaj nas! - Zaczęłam do niej mówić, żeby tylko nie straciła przytomności. Przekręciła głowę w moją stronę i spojrzała na mnie.

- Sara! - Uśmiechnęła się ostatkami sił. W jej oczach było widać ból, ale także ogromną miłość.

- Wytrzymaj proszę cię!

- Chyba troszkę narozrabiałam...

- Wyjdziesz z tego!

- Sara... Masz genialnego chłopaka... - Całkowicie ignorując to, co do niej mówiłam, zmieniła temat, sama nie wiem czemu akurat na taki - Nie pozwól mu odejść... Pasujecie do siebie... Nawet nie wiesz jak bardzo... Ryan jest fajny... Też cię kocha... Trzymaj go przy sobie obiema rękami... Nie daj mu odejść... - Ciągle powtarzała. To brzmiało trochę, jak ostatnie rady przed odejściem, przez co moje gardło bardziej się ścisnęło.

- Lilly, nic nie mów. Zachowaj siły...

- Tony... - Przerwała mi nie dając dokończyć. - Przeproś go ode mnie... Powiedz mu, że był najlepszym facetem jakiego kiedykolwiek spotkałam w swoim życiu...

- Sama mu to powiesz! - Łzy same cisnęły mi się do oczu, a ja coraz bardziej nie potrafiłam ich powstrzymać. Ona się żegnała, czuła że nie jest dobrze, a ja nie potrafiłam jej powstrzymać.

- Ja go kocham... Zakochałam się w nim, naprawdę... Wystarczyła chwila... On był tym jedynym... Proszę powiedz mu to...

- Lilly, powiesz mu to sama! - Próbowałam ją uspokoić, ale jakby mnie nie słuchała i dalej ciągnęła swój monolog.

- Powiedz mu, że bardzo go przepraszam... To miała być nasza ostatnia misja... A potem chcieliśmy spróbować...

- Jeszcze spróbujecie! - Nie potrafiąc już dłużej się powstrzymywać, po moich policzkach zaczęły spływać duże słone krople, zostawiając po sobie wilgotną strużkę i wskazując tym samym drogę następnym.

- Kocham cię przyjaciółko moja... Nie zapomnij nigdy o mnie... Wiem, że nie byłam najlepsza... ale... - Położyła swoją lewą dłoń na moich, jednak bardzo szybko opadła z sił i jej ręka bezwładnie zjechała nieco niżej. Straciła przytomność nie dokańczając tego, co chciała powiedzieć. Wiedziałam, że jej stan jest bardzo zły, i każde wypowiedziane słowo tylko bardziej ją osłabia, jednak nie potrafiłam jej powstrzymać. Tyle chciała powiedzieć...

Tak bardzo skupiłam się na przyjaciółce, że nie zwracałam najmniejszej uwagi na to, co działo się dookoła. Automatycznie podążałam równolegle z noszami, ale ani trochę się na tym nie skupiałam. Dopiero teraz, kiedy Lilly straciła przytomność obejrzałam się, aby rozeznać się w sytuacji i ocenić, jak szybko jesteśmy w stanie zacząć pomagać mojej przyjaciółce. Okazało się, że jesteśmy już w szpitalu, przed drzwiami na oddział z salami operacyjnymi. Mało tego, to podporuczniki Hilifiled do nas dołączył, chcąc również jej pomóc.

- Sara, ty zostań, ja ją przejmę. - Zatrzymał mnie, jak już mieliśmy przekraczać drzwi. Pierwszy raz użył mojego imienia, a jego głos był przepełniony troską. Nie potrafiłam ocenić swojego stanu, ale po tym wnioskowałam, że niewiele emocji mnie ogarniających byłam w stanie zachować tylko dla siebie.

- Ale... Mogę się przydać! - Mimowolnie głos mi się załamywał.

- Usiądź tu i poczekaj. Mamy wystarczająco dużo lekarzy. A ty jesteś roztrzęsiona. Zrobię wszystko co w mojej mocy... - Dokończył jasno dając mi do zrozumienia, że mam zostać.

Zamieniając się równie zwinnie co z Ryanem, przejął ucisk rany na boku Lilly. Stałam na środku tępo wpatrzona na oddalających się ludzi z leżącą na noszach Lilly. Jak tylko drzwi za nimi się zamknęły ogarnęła mnie dziwna pustka i totalna niemoc do zrobienia czegokolwiek. Nie wiem jak długo tak stałam, aż w końcu udało mi się nieco wyrwać się z osłupienia. Spojrzałam na swoje dłonie. Rękawiczki, które nadal miałam założone, były całe pokryte krwią, krwią Lilly. Szybkimi ruchami zdjęłam je i wywaliłam do kosza stojącego tuż koło mnie. Chciałam się jak najszybciej pozbyć z rąk krwi przyjaciółki. Odwróciłam się i wolno pokonałam kilka metrów dzielących mnie od krzeseł stojących wzdłuż korytarza. Opadłam bezsilnie siadając na najbliższym z nich. Już nie płakałam, w głowie miałam pustkę. Wszystkie emocje jakby nagle odeszły. Próbowałam poskładać jakieś sensowne myśli, ale nie udało mi się to. Nie potrafiłam się ogarnąć. Po prostu siedziałam, jak posąg na krzesełku, z dłońmi opartymi na kolanach...

Drzwi wejściowe do szpitala nagle głośno huknęły od siły z jaką je otworzono, co spowodowało, że zwróciłam wzrok w ich kierunku. Błyskawicznie przeszedł przez nie Tony. Przystanął tuż za progiem i rozejrzał się po osobach obecnych na korytarzu. Na sekundę zatrzymał wzrok na Ryanie, który był parę metrów przed nim. Miałam wrażenie, że już chciał ruszyć w jego kierunku, jednak przelotnie rzucił jeszcze okiem na pozostałe twarze i ostatecznie zatrzymał wzrok na mnie. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zaczął biec w moim kierunku. Będąc już niedaleko, rzucił się na kolana i ostatnie metry pokonał ślizgając się na nich. Klęcząc przede mną, zdjął hełm, rzucił go na podłogę obok, położył dłonie na moich kolanach i drżącym głosem zapytał:

- Co z nią?

- Operują ją. Jej stan jest bardzo ciężki. - przed Tonym schowałam nieco głębiej wszystko to, co mnie w tym momencie ogarniało. Starałam się być twardsza, niż w rzeczywistości byłam.

- Wyjdzie z tego, prawda?! - ściągnął brwi, a jego oczy zaszkliły się, wypełniając po brzegi łzami. Niestety nie potrafiłam mu odpowiedzieć na to pytanie. Sama bardzo bym tego pragnęła, ale będąc lekarzem wiedziałam, że ma pięćdziesiąt procent szansy na przeżycie.

- Musimy być dobrej nadziei. - Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że mogłoby jej już nie być z nami, dlatego cały czas powtarzałam sobie, że wszystko będzie dobrze. Nie mogłam nic zagwarantować Tonemu. Dlatego powiedziałam to, czego sama się kurczowo trzymałam, nie dopuszczając innej opcji.

- Ona musi przeżyć! - Z jego oczu poleciały dwie strużki łez.

Nie wiedziałam co mam mu powiedzieć. W tej sytuacji, żadne słowa nie wydawały się odpowiednie. Spojrzałam w kierunku drzwi wyjściowych, przy których nadal stał Ryan. Właśnie się nam przyglądał. Miał strasznie smutna twarz. Wpatrywał się bezradnie w swojego przyjaciela, a ja poczułam jeszcze większą bezradność. Zwróciłam wzrok z powrotem na klęczącego przede mną Tonego. Spuścił głowę w dół i zacisnął powieki, spod których wypływała łza za łzą. Zarzuciłam mu ręce na szyję i mocno go przytuliłam, chowając jego zapłakaną twarz w zagłębienie mojej szyi.

- To miała być jej ostatnia misja.

- Wiem, mówiła mi to. - Przypomniałam mi się moja ostatnia rozmowa z Lilly.

- Nie może teraz odejść! - mówił pomiedzy szlochami. - Sara, ja się w niej zakochałem. Mieliśmy być razem po powrocie. Ona nie może teraz mi tego zrobić! - trochę byłam zaskoczona jego szczerością i bezpośredniością. Nie wiedziałam tylko czy ze względu na sytuację nie zwracał uwagi na to, co mówi i do kogo, czy byłam mu na tyle bliska, że chciał być ze mną tak szczery. Miałam jednak nadzieję, że to ta druga opcja. Chociaż po jego speszonej minie, kiedy rano ich spotkałam i odkrylam co robili, nie bardzo można było skłaniać się do drugiej opcji, a raczej do pierwszej.

- Nie zrobi nam tego. Nie może nas zostawić! - I mi zaczęły spływać łzy po policzkach. Nie potrafiłam dłużej ich powstrzymywać. Emocje znów wzięły górę.

Długo tak siedzieliśmy. Tony w niezmienionej pozycji - klęcząc usiadł na zgiętych nogach. Musiałam go zmusić do tego, żeby się podniósł i usiadł na krzesełku obok mnie. Zrobiłam to dopiero, jak największa burza emocji już przeszła i oboje nieco się uspokoiliśmy. Czekając długie godziny na jakąkolwiek informację o stanie Lilly, obydwoje wpatrywaliśmy się w podłogę, wyprani z emocji.

Nagle drzwi prowadzące na oddział z salami operacyjnymi otworzyły się i wyszedł z nich podporucznik Hilifield. Obydwoje wstaliśmy jak oparzeni i niemalże natychmiast znaleźliśmy się przed nim. Pełni nadziei, wpatrując się w niego z niecierpliwością wyczekiwaliśmy, aż powie cokolwiek do nas. Jednak on milczał. Milczał przez chwilę, jednak dla nas było to wiecznością. Ja wiedziałam co to oznacza. Byłam lekarzem... też czasami się tak zachowywałam... Automatycznie gardło mi się ścisnęło, a oczy wypełniły po brzegi łzami. Czekałam tylko aż to powie. Aż jego słowa trafią mnie, jak sztylet prosto w serce. I stało się...

- Przykro mi. Nie udało nam się uratować kapral Hassett. Robiliśmy co w naszej mocy, jednak straciła za dużo krwi, a obrażenia były zbyt rozległe. - W głowie zadźwięczały mi jego słowa, a z oczu zaczęło spływać morze łez. Dłonie zaczęły mi mocno drżeć i nie wiedziałam czy ustoję na drżących nogach. W myślach zaczęłam powtarzać jedno zdanie:

"Nie... nie... To niemożliwe... to nie jest prawda...".

Niedowierzanie... smutek... ból... bezradność...

- Nie! To niemożliwe! Powiedz mi, że to nie prawda! - Ocknełam sie ze swojego otępienia po krzyku, jaki wydobył z siebie Tony. Widziałam jak zacisnął pięści. Myślałam, że za chwilę zaatakuje podporucznika.

- Przykro mi. - powtórzył podporucznik Hilliefield patrząc na nas ze współczuciem.

- Nie! Nie! Nie... - powtarzał Tony ciągle niedowierzając. Wbrew moim przypuszczeniom schował twarz w dłoniach, oparł się na oślep plecami o ścianę i zjechał po niej w dół ostatecznie siadając na podłodze. - To nie może być prawda! Nie ona!...

Nie potrafiłam sobie poradzić ze swoimi emocjami i rozpaczą, więc nie próbowałam nawet pocieszyć przyjaciela. Stałam ciągle w tym samym miejscu patrząc gdzieś przed siebie i przeżywając wewnątrz to, co się stało. Z piersi aż wyrwał mi się głośny szloch. Już jej nie było z nami...

Podporucznik zaczął się wycofywać, za to na korytarzu zjawił się Ryan. Zdjął hełm i stanął koło mnie. Nie musiał o nic pytać, żeby wiedzieć. Widział po naszej reakcji. Objął mnie ramieniem i coś zaczął mówić, ale nawet go nie słuchałam. Byłam jak w transie, z którego wyrwał mnie dopiero Tony, który wstał i zaczął coś mówić w moim kierunku. Spojrzałam na niego, na twarzy miał wymalowany gniew.

- To twoja wina! - powiedział przez zaciśnięte zęby. Zorientowałam się, że słowa skierowane były nie do mnie, a w stronę Ryana.

- Tony... - Ryan zrobił krok w jego kierunku, spokojnie próbując go uspokoić. Niestety efekt był odwrotny.

- Ty ją tam zabrałeś! Pojechała z tobą! To twoja wina! Gdybyś jej tam nie zabrał, to by żyła! Zginęła przez ciebie! - Tony wrzeszczał, po czym rzucił się z pięściami na Ryana, powalając go na podłogę.

Nie przywiązując wagi do tego gdzie uderza, Tony zamachiwał się raz za razem, wymierzając ciosy Ryanowi. Zaczęłam na niego krzyczeć próbując go opamiętać, ale nawet nie docierało do niego to. Szarpałam go za kamizelkę, ale był w takim transie, że nie przesunęłam go nawet na milimetr. Dopiero podporucznik Hilifield wraz z innym żołnierzem zdołali go odciągnąć od Ryana. Kiedy mój ukochany wstał, zauważyłam, że na lewej kości policzkowej ma rozcięcie, z którego sączy się krew, tak samo, jak z nosa. Podbiegłam do niego od razu, martwiąc się co mu zrobił zrozpaczony przyjaciel.

- Ryan!

- Wszystko w porządku. - Uspokoił mnie.

- Krwawisz. Trzeba to opatrzyć.

- Dam sobie radę. Zajmij się Tonym. Jest w kiepskiej formie. Ja tu się nie przydam. - Zwróciłam wzrok w tym samym kierunku co Ryan. Podporucznik posadził Tonego na krześle, a ten załamany schował głowę w dłoniach i ciągle przecząco nią kręcił, powtarzając swoje niedowierzanie. Miał rację, Tony był w rozsypce, a sądząc po jego niedawnym wybuchu, Ryan go nie podniesie na duchu.

- Okej. - przytaknęłam i ruszyłam w kierunku Tonego. Kiedy stanęłam przy nim podporucznik powiedział mi, że wezwał psychologa dla niego. Musieliśmy tylko zaprowadzić go do jakiegoś gabinetu, aby mieli ustronne miejsce do rozmowy. Przez to wszystko moja rozpacz zeszła na drugi plan. Teraz ważniejszy był dla mnie Tony i Ryan, który znów ucierpiał.

- Tony, chodź ze mną. - wzięłam go pod pachę i delikatnie ciągnęłam ku górze, aby wstał.

Nie stawiał oporów. Był totalnie rozbity. Przyda mu się taka rozmowa z kimś, kto wie jak ją przeprowadzić. Wraz z podporucznikiem zaprowadziliśmy Tonego do gabinetu, gdzie po chwili zjawił się psycholog. Zostawiliśmy go samego tam, podporucznik wrócił do swoich obowiązków, a ja udałam się na korytarz, gdzie niedawno zostawiłam Ryana. Kiedy zjawiłam się tam, on siedział na krześle z łokciami wspartymi na kolanach i spuszczoną głową. Widać było, że się przejmuje tym wszystkim.

- Hej. - Podeszłam do niego i odezwałam się zwracając jego uwagę.

- Ty też tak uważasz? Że to moja wina? - Błyskawicznie podniósł się do pionu i patrzył na mnie dziwnym wzrokiem, wyczekując odpowiedzi. Chyba nie dał się nikomu opatrzyć, bo tylko nos miał niedbale wytarty, a z policzka wciąż sączyła się krew.

Do głowy napłynęły mi obrazy ostatnich wydarzeń. Jak Lilly przyjechała do bazy, jak ją przejęłam i próbowałam ratować, powstrzymując napływające łzy do oczu. Zmartwionego Tonego, który wbiegł jak szalony do szpitala, jego łzy i ostateczne wyżycie się na Ryanie, po usłyszeniu tego, czego nikt nigdy nie chciał usłyszeć. Przypomniałam sobie jego słowa wtedy.

"Gdybyś jej tam nie zabrał, to by żyła!"

To prawda, pojechała z oddziałem Ryana, podlegała pod niego, więc był za nią odpowiedzialny. Ale to równie dobrze mógł być ktokolwiek inny. Była żołnierzem i to była jej praca. Narażała życie codziennie i mogła je stracić codziennie. Wiedziała o tym doskonale. To nie była jego wina.

Kiedy ja tak analizowałam wszystko w głowie, on stał przede mną wpatrzony we mnie i czekał na odpowiedź. Milczałam dosyć długo, patrząc się na niego pusto. Chyba trwało to zbyt długo, bo nim zdążyłam otworzyć usta, żeby mu odpowiedzieć, on ponownie zabrał głos.

- Wszystko jasne! - Zacisnął szczękę i błyskawicznie mnie wymijając, ruszył w stronę wyjścia ze szpitala, po drodze uderzając jeszcze ze złością pięścią w ścianę.

- Ryan! To nie tak! - Nie zwolnił nawet, więc zaczęłam go wołać nieco głośniej - Ryan, poczekaj! Ryan!

- Kapitanie! - przystanął i odwrócił się na chwilę, ostrym tonem poprawiając mnie. Po czym szybkim krokiem opuścił szpital.

- Świetnie!! - w nerwach powiedziałam sama do siebie.

Opuściłam szpital i udałam się do swojej bihaty, nie trudząc się nawet, żeby zameldować podporucznikowi swoje zejście z dyżuru. Emocje wyszły ze mnie dopiero pod prysznicem. Stojąc pod strumieniem wody, rozkleiłam się do tego stopnia, że przez szlochy z trudnością łapałam powietrze. Nie wiem, jak długo siedziałam pod prysznicem wylewając łzy. Nigdy dotąd nie straciłam nikogo tak bliskiego... Dzisiejszy dzień przerósł moje siły...

Nie widziałam Ryana aż do ostatniego pożegnania trumny z ciałem Lilly, a to odbyło się dwa dni po całym zajściu. Skutecznie mnie unikał każdego dnia. Do tego stopnia, że nie widziałam go nawet w przelocie gdzieś na terenie bazy. Tony natomiast kompletnie się załamał po śmierci Lilly. Nie wiem czy miał kontakt z Ryanem i nie chciałam go o to pytać. To było mało ważne. Codziennie spotykał się z psychologiem. Nigdy go jeszcze w takim stanie nie widziałam. Uważałam go za swojego przyjaciela i jego widok, tak zdołowanego, sprawiał mi jeszcze większy ból. Zresztą tak szczerze, to ja wcale nie byłam w lepszym stanie. Może nieco lepiej to ukrywałam.

Podporucznik Hilifield jednak to zauważył, przez co nie angażował mnie w nic poważnego w szpitalu i mi również nakazał wizytę u psychologa. Miałam raptem kilku godzinne dyżury, na których moim jedynym obowiązkiem było przyjęcie pacjentów na kontrolę. Jak przyjęłam wszystkich zaplanowanych na dany dzień, to kończyłam zmianę i mogłam opuścić szpital. Nie chciałam całkowicie zrezygnować z pracy w szpitalu, to mogłoby się skończyć źle dla mnie, bo mając za dużo czasu na rozmyślanie za bardzo popadłabym w rozpacz. Praca dawała mi tą chwilę zapomnienia. Ale przyznam się szczerze, że z chęcią korzystałam z możliwości tak okrojonej pracy. Dzięki temu mogłam też spędzić pozostały czas z Tonym. Obydwoje cierpieliśmy i bez słów rozumieliśmy się nawzajem. Wiedzieliśmy co każdy z nas przeżywa w środku. Obydwojgu nam wystarczyła sama obecność tej drugiej osoby. Wizyty u wojskowego psychologa także poprawiły nieco moje samopoczucie. Niestety musiałam się na nich mocno pilnować, aby nie wygadać się o moich uczuciach do Ryana i o tym, że mam mu za złe to, że mnie zostawił z tym wszystkim samą, nie dając sobie nic wyjaśnić.

Pożegnanie odbyło się na placu. To było moje drugie takie wydarzenie tutaj i ani trochę mnie ten fakt nie cieszył. Wręcz przeciwnie. Na krótkiej symbolicznej mszy z trudnością powstrzymywałam łzy, a przez zaciśnięte gardło ciężko było nawet oddychać. Trumny były dwie. Jedna z ciałem Lilly, a druga z Maxem, psem z którym służyła. On oberwała mocniej, bo nawet nie dojechał żywy do bazy. Psy traktowane były tutaj jak żołnierze, stąd takie samo pożegnanie i jego ciała. Kilka słów pożegnania, których nawet nie słuchałam, żeby nie wybuchnąć histerycznym płaczem.

Potem trumny przeniesiono na helipad. Stały w odległości kilku metrów od helikoptera przyszykowanego do ich transportu na lotnisko, skąd polecą już prosto do kraju. Naokoło zebrało się sporo żołnierzy stojących w kilku szeregach. Stałam w pierwszym z nich, najbliżej jak się dało trumny. U mojego boku stał Tony. Rozbrzmiała się salwa honorowa, strzał za strzałem. A ja z każdym kolejnym wzdrygałam się coraz bardziej. Teraz już powstrzymanie łez nie było możliwe. Oczy wypełniły mi się po brzegi, a obraz stojących przede mną trumien, okrytych flagami narodowymi, z każdą sekundą rozmywał się coraz bardziej. Czułam jak rozpadam się od środka na miliony kawałeczków. Ręce zaczęły mi się trząść i utrzymanie przy czole tej jednej, salutujacej i oddajacej tym samym honor poległym, stawało się coraz trudniejsze. Kiedy żołnierze wnosili trumny do helikoptera moja rozpacz się pogłębiła, jakby już była niedostatecznie mała. Nie cichnące strzały, przeszywały mnie na wskroś. Po raz kolejny znokautował mnie fakt, że Lilly już nie ma wśród nas, że właśnie mnie opuszcza i już nigdy jej nie zobaczę. Wraca do kraju, ale nie tak, jak powinna. Niestety wyrusza w swoją ostatnią podróż. Na dodatek tuż przed Bożym Narodzeniem. To będzie także ogromny cios dla jej rodziny...

Nie miałam już nawet siły stać tutaj. Ale nie potrafiłam się też ruszyć choćby na milimetr, nawet po odlocie helikoptera. Helipad opustoszał. Zostałam tylko ja i Tony, wciąż stojący u mojego boku, w takim samym wstrząsie. Staliśmy tak wciąż wpatrzeni w miejsce gdzie stały trumny, nie mogąc się otrząsnąć. Nie wiem ile to trwało ale przez te wszystkie myśli, rozpacz i gniew przebiło się w końcu do mnie stwierdzenie, że powinniśmy odejść z tego miejsca. Położyłam dłoń na ramieniu Tonego i zerkając na niego, odezwałam się cicho.

- Powinniśmy już iść.

On w odpowiedzi odwrócił się w moją stronę i mocno mnie przytulił, nic się nie odzywając. Nie musiał, doskonale wiedziałam co czuje. Czułam to samo. Wszechobecną pustkę, rozbicie emocjonalne, bezradność i totalną samotność.

- Chodźmy już stąd. - Po chwili oderwał się ode mnie i prostując się, odezwał się smutnym głosem.

Odruchowo spojrzałam w swoje lewo i zobaczyłam stojącego kilka metrów od nas Ryana. Głowę miał skierowaną w naszą stronę, jednak nie miałam pewności czy patrzy na nas, bo miał okulary przeciwsłoneczne, które swoją drogą były tu podstawowym wyposażeniem, bo ostre, ciągle obecne słońce tego od nas wymagało. Zwróciłam wzrok z powrotem na Tonego i czekałam na jego reakcję, na widok przyjaciela.

- To ja już pójdę. Do zobaczenia później. - rzucił tylko i pospiesznie się oddalił. Ja za to miałam wątpliwości czy podchodzić do stojącego w oddali Ryana. Nie wiedziałam czy jestem gotowa rozmawiać z nim i przyjąć pewnie kolejny cios z jego strony. Kiedy umysł pogrążony był w analizie wszystkich za i przeciw, moje ciało samo zdecydowało, robiąc kilka kroków w jego stronę. Kiedy podchodziłam, widziałam jego zaciśniętą szczękę i opinające się na niej paski od hełmu. Dlatego kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać i czemu tak naprawdę podchodzę do niego.

- Jak się trzymasz? - całkowicie mnie zaskakując spytał troskliwie, kiedy stanęłam koło niego, a oblicze, które widziałam przed chwilą zniknęło.

- Bywało lepiej. - przyznałam, nie chcąc się zagłębiać w szczegóły.

- Ale gorzej już pewnie nie. - Przyznał smutno. A ja na potwierdzenie jego słów pokiwałam tylko głową. Miał stuprocentową rację. Gorzej jeszcze nigdy się nie czułam.

- Przykro mi. - spuścił wzrok, a ja odniosłam wrażenie jakby chciał już się wycofać. Wiedziałam, że i jego dotknęła ta śmierć. Tym bardziej, że jego najlepszy przyjaciel obwinia go za nią. No i cały czas jest przekonany, że ja także. Postanowiłam go zatrzymać i wyprowadzić z błędu.

- Wcale tak nie uważam. - Spojrzał na mnie lekko zdezorientowany, więc kontynuowałam. - Nie uważam, że to twoja wina.

- W porządku.

- Nie w porządku. - Uznałam, że chciał mnie spławić, więc postanowiłam na siłę mu wyjaśnić. - Wtedy też tak uważałam. Po prostu po twoim pytaniu w głowie zaczęło mi się kłębić mnóstwo obrazów i myśli związanych z tymi wydarzeniami, a ty tak szybko się wycofałeś. Przepraszam, że pomyślałeś inaczej.

- Nie szkodzi. Mój błąd. Poniosły mnie emocje. To był ciężki dzień dla nas wszystkich.

- To prawda.

Myślałam, że odejdzie już, bo tak to wyglądało, jednak zdjął okulary, podszedł bliżej i objął mnie ramionami. W tym momencie poczułam się bezpieczniej, pewniej, lepiej, dużo lepiej, jakby wszystko odeszło. Otaczał mnie swoją aurą, w której było mi cholernie dobrze, bez względu na to, co się dzieje dookoła.

- Przepraszam, że mnie nie było przy tobie. - Odezwał się cicho, mocniej mnie przytulając. Nie wiedziałam co mu odpowiedzieć. Fakt, miałam mu to za złe, ale teraz jakby straciło to na znaczeniu.

- W porządku. - Przytaknęłam tylko dając mu do zrozumienia, że już się nie gniewam.

- Nie w porządku. Nie było mnie, jak mnie potrzebowałaś. Przepraszam.

- Myślałeś, że też Cię obwiniam za jej śmierć, więc nic dziwnego, że Cię nie było. - Próbowałam jakoś złagodzić jego wyrzuty sumienia. Chociaż na samą myśl o Lilly i to jedno słowo, które z trudnością przeszło mi przez gardło, moje oczy znów się zaszkliły, a gardło ścisnęło. Chwilę później pociągałam już nosem, a łzy ciurkiem spływały po moich policzkach, mocząc kamizelkę Ryana.

Ryan położył dłoń na moim policzku i kciukiem gładząc go, zaczął wycierać z niego słone krople. Nic nie mówił, ale nie potrzebowałam jego słów. Potrzebowałam tylko jego obecności i troskę, którą właśnie mi dawał. Staliśmy tak, ciągle milcząc. Ryan pozwalał mi wyrzucić z siebie wszystkie emocje przez łzy, dając mi wsparcie swoją obecnością. Niestety po głowie zaczęła mi krążyć jedna myśl, która już od jakiegoś czasu nie dawała mi spokoju. Nie wiedziałam czy podejmować ten temat, jednak wiedziałam, że jak się nie dowiem, to ta myśl wróci.

- Ryan? - Zaczęłam niepewnie.

- Tak?

- Jak to się stało... Jak Lilly... - Nie potrafiłam dokończyć, bo na samą myśl zalewałam się strumieniem łez.

- Chcesz wiedzieć? - Lekko się odsunął, żeby spojrzeć mi w oczy i zapytał zatroskany.

- Tak... Albo nie... Chyba nie zniosę tego... Albo tak... Ta myśl mi nie da spokoju... Muszę wiedzieć... Tak chcę wiedzieć... - Plątałam się sama nie wiedząc czego chcę.

- Jak dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że rebeliantów jest dużo więcej niż mówił ojciec Amida. Ale chyba uwierzyli, że zaatakował on bazę, bo byli zaskoczeni naszym atakiem. Mimo wszystko próbowali jak najwięcej z nas posłać na tamten świat. Kiedy ich totalnie przygwoździliśmy, zaczęli uciekać. Ruszyliśmy za nimi. Trzech udało się aresztować. Zostawiłem Lilly i Maxa koło domu Amida, żeby ich pilnowali. Nie wiem dokładnie co się stało. Wiem tylko tyle co mi powiedziała w drodze.

Nie mogłam się uspokoić, żadne słowo nie chciało mi przejść przez ściśnięte gardło. Na szczęście Ryan się domyślił, że chciałabym wiedzieć wszystko i kontynuował.

- Lily powiedziała mi, że nie spuszczała z nich oka. Jednak w którejś chwili usłyszała potężny wybuch i spojrzała w tamtym kierunku. Wykorzystali chwilę jej nieuwagi i zaatakowali ją. Dwóch się na nią rzuciło, trzeci od razu uciekł gdzieś w uliczkę. Kiedy jednego postrzeliła, drugi zaczął uciekać. Mimo rany nadal próbował ją zabić, więc znów strzeliła powalając go. Pobiegła za tym drugim. Zatrzymała go w jednej z bocznych uliczek. Spotkał się z tym trzecim i miał już broń w rękach. Zaczął strzelać, jak tylko ją zobaczył. Czekali na nią. Wtedy oberwała. - Z każdym jego słowem siła ogarniających mnie emocji, a przede wszstkim rozpaczy wzbierała na sile. - Mimo to odpowiedziała ogniem na ich atak. Powaliła tego z bronią. Wypuściła z ręki smycz z poddenerwowanym Maxem, który od razu się rzucił w ich kierunku. Nie była w stanie utrzymać napiętej smyczy i broni przez ranę. Ten trzeci jak zobaczył biegnącego w jego stronę psa odpalił ładunki wybuchowe, które miał na sobie. Max był na tyle blisko, że jak dotarliśmy do nich to już nie żył. Lilly leżała ranna, przykryta sporą warstwą piachu. Resztę już wiesz.

Skończył, a ja rozkleiłam się całkowicie, nie potrafiąc się powstrzymać. Teraz, mając już tyle wiadomości, mogłam sobie to wszystko wyobrazić i zobrazować w głowie. Przez to zaczęło mi się przewijać mnóstwo obrazów przedstawiających prawdopodobny przebieg akcji. Nie mogłam opanować już emocji i ogarniająca mnie rozpacz i ból wzięły górę nad wszystkim innym. Ryan tylko mocniej mnie przytulił i całując mnie w czoło próbował uspokoić. Nie potrafiłam wtedy myśleć o konsekwencjach, jakie za to może ponieść. Obejmował mnie i całował w czoło, mogliby uznać to za dowód złamania regulaminu. Ale chyba nie przejmował się tym. Pozwolił mi się wypłakać i uspokoić nieco.

- Przepraszam. - Odezwał się, jak opanowałam swój histeryczny płacz.

- Za co? - Ciężko jeszcze oddychając, spytałam, nie rozumiejąc za co mnie przeprasza.

- Widze ile dla ciebie znaczyła. Zginęła przeze mnie. Dlatego przepraszam. Nie powinienem jej tam zostawiać samej.

- Przestań się obwiniać! Choćby nie wiem co, to nie jest twoja wina! - Zbeształam go. Nie może tak myśleć, bo to się może źle dla niego skończyć. Nie chcę żeby się obwiniał za coś, na co nie miał wpływu.

- I tak przepraszam. Może gdyby... - zaczął ale nie pozwoliłam mu skończyć wcinając się w pół zdania.

- Nie ma może gdyby! Rozumiesz! Nie możemy myśleć, co by było gdyby, bo to jest błędne koło, z którego już można nie wyjść nigdy, zwłaszcza w takiej dołującej sytuacji! Więc proszę cię przestań i po prostu bądź przy mnie, bądź moim wsparciem i daj mi przeżyć tą żałobę i pogodzić się z jej odejściem.

Nie odpowiedział już nic, tylko znów mocno mnie przytulił chowając moją twarz w zagłębienie swojej szyi. Tego mi było trzeba... jego obecności... jego czułości... po prostu jego osoby będącej przy mnie...

- Przepraszam, że cię zostawiłem samą z tym wszystkim. - Znów wyszeptał mi przeprosiny do ucha.

- Już to przerabialiśmy. Miałeś prawo tak pomyśleć.

- Nie zmienia to faktu, że byłaś sama.

- Nie byłam. Miałam Tonego. - Znów próbowałam jakoś złagodzić jego wyrzuty sumienia.

- A jak się trzyma Tony? - spytał niepewnie, zmieniając nieco temat.

- Nie rozmawiacie?

- Nie chce ze mną rozmawiać.

- Jest zdołowany. Zdążyli się do siebie zbliżyć przez te dwa miesiące. - Nieco udało mi się opanować emocje, jednak krążenie wokół tego samego tematu nie ułatwiało zadania. To było jak ciągłe rozdrapywanie świeżego strupka na ranie. Jednak nie mogłam tak po prostu całkowicie zakończyć rozmowy o tym. Ryan też to przeżywał. Po prostu musieliśmy przez to przejść i pogodzić się z tym wszystkim, a rozmowa była dobrą terapią na początek.

- Mówił mi, że ją lubi. Nie sądziłem że aż tak.

- Aż tak... A nawet bardziej... - Przypomniałam sobie rozmowę z Lilly tego samego dnia, zanim to wszystko się zaczęło, a oczy znów wypełniły mi się po brzegi. - Spotyka się z psychologiem. Nie jest w stanie poradzić sobie z tym samemu. - Dokończyłam, nie chcąc za bardzo zagłębiać się we wspomnienia, żeby znów się nie rozkleić.

- Ty też powinnaś z nim porozmawiać.

- Rozmawiam.

- To dobrze. Powinnaś też porozmawiać z rodzicami.

- Nie chcę ich denerwować. Nie podniosą mnie na duchu na odległość. Poza tym niedługo wracam, wtedy porozmawiam.

Nie ciągnęliśmy tej rozmowy dłużej. W ciszy stałam wtulona w niego, sama nie wiem jak długo. W końcu to Ryan odezwał się pierwszy żebyśmy stąd już poszli. Odprowadził mnie do strefy mieszkalnej, a dokładnie do jednego z namiotów, gdzie można było odpocząć i nieco się rozerwać. Tam, na kanapach siedział już Tony. To w jego ręce przekazał mnie Ryan. Sam musiał iść, bo niedługo zaczynał służbę. Kiedy odprowadził mnie do samej kanapy, pożegnał się ze mną a z Tonym wymienili tylko spojrzenia. W oczach Tonego widać było wściekłość, żal i gniew w stosunku do Ryana. Natomiast oczy Ryana przepełnione były smutkiem, troską i współczuciem.

Muszę wytrzymać jeszcze tylko kilka dni...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top