Rozdział 63
Kątem oka zauważyłam, jak obezwładniają mistrza i uczniów. Zaczęłam się szarpać, jednak żelazny ucisk na nadgarstku ani myślał mnie puścić. Serce biło mi jak oszalałe ze strachu.
- Nie wyrywaj się tak, kochana. Dobrze wiesz, że nic ci to nie da.
Spróbowałam ugryźć go w rękę, jednak i to nie poskutkowało, bo miał na sobie skórzaną rękawicę. Jedyną reakcją Ununchiego na mój upór, był tylko śmiech. Przeszedł mnie dreszcz strachu.
- Teraz zabiorę dłoń, a ty nie będziesz krzyczeć i porozmawiamy sobie jak starzy, dobrzy znajomi, dobrze? - powiedział, a ja pokiwałam głową. - Doskonale.
Poczułam jak jego ręką przestaje zatykać moje usta. Wzięłam głęboki wdech.
- Dlaczego? - zdołałam tylko wykrztusić, ale wiedziałam, że doskonale wie o co mi chodziło.
- Dlaczego zaatakowałem to miejsce? Taki miałem rozkaz, a fakt, iż znajdujesz się w tej fortecy, tylko uprzyjemnił mi zadanie.
- M... musiałeś ich zabijać? - spytałam, starając się nie patrzeć na zmasakrowane ciała służby i nielicznych strażników, którzy nie wyruszyli na Trening Księżyca.
- Żyliby nadal, gdyby nie stawiali oporu. Jest to doskonałe ostrzeżenie zarówno dla ciebie, jak i niedobitków z królewskiej armii - odparł chłodno, a serce podskoczyło mi do gardła.
- N... niedobitków? - spytałam, przełykając ślinę.
- Owszem. Nasza armia rozgromiła was we wspaniałym Zwycięstwie Pod Strumieniami. Nie mieliście z nami żadnych szans - powiedział i roześmiał się po raz kolejny.
- Co z...
- Królem? Nie martw się. Przeżył i uciekł, niczym najgorszy tchórz.
Wypuściłam powietrze z ulgą, cały czas uparcie patrząc w ziemię. Nie mogłam znieść widoku trupów. Prawie wszystkich znałam z wyglądu. Jeszcze niedawno widziałam, jak rozmawiają, śmieją się i trenują. A teraz?
Leżą martwi, w kałużach z własnej krwi. Zmasakrowani, a niektórzy prawie doszczętnie spaleni. Pewnie każdy z nich miał kogoś, kto na nich liczy. Byli potrzebni w swoich domach, przy rodzinie.
Poczułam, jak łzy zbierają się pod moimi powiekami. Zacisnęłam zęby, aby się nie rozpłakać.
- A co z Aretem, Tyrueim i Benem? - spytałam, zła na siebie, że o nich pomyślałam jako ostatnich, mimo że byli dla mnie najważniejsi.
- Najlepsze zostawiłem na koniec, skarbie - odparł.
Poczułam, jak puścił moje nadgarstki, jednak zanim zdążyłam zareagować, poczułam następny uścisk. Tym razem założyli mi stalowe łańcuchy, które zacisnęły się, uniemożliwiając mi ruch.
Ununchii pojawił się przede mną, więc podniosłam wzrok. Hełm, który powinien mieć na głowie, trzymał pod pachą.
Niegdyś piękna twarz została poorana licznymi bliznami. Najdłuższa z nich sięgała od skroni, przecinała cały policzek, zahaczała o kącik ust i kończyła się na obojczyku. Rany były świeżo zagojone, nie mogły mieć więcej niż dwa tygodnie. Nie było nadziei, że ślady po nich kiedykolwiek znikną.
- Teraz nie jestem już taki przystojny, nieprawdaż? - zapytał, a ja przełknęłam ślinę. Mężczyzna roześmiał się chrapliwie. - Dokonałem małego remontu. Co ty na to, aby troszkę pozwiedzać?
Poczułam, jak ktoś z tyłu mnie popycha. Nie miałam zbytniego wyboru i ruszyłam na przód.
Mijałam kolejne trupy. Gdy przychodziłam obok martwego żołnierza ognia, czułam satysfakcję. Wiem, że nie powinnam, jednak mimo wszystko byłam zadowolona z jego śmierci.
Przecież to byli ludzie - zganiłam się w myślach. - Tacy sami jak ja. Cześć z nich walczyła na wojnie z wyboru, jednak reszta... mieli rodziców, żony i dzieci, które na nich czekają. Nie wiedzą, że oczekują na próżno.
Znów spuściłam wzrok. To mnie przerastało.
Wszędzie dumnie maszerowali podwładni Ununchiego, depcząc piękne klomby, niszcząc fontanny i podpalając domy.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że zwolniłam, do czasu aż nie otrzymałam silnego uderzenia w plecy.
Stęknęłam głucho i przyspieszyłam kroku. Moje bose stopy wystukiwały równy rytm na płytkach. Udawałam, że nie widzę szkarłatnych plam, rozsianych na śnieżnobiałym marmurze. Tak było łatwiej.
- S... Silea? - usłyszałam znajomy głos.
Uniosłam głowę. Odruchowo chciałam podbiec, jednak osoba z tyłu skutecznie mi to uniemożliwiła. Zaczęłam się wyrywać i krzyczeć, aby mnie puścił. Nic to nie dało. Ból ściskał moje serce.
Tyruei leżał na ziemi. Jego błękitna krew powoli sączyła się z ran. Skrzydła i łapy miał skute ze sobą, a na pysku założyli mu kaganiec. Ledwo starczyło mu sił, aby unieść głowę, która po chwili i tak opadła na ziemię.
Smok obejmował skrzydłem malutką istotkę. Jej ubrania były poplamione szkarłatno-niebieską posoką. Wszędzie widniały zadrapania i siniaki. Ona także była skuta w łańcuchy.
Istotka podniosła głowę.
Po twarzy Bena spływały łzy, mieszając się z krwią jego i smoka.
Wyrwałam się po raz kolejny i znowu zostałam uderzona. Tym razem w głowę. Cios był tak mocny, że zachwiałam się i upadłam na kolano.
- Uwolnię was. Obiecuję - wyszeptałam.
- Nie składa się obietnic, których nie można dotrzymać.
- Dlaczego to robisz Ununchii? Nie prościej byłoby znowu włamać się do mojego umysłu, usunąć z ciała - szeptałam przez łzy.
Miałam tego dość. Dosyć cierpienia i emocji, kotłujących się we mnie. Dość bólu, rozdzierającego serce i duszę.
- Mógłbym tak zrobić. Pozbyć się ciebie, jedynej osoby, która podróżuje pomiędzy światami. Zająć twoje miejsce. Jednak, szkoda by było stracić tak interesującą osobowość. Swoją drogą, twój umysł w pewnej części uodpornił się na moje działanie. Kolejne włamanie się do niego, kosztowałoby mnie bardzo dużo wysiłku i stratę rozrywki.
- Więc dlaczego po prostu mnie nie zabijesz? - zapytałam, a jego twarz zastygła bez ruchu.
- Nic nie rozumiesz - wycedził przez zęby, a w jego zaciśniętych pięściach buchnęły płomienie.
Serce podskoczyło mi do gardła ze strachu i zaczęłam żałować prowokowania go.
Jednak on tylko wypuścił powoli powietrze z płuc, aby po chwili się roześmiać.
- Nie nadszedł jeszcze gwóźdź programu, a ty już się załamałaś?
- Gdzie jest Aret? - zapytałam cicho, pełna najgorszych przeczuć.
Ununchii tylko uśmiechnął się zagadkowo i ruszył w kierunku zniszczonych wrót do fortecy. Szybko udałam się za nim. za nim, obawiając się kolejnego popchnięcia.
Wyszliśmy z obrębu murów. Mężczyzna podążał niewyraźną, leśną ścieżką. Milczał, a ja czułam, że zaraz oszaleję. Nawet las zdawał się oczekiwać tego, co miało nastąpić. Wszystkie zwierzęta znikły, a podmuchy wiatru cicho szemrały w liściach drzew, jakby szeptały w trwodze.
Po jakimś czasie wyszliśmy na ogromną polanę. Widniały na niej ślady niedawnego obozowiska. Trawa była ugnieciona, a gdzieniegdzie widniały inne ślady bytności sporej liczby osób. Tam leżała zagubiona sprzączka od płaszcza, tu zepsute wiadro, a tam rzucony stary worek. Nigdzie jednak nie było pozostałości po ogniskach. To oznaczało, że albo przybyli tutaj rano i nie było potrzeby rozpalania ognia, lub kryli się tu dłuższy czas i nie chcieli, aby ktoś odkrył ich obecność. Światło ogniska i pióropusz dymu widać z daleka.
Te obserwacje zajęły mi parę sekund. Ununchii zaśmiał się, nadal będąc tyłem do mnie.
- Masz rację. Ognisko widać z daleka - powiedział i odwrócił się nagle, wyciągając rękę w moją stronę.
Z jego dłoni buchnął ogień, a moje serce zaczęło bić szybciej. Nie był duży, miał zaledwie dwadzieścia centymetrów. Czułam jego ciepło, przenikające przez moją skórę.
Ogień był żywy. Płomienie układały się w fantazyjne spirale, aby po chwili znowu zmienić kształt. Stałam tam oczarowana jego pięknem. Nigdy nie myślałam, że coś tak niebezpiecznego, może być jednocześnie tak niesamowite.
Dłoń Ununchiego zbliżyła się do mojej twarzy. Serce jeszcze bardziej przyspieszyło, a na skórę wystąpiły kropelki potu. Adrenalina buzowała w moich żyłach. Cofnęłam się.
- Masz rację. Ogień jest piękny, ale też niebezpieczny. Coś o tym wiesz, prawda? - wyszeptał.
Przełknęłam ślinę i pokiwałam głową. On się uśmiechnął i zacisnął dłoń w pięść, a płomień znikł tak, jakby nigdy go nie było.
- Myślę, że czas na nasz gwóźdź programu - powiedział, patrząc mi w oczy.
Osoba z tyłu chwyciła mnie za ramię i gwałtownie odwróciła w swoją stronę.
Jego oczy były puste, a usta wykrzywione w parodii uśmiechu.
- A... Aret? - wyszeptałam.
----------------------
Tak, wiem. Rozdział miał być wczoraj. Nie zdążyłam go przepisać, bo pisałam go w zeszycie. Przepraszam ;-;
Życzę wszystkim miłych wakacji i przede wszystkim dobrej pogody.
Silea
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top