Święta Krew
– Zabierz go... Zabierz do Gaju Bogów... – Świszczący oddech Rusy wypełniał alkowę, w której zapadła idealna cisza. – Tylko bogowie... Bogowie zachowają go...– Jej krucha dłoń zacisnęła się kurczowo na mężowskiej dłoni. Ostatkiem sił podniosła się, zaglądając Midasowi w oczy rozpalonym od gorączki połogu spojrzeniem. – Bogowie zachowają go w zdrowiu... – szepnęła.
– Zabiorę go, ukochana. Obiecuję – odpowiedział Midas i pochylił się nad nią, by odłożyć jej wycieńczone porodem ciało na miękkich poduszkach. – Musisz odpoczywać, moja miła. – Złożył na płonącym czole ostatni pocałunek i podniósł się, patrząc jak żona zakrywa ciemne oczy ostatni raz kotarą rzęs i wydaje ciche tchnienie.
Midas opadł na krzesło, wciąż trzymając dłoń swojej pani i przyglądał się, jak z jej skóry odchodzą wszystkie kolory. Była taka piękna, nawet wtedy. Hebanowe pukle ułożyły się wokół sercowatej twarzy o miękkich, szlachetnych rysach, które powoli opuszczało zaczerwienie gorączki. Długa, giętka szyja wciąż była skropiona rosą zimnych potów, spływających teraz po kształtnej piersi ukrytej w jedwabnej koszuli. Zgodnie ze zwyczajem, pierworodnego Rusa rodziła w sukni, którą miała na sobie podczas nocy poślubnej. Czy raczej którą zdarł z niej Midas podczas nocy poślubnej.
Poderwał się na nogi gwałtownie, wciąż ściskając kruchą rękę żony, jednak opamiętał się i ucałowawszy każdy palec po kolei, odłożył jej dłoń na pościele i odwrócił się od łóżka. Nie mógł już na nią patrzeć. Jeśli choć chwilę dłużej by sobie na to pozwolił, zapewne zapłakałby głośniej niż niejedno nowonarodzone dziecię.
– Każ siodłać mojego konia – rzucił do służki, stojącej pod drzwiami. Dziewczyna do tej pory asystowała akuszerce przy porodzie, ale teraz cicho pochlipywała nad losem swojej pani.
Kiwnęła głową i czmychnęła na korytarz, zostawiając go samego w komnacie zmarłej żony.
Bogowie jedynie wiedzieli, jak wiele go kosztowało, by podejść do drugich drzwi, które prowadziły do mniejszej alkowy. W środku czuwała mamka sprowadzona do zamku przez jego ojca. Kobieta siedziała przy pobielanej kołysce i mruczała pod nosem modlitwę.
– Odejdź – odezwał się Midas, a przestraszona kobieta podniosła się czym prędzej z siedzenia. Zawahała się jednak, gdy spojrzała na śpiącego w łóżeczku noworodka.
– Nie obudził się, panie – odważyła się wreszcie odezwać – Dzieci, które się nie budzą podczas porodu, zazwyczaj nie przeżywają dnia.
– Wynoś się. – Nawet na nią nie spojrzał, tylko podszedł do kołyski. Zaczekał aż trzasną drzwi za mamką i dopiero wtedy spojrzał na syna.
Był bledszy niż jego matka, miał sine usta i podbite oczy. Mimo to, oddychał. Strzecha czarnych włosów elektryzowała się od poduszki. Midas z oburzeniem odkrył, że nikt nie okrył jego nowonarodzonego syna ciepłą kołdrą, a płócienna koszulina na pewno nie chroniła jego pierworodnego przed zimnem.
Rozejrzał się za kocem, a kiedy znalazł jakiś wełniany pled na chwilę zastanowił się, jak podnieść syna. Nigdy dotąd nie nosił w ramionach dziecka. Kiedy urodził się jego młodszy brat, był za mały by go podnieść, a później stronił od dziecięcego towarzystwa.
Wreszcie zdecydował się bardzo ostrożnie unieść syna, by móc podsunąć pod jego wiotkie ciało koc. I choć nie był najdelikatniejszy, jego dziecko nadal spało. Bał się, że i on umrze. Że zostawi go jak Rusa.
Nadzieja była jedynie w bogach.
XXX
Carma odepchnęła kopniakiem nadziane na jej miecz ciało i cofnęła się o krok, czekając na następnego chętnego do szybkiej podróży w stronę niebios. Krzepki mężczyzna uzbrojony w topór zaczął szarżować w jej stronę, ale gdy tylko znalazł się w zasięgu jej miecza, jego głowa potoczyła się po wydeptanej, czarnej ziemi, ścięta mieczem Titusa.
– Czyż to nie piękny dzień, by umrzeć? – roześmiał się jej brat, ale zanim zdążyła odpowiedzieć zaplątany w walkę koń, postanowił skoczyć na niego. Zareagowała odruchowo, ścinając zwierza bez jeźdźca w kolanach.
– Następny taki za 18 lat – odpowiedziała i oboje podnieśli wzrok na pomarańczowe niebo oraz przelatującą Świętą Kometę.
– A potem znowu za tysiąc – odpowiedział Titus, zamachując się czarnym ostrzem, które skutecznie trzymało z dala od niego wrogich piechurów.
– I tak do końca świata – stwierdziła i wbiła zaostrzone pazury metalowej rękawicy w krtań okrytego jedynie skórzanym kubrakiem łucznika. Chłopak był młody, młodszy od niej, gdy tysiące lat temu zyskała nieśmiertelność. Parsknął krwią na jej napierśnik i zadrżał, opuszczając ten świat.
Puściła trupa, podnosząc wzrok na kometę. Czemu tylko kiedy zaszczycała swoją obecnością niebo mogli umrzeć? Czemu zdejmowała z nich klątwę wiecznego życia jedynie raz na tysiąc lat, a potem raz na osiemnaście? Czemu bogowie nie chcieli ich ani w niebiosach, ani w piekielnych czeluściach, lecz na ziemskim padole?
W tym samym momencie niebo rozbłysnęło niespodziewanym wybuchem światła. Musieli zasłonić oczy, a kiedy znów mogli widzieć dostrzegli, że od komety odłączył się mały skrawek, kawałek, płonący krwistą czerwienią na tle pomarańczowego nieba. Spadał szybko, gdzieś na zachodzie, pozostawiając po siebie ognistą wstęgę ogona.
Carmę obrazy zaatakowały nagle. Mniejszą kometę zastąpiła wizja pięknego młodzieńca o gładkich rysach i ciepłym, brązowym spojrzeniu. Jego twarz nagle zbladła i ukazały się fluorescencyjne tatuaże nimf, choć oblicze chłopca było ludzkie. Potem lica zapłonęły czerwienią, skóra zaogniła się, a przekrwione oczy przyjęły kolor najgłębszych czeluści piekieł. Jego wargi i nozdrza trysnęły czarną krwią i parą, a oczy wypłynęły razem z smolistą mazią.
Wojowniczka zachwiała się i gdyby nie braterskie ramię, które ją objęło, upadłaby w błoto bitwy.
– Carmo? Carmo, co się dzieje?
– Narodził się – szepnęła, przecierając oczy, a obrazy uciekły. – Narodził się nasz wybawiciel.
– Święta krew? To on?
Kiwnęła głową i spojrzała na swojego brata. Zaczerwienione od wysiłku lica Titusa zbladły nagle.
– Kiedy za osiemnaście lat wróci kometa, trzeba będzie go odnaleźć – dodała. – Nareszcie zdejmiemy klątwę, bracie. – Ścisnęła jego dłoń pokrzepiająco. – Nareszcie.
XXX
Święty Gaj miał kształt koła, gdzie jego granicę wyznaczały święte brzozy. Pośrodku tego okręgu rósł rozłożysty jawor, spod którego wybijało naturalne, święte źródełko. Było to miejsce spotkań leśnych boginek i wszelkiego rodzaju stworzeń, jakie były bliższe bogom niż ludzie.
Kiedy zostawił konia poza Gajem i jego stopy spoczęły na wiecznie zielonej trawie, usłyszał szelest umykających zwierząt, które wraz ze swoimi opiekunkami uciekły w popłochu przed Midasem.
Upadł na kolana przed jaworem i położył opatulonego w koc syna na płaskim kamieniu, który zazwyczaj służył jako ołtarz. Składano na nim ofiary bogom w postaci darów ziemi i lasów, wyrobów ludzkich oraz czym chata bogata. Pod tym drzewem, zanurzając dłonie w tym źródle i modląc się do bogów tutaj obecnych, pan na Adaris pojął za żonę Rusę. A teraz oddawał tutaj w opiekę wiecznych swojego jedynego potomka.
– O bogowie, uratujcie mojego syna...! – wyszeptał, podnosząc wzrok na gałęzie. – Uratujecie i mnie. Straciłem żonę i matkę, nie mogę stracić jeszcze pierworodnego! Wy, wieczni, spuśćcie swoje litościwe oczy na nas... Ożywcie moje dziecko... – Oczy zaszły mu łzami, lecz zdołał dostrzec ruch pośród zielonych liście.
Powoli, spomiędzy nowych witek wysunęła się zakamuflowana, bura postać opiekunki lasu. Leszka, bo tak należało nazywać driadę opiekującą się borem w pobliżu, była wyższa niż on, choć należał do potężnych mężczyzn. Jej długie, gibkie ramiona osnute mchem i porostami, oplatały się wokół gałęzi, by mogła się swobodnie zsunąć do świętej wody źródełka. Razem z jej smukłą, zielonkawą stopą opadła suknia z liści i tataraku, chlupiąc cicho.
Wielkie, rozświetlone niczym lód o wschodzie słońca, niebieskie oczy spojrzały na syna Midasa i wydała głębokie westchnienie podobne do poruszenia wiatru w lesie.
– Ssssłaaabyyyy... Zzzza sssłaaabyyy... – wysyczała przez brązowe jak kora drzewna usta. – Śśśśśmmmieeerteeellllnieeee ssssłaaaabyyy....
– Błagam, to mój pierworodny syn. – Gdyby to była jakakolwiek inna sytuacja, Midas nie odezwałby się nawet słowem, nie będąc w stanie wydukać nic sensownego na widok mitycznego stwora. – Nie mogę stracić i jego. Błagam cię, Leszko.
Ponownie westchnęła i pochyliła się, a z jej ramion zsunęły się liczne warkocze splecione z witkami, kwiatami i małymi gałązkami. Wyciągnęła długi palec i zanurzyła go w wodzie, która sięgała jej kostek. Uniosła go ponad czoło chłopca i pozwoliła, by kropla opadła.
Nagle woda przybrała kolor płynnego srebra i zatrzymała się na bladej skórze pierworodnego syna.
Driada zachłysnęła się powietrzem, odchylając się, by móc spojrzeć na równie zdumionego ojca przed sobą.
– Naaazzznaaaaczooonyyy... booogóóówww wwwiiinąąą... – dodała i ponownie sięgnęła wody, by narysować ponad brwiami chłopca łagodny łuk i po dwa pasy pod oczami na sinych policzkach. Wreszcie przeciągnęła dwoma palcami po wargach dziecka. Wystarczyło, by woda dotknęła jego skóry i już nabierała niespotykanego koloru, który rozświetlał półmrok panujący w Gaju.
Nagle niebo rozbłysnęło czerwienią i Midas musiał schować oczy przed tym blaskiem. Kiedy opuścił dłoń, dostrzegł, że jego towarzyszka wpatrywała się w pomarańczowe niebo z niepokojem. Nad ich głowami przemknął jakiś czerwony kształt, szybciej niż pikujący orzeł.
Rozległ się huk i zadrżała ziemia, a liście świętych drzew zaszeleściły niepokojąco.
– Booogooowwwieee chhhcccąąą twwwooojeeegooo syyynaaa, Miiidasssieee... – orzekła Leszka i pochyliła się nad dzieckiem, unosząc go w ramionach. Wystąpiła z wody i skinęła na ukrytych w gęstwinie poddanych. Z chaszczy wysunął największy daniel jakiego dane było Midasowi widzieć. Złota sierść i ogromne poroże czyniło go jeszcze bardziej niezwykłym. Wzrostem dostosowany do potrzeb swojej pani, ugiął kolana, by chwytając się jego korony mogła wspiąć się na grzbiet, wciąż trzymając w ramionach pierworodnego mężczyzny.
Wolną dłoń wyciągnęła w jego stronę i pomogła mu wspiąć się na szeroki grzbiet zwierzęcia za sobą. Niespodziewanie daniel ruszył, a panu na Adaris nie pozostało nic innego, jak chwycić poły sukni opiekunki lasu i pozwolić, by porwała go na grzbiecie swojego wierzchowca.
Przemykali przez las szybciej niż mógłby to zrobić najlżejszy jeździec na najbardziej wytrwałym i giętkim koniu. Umykali ścieżkami znanymi tylko driadzie i choćby Midas próbował, nie mógłby zapamiętać drogi, jaką przebyli.
Zatrzymali się na skraju ogromnego leju, który wciąż parował od wysokiej temperatury, wytwarzanej przez ogromny kawał skały, który spadł na ziemię. Meteor miał kolor smoły i cały był pokryty kraterami. Z jego środka wylewała się czarna ciecz.
Leszka zeskoczyła z daniela, jej śladem poszedł Midas i oboje zsunęli się po zboczu leju. Zerwała z jego syna koc, rzucając na pokrytą popiołem ziemię i unosząc go w białej koszulinie, wciąż śpiącego z świętymi malowidłami na twarzy, włożyła w jedną z wypustek na kraterze.
Powoli smolista maź spłynęła chłopcu na głowę, dalej twarz i ramiona. Zakryła usta, poplamiła sukienkę i zalepiła paluszki.
Przerażony ojciec zrobił krok do przodu, chcąc uwolnić dziecko, zanim się udusi, ale podobne konarowi ramię driady powstrzymało go.
W tym samym momencie powietrze rozciął krzyk jego nowonarodzonego syna.
Święta Krew chwilowo zyskuje status one-shootu, ale za jakiś czas może to się zmienić :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top