Zbieraczka cz. 2

     Oddział elfów wysłanych z Leśnego Królestwa wkroczył na równinę Dagorlad. Voryondo, dowódca grupy, zatrzymał konia i zmarszczył nos, czując zapach rozkładu unoszący się nad równiną. Jego nad podziw wyczulone zmysły wychwyciły znacznie świeższą woń niż ta, którą z Martwych Bagien przynosił tu stały wiatr. Całym sobą wsłuchał się w to, co niósł ze sobą Quetinsul. Nagle, nie czekając na pozostałych, popędził konia. Mówiący Wiatr czasem miał nieaktualne już wieści, ale może tym razem uda im się dotrzeć na czas, choć wnioskując z zapachu, ten skończył się kilka dni temu.

     Tętet kopyt niósł się po twardej, zaschniętej ziemi i sprawiał, że nieliczne mieszkające tu istoty w pośpiechu chowały się do swoich nor. Voryondo zastanawiał się tymczasem, co sprawiło, że hufiec z Imladris zapędził się aż tak daleko na wschód.

     Dotarli w końcu na miejsce, tu zapach był znacznie intensywniejszy. Świadczyły też o tym padlinożerne ptaki, unoszące się wysoko nad ziemią, jakby czekały na dogodną chwilę, by opaść i rozpocząć ucztę, a może ta toczyła się tam już od dawna? Zsiedli z koni i dobyli mieczy oraz łuków, w końcu nigdy nie wiadomo, co można spotkać na takim pustkowiu. Voryondo szedł przodem, nasłuchując i wypatrując zagrożenia, gotów w każdej chwili zadać cios. Wspięli się na ten sam pagórek, który kilka dni temu sforsowała Brie i ujrzeli wielkie stado czarnych ptaków, które rozrywały ciała poległych.

     Towarzysze Voryondo nie wytrzymali, z krzykiem ruszyli w dół zbocza tnąc, siekając i strzelając do wszystkiego, co nie zdążyło przed nimi uciec. Normalnie dowódca ukarałby każdego z nich za samowolkę, ale tym razem rozumiał ich wściekłość. W nim samym gotowała się krew Sindarów.

     Rozwścieczeni elfowie na próżno próbowali pozbyć się sępów, te które wzlatywały w powietrze, osiadały zaraz z powrotem. Dowódca zszedł ze wzniesienia i zatrzymał się przy swoim zastępcy oraz jednym z podkomendnych. Ten pokiwał tylko głową.
     — Za późno, wszyscy martwi. Nie da się nawet rozpoznać, który z nich to Lord Elrond. Sępy wszystkim objadły twarze.

     — I rozebrały ich z pancerzy? — zapytał Voryondo, słusznie zauważając, że żaden z poległych wojowników nie ma na sobie zbroi. — Ktoś tu był i okradł poległych. Policzcie ciała — rozkazał.

     Zastępca ruszył między swoich, wydał kilka poleceń i już po chwili wszystkie ciała, które należały do elfów, leżały w jednym rzędzie. Voryondo przeliczył zwłoki.
     — Czternastu. Brakuje jednego — myślał głośno.

     — Nie ma ciała lorda Elronda — dodał zastępca podnosząc się z kucek.

     — Skąd wiesz, że akurat jego?

     — Po kaftanach, żaden nie jest tak zdobny, ja ten, który miał lord.

     Voryondo zamyślił się, zastępca mógł mieć rację, ale w takim razie, co się stało z ciałem? A może lord Elrond żył? Elf ponownie skupił się i wysłał zapytanie do wiatru, ale ten nie wiedział nic więcej, ponoć zmienił kierunek i dalsze losy hufca z Imladris nie były mu znane.
Dowódca rozkazał nazbierać kamieni i ułożyć z nich skromny kurchan pogrzebowy. Nie mogli przecież zostawić tak ciał swoich braci.

***


     Brie nie miała innego wyjścia, jak opowiedzieć wszystko Elrondowi. Oczywiście parę faktów zataiła, a inne przedstawiła trochę inaczej niż było na prawdę, ale zrobiła to w trosce o zdrowie elfa i strachu o własne życie. Elrond wysłuchał jej krótkiej relacji z tego, jak go odnalazła i nie zadawał zbyt wielu pytań.

     Hugon od razu poznał, że los kamratów Elronda bardzo go zasmucił. Mężczyzna siedział z nimi przy stole, dłubał w talerzu i nawet jeśli jakiś kawałek sera czy niewielki pomidorek nabiły się przez przypadek na widelec i trafiły do ust elfa, to przerzuwane były długo i pieczołowicie. Nigdy nie widzieli, by ktoś spożywał posiłek z taką elegancją i spokojem. Sami zazwyczaj napychali usta i, nie przerzuwszy nawet dobrze, już pędzili dalej do następnej roboty.

     Brie czuła się nieswojo w panującej ciszy, która nastała po jej opowieści i nawet Hugon, który zazwyczaj setny raz opowiadał tę samą historię milczał. Kobieta podniosła się w końcu z miejsca i zaczęła sprzątać ze stołu. Jeśli myślicie, że któryś z mężczyzn ruszył się by jej pomóc, to jesteście w błędzie, choć w tym miejscu miło by było, żeby Elrond ruszył tyłek. On jednak nawykł do tego, że mu usługują, a Hugonowi się po prostu nie chciało.

     — Muszę jechać do miasta — powiedziała, ścierając ze stołu okruszki wprost na podłogę. — Zamówienie mam gotowe. — Miała ochotę uciec stąd jak najszybciej. To badawcze spojrzenie elfa i przeczucie, że on wie, co Brie i Dagobor robili z nim zeszłego wieczoru sprawiało, że chciała się znaleźć daleko, jak najdalej. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, które – mimo tego co robiła – wciąż posiadała.

     — Możesz jechać z nią — Hugon zwrócił się do elfa. — Jeśli czujesz się na siłach.

     Brie zrobiła minę wściekłego buldoga, cholerny starzec jak zwykle wtrącał się tam, gdzie nie powinien. Ona chciała uciec do elfa i zakłopotania, które przy nim czuła.

     Elrond rozważał przez chwilę, czy ma ochotę na taką wycieczkę i choć nie czuł się już tak źle, jak po przebudzeniu, to wizja jazdy konno trochę go zniechęcała. Z drugiej jednak strony, nie chciał za długo narażać tych ludzi na niedogodności związane z goszczeniem go. Będzie się musiał im sowicie odpłacić.
     — Nie wiem czy dam radę na koniu usiedzieć — odparł zmartwiony.

     — Nie mamy konia pod siodło, Obwieś to perszeron. Pojedziecie wozem — wyjaśnił Hugon i zaraz dostał kopniaka pod stołem. — Czego mnie kopiesz, wyrodna dziewucho?! — wzburzył się starzec. — Niech jedzie. Może swoich spotka. Jak inaczej chcesz dać im znać? Pisać nie umiesz.

     — Spokojnie, nie denerwujcie się. Dam sobie radę. Poproszę Quentinsula, by przekazał wiadomość do Thranduila, króla elfów z Eryn Galen.

     — Kogo? — zapytała Brie. Pierwszy raz słyszała takie imię i była pewna, że żaden Quentinsul nie mieszkał w Osadzie Pod Skałą ani za osadą, ani nawet w mieście.

     — Mówiący wiatr — wyjasnil Elrond i wstał od stołu, by wyjść przed dom.

    Dzień był już w pełni, a mimo to zdawało się, że ciemność nocy jeszcze nie całkiem opuściła tę część Śródziemia. Szare chmury zakrywały niebo, ale pędziły tak szybko i były tak wysoko, że raczej nie zapowiadały deszczu. Pan Rivendell przymknął oczy, wsłuchał się w wiatr, ale nie mógł się skupić na tym, co szeptały powiewy, a gdy sam spróbował użyć magi, by przywołać do siebie choć jeden zefirek, ból głowy stał się wręcz nie do wytrzymania. Elrond złapał się za czoło i zgiął się w pół.

     Brie obserwowała go przez uchylone drzwi. Pewnie pomyśleliście, że rzuci się zaraz na pomoc? Nic bardziej mylnego. Stała tak i przygląda się, nie miała bowiem pojęcia, że to, co robi elf, nie jest jakimś tajnym rytuałem, a zwykłym cierpieniem.
     — I co? Dogadałeś się z wiatrem? — zakpiła. Mało wiedziała o świecie i elfach.

     — Niestety, nie jestem jeszcze w takiej formie.

     Brie wzruszyła ramionami i skwitowała to krótkim „acha”, po czym ruszyła w kierunku stajni.

     — Zdaje się, że jednak muszę jechać z tobą! — zawołał za nią elf. Kobieta zaklęła siarczyście pod nosem. Już miała nadzieję, że się wymiga od jego towarzystwa.

***

     Dagobor przywiązał konia przed najlepszą karczmą w mieście. Jeśli miał się dowiedzieć, gdzie tu szukać jakiegoś elfa, to tylko tam. W porównaniu do przybytków, które widywał w Gondorze ten tutaj śmiało można było nazwać speluną. Na ścianach wisiały gobeliny przedstawiające Czasy Drzew i, jak podejrzewał Dagobor, równie stare (co oczywiście nie mogło być prawdą). Stoły i ławy kleiły się od tłuszczu, a z podłogi można było łopatą zbierać, a mimo tego i wczesnej pory karczma była pełna... kobiet.

     Dagobor ruszył wprost do lady, nie chciał siadać, żeby sobie odzienia nie pobrudzić, wydał ostatnie castary na tę skórzaną kurtkę i troszczył się o nią, jak umiał. Tu stał przez chwilę i przyglądał się, jak karczmarz dłubie przy czymś pod ladą. Oczywiście nie widział całego mężczyzny, a tylko jego tylną część wypiętą jakby na baty czekał z lekko zsuniętymi spodniami, które odsłaniały właśnie to, czego Dagobor, ani nikt z nas, oglądać nie chce. Czekał chwilę i choć z całych sił próbował patrzeć gdzie indziej, jakimś cudem jego wzrok trafiał właśnie na tę szczelinę (przyznajcie się, że też tak macie). W końcu złapał drewniany kufel stojący na blacie i trzasnął nim mocno o dębinę. Karczmarz aż że strachu podskoczył i łupnął przy tym głową o blat, że aż zadudniło.

     Dagobor zadowolony z siebie uśmiechnął się szeroko i nie przestał się uśmiechać, gdy zaskoczona, zmieszana i niewątpliwie przystojna twarz karczmarza pojawiła się nad blatem. Zaraz za tą twarzą pojawiła się też reszta mężczyzny. Sądziliście pewnie, że za barem będzie stał gruby jegomość, w fartuchu z tłustymi plamami i równie tłustymi włosami? A to niespodzianka. Karczmarz był chłopem jak dąb, na oko koło trzydzieści, twarz miał przystojną, symetryczną i męską, jasne włosy nosił spięte w kucyk. Teraz Dagobor już wiedział, czemu karczma była pełna.

     — Co podać? — zapytał karczmarz pięknym barytonem, który wibrował w uszach słuchającego.

     — Pintę piwa — powiedział gość, kładąc miedziaki na blacie.

     Karczmarz schował pieniądze, wziął czysty kufel, taką nadzieję miał Dagobor, i odwrócił się do stojaków, na których stały beczki, każda ze znakiem wytwórcy trunku, który zawierała. To czy w środku był właśnie ten trunek, to inna rzecz. Mężczyzna nalał gościowi piwa i podał z uśmiechem. Dagobor wziął solidnego łyka, piwo okazało się całkiem dobre.
     — Powiedz mi, karczmarzu...

     — Modred — przerwał mu karczmarz.

     Dagobor zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem, nie pytał wszak o jego imię.
     — Powiedz mi, Modredzie, gdzie w tym zacnym mieście znajdę jakiegoś elfa?

     Modred uśmiechnął się z kpiną.
     — Elfa? Tutaj? Wątpię żebyś znalazł. Ale jeśli już... to u rządcy. On różne interesy z sąsiednimi osadami i miastami robi, to może u niego. Ale gwarancji nie ma.

     — A gdzie rządca mieszka?

     Tym razem Modred spojrzał na niego jak na idiotę.
     — Jak to gdzie? W jedynym tutaj murowanym domostwie.

     — A, to znajdę — uśmiechnął się Dagobor, bo coś mu się zdawało, że mijał tej dom, jak do karczmy jechał. Wypił duszkiem piwo, jakby go kto popędzał, i wyszedł. Przy koniach kręcił się jakiś chłopiec, najpierw oglądał złotą klacz, głaskał ją, pęciny macał, a potem w pysk chciał zaglądać. Dagobor doskoczył do niego w oka mgnieniu.
     — Czego tu? — zapytał, chwytając gagatka za fraki, a potem, nie czekając na odpowiedź, wymierzył mu solidnego kopniaka w tyłek. Dobrze wiedział, że w takich miejscach trzeba pilnować dobytku.

     Chłopak odskoczył, piszcząc jak mała dziewczynka. Przebiegł kawałek, tak żeby Dagobor dobrze go widział, ale nie mógł dogonić, po czym odwrócił się, pokazał mu obraźliwy gest i pobiegł czym prędzej w wąską uliczkę.

     Dagobor miał ochotę pognać za gówniarzem, ale bał się zostawić konie bez opieki. Miał przeczucie, że to była prowokacja – sam by tak zrobił – i że jakby się tylko od zwierząt oddalił, straciłby je bezpowrotnie. Dlatego pozwolił chłopcu umknąć, choć go cholera brała na samą myśl, że się smarkowi upiekło, a nie powinno. Ostatecznie sprawdził tylko, czy nic z juków nie zginęło i ruszył do domu rządcy. Tam już na niego czekano, ale nie było to przywitanie, na które liczył.

***


     Siedzieli na koźle obok siebie – zdecydowanie za blisko, jak na gust Brie – i bujali się w rytm wozu. On milczący jak skała i ona co jakiś czas usiłująca nawiązać konwersację na tematy różne: a to o pogodzie, o końskiej maści, o dziurach na drodze, drzewach na poboczu i kamieniach w rzece. Elrond tylko „aha”, „och” i „ech” odpowiadał, bo wciąż o swoich kompanach myślał i o tym, że nic z bitwy nie pamięta. W końcu  czując, że dłużej nie wytrzyma, zapytał:

     — Czy mogę cię o coś spytać?

     Brie pomyślała, że to będzie właśnie to pytanie, którego tak bardzo się obawiała, skinęła jednak głową i odparła:
     — Pytaj.

     — Wiem, że nie przystoi o takich rzeczach rozmawiać, ale nurtuje mnie jedna rzecz — powiedział Elrond, odgarniając włosy za ucho. Brie rzuciła mu przelotne spojrzenie i wtedy dostrzegła na jego szyi ogromną malinę w kolorze wiśni. Nie mogąc sobie przypomnieć, czyim była dziełem, zawyła jak warg do księżyca.

     — Tak, wykorzystaliśmy cię z Dagoborem, kiedy byłeś nieprzytomny. Ale nie wiem, kto ci tę malinkę zrobił... ja czy on? To był jego pomysł, nie mój. Ja nigdy bym cię nie... To znaczy, nie żebyś mi się nie podobał, bo podobasz, ale ja sama, na Iluvatara, nie wpadłambym na taki pomysł — zamilkła, czując, że się pogrąża i wspominając, jakie myśli krążyły po jej głowie, gdy go rozbierała, nim przybył Dagobor. — Przepraszam — dodała po chwili.

     Elrond zdębiał, nie spodziewał się takiego wyznania.
     — Ja tylko chciałem zapytać, czy w twoich żyłach płynie krasnoludzka krew? Bo one z natury są takie gadatliwe, ale dziękuję za szczerość. Aaa... tę malinkę to w którym miejscu mam?

     Brie zrobiła minę zbitego szczeniaka.
     — O tu... — Dotknęła palcem szyi elfa. — Ale jak zasłonisz włosami, to nie będzie widać.

     Elrond wciągnął głęboko powietrze i choć nie chciał o tym myśleć, natrętna wyobraźnia wciąż podsuwała mu wizję tego, jak całe zajście mogło wyglądać. Żaden kamień, roślina czy ptak na niebie nie były w stanie przykuć uwagi mężczyzny na tyle, by zapomniał o słowach Brie. Teraz już rozumiał, czemu kobieta peszyła się, gdy na nią patrzył i uciekała wzrokiem przed jego spojrzeniem. Zastanawiało go jeszcze, kim był ów Dagobor?
Poruszył się niespokojnie na koźle. Sam nie miewał przygód z mężczyznami, ale znał takich, którzy preferowali ten rodzaj kontaktów intymnych. Z ich relacji wiedział, czym taki kontakt mógł się objawiać, nic podobnego jednak nie czuł, co podobno wcale nie musiało świadczyć o braku tegoż kontaktu. Wprawny kochanek mógł zrobić to tak, żeby partner nie odczuwał dyskomfortu.
Myśląc o tym Elrond nabierał coraz większej ochoty wypytać Brie o szczegóły tego wydarzenia, ale nie dlatego że lubił takie pikantne opowieści, a z obawy, że co ciekawsze momenty mogłyby wypłynąć podczas burzliwej rozmowy, która z pewnością odbyła by się, gdyby na przykład spotkali tego Dagobora. Nie chciałby wówczas usłyszeć, że był ciaśniejszy niż ona.
Oparł czoło na dłoni i przymknął oczy. Miał dość myślenia o tym, a obecne milczenie Brie nie ułatwiało sprawy.

***

     — To on, ojcze! To ten człowiek — rozległ się chłopięcy głos.
Spomiędzy kilku mężczyzn stojących przed domem rządcy – którzy wyglądali jak strażnicy miejscy i nimi z pewnością byli – wysunął się na przód niewysoki człowiek. Miał jasne włosy przycięte jak od garnka tuż nad uszami. Zapytacie: cóż to znaczy „od garnka”? Otóż wkładacie sobie na głowę garnek, ale nie za duży i nie za mały, taki akuratny, w sam raz na czerep i przycinacie włosy wzdłuż krawędzi, na około. Tym właśnie sposobem uzyskujecie tę unikalną fryzurę, którą rządca miasta nosił.

     — To on, papo. Koniokrad jak nic — wykrzyknął znowu chłopiec.

     Dagobor ze zdziwieniem zauważył, że był to ten sam chłopak, któremu skopał tyłek przed karczmą.
     — Ja ci dam „koniokrad”, szczylu jeden! — Zagroził pięścią w stronę wyrostka.

     — Spokojnie! — Uniósł dłonie rządca, jakby chciał wytworzyć barierę między nieznajomym a swoim synem, co w przeważającej sile jego ludzi było zbyteczne. — Przybysz z pewnością ma akt zakupu obu koni i chętnie go okaże.

     Dagobor obejrzał się, oceniając swoje szanse na ucieczkę, które właśnie zmniejszyły się drastycznie, gdyż ludzie rządcy stali już za nim. Akt zakupu koni? Oczywiście, że go nie miał. Klacz ukradł, a ogiera wygrał w karty, nie zastanawiał się wtedy, że będzie musiał udowodnić komukolwiek, że ma do tego zwierzęcia jakiekolwiek prawo. Położył dłoń na rękojeści miecza, a wtedy powietrze wypełnił metaliczny dźwięk dobywania broni przez miejskich strażników. Mógł oczywiście wskoczyć na konia i spróbować przebić się siłą przez kordon, ale musiałby się wtedy liczyć z tym, że dosięgnie go strzała z co najmniej jednego napiętego już łuku. Wolał nie ryzykować.

     — To jak będzie? — zapytał rządca. — Pokażesz nam ten akt?

     — Nie mam go — odparł Dagobor z rozbrajającą szczerością.

     — Mówiłem. Koniokrad! — krzyknął chłopiec, a że stał poza widokiem swojego ojca, to ośmielił się znowu pokazać Dagoborowi ten sam obraźliwy gest. O, tego było już za dużo! Dag puścił wodze i rzucił się pędem w kierunku dzieciaka, a za nim puścili się strażnicy. Bójka nie trwała długo i nim przybysz się zorientował, leżał obezwładniony na ziemi z twarzą w błocie. Tym sposobem szanse na łatwy zarobek uleciały jak dym z komina.

     Dagobor ocknął się jakiś czas później w celi, która przypominała bardziej chlew niż więzienie. Na podłodze, na której leżał, za posłanie więźniom służyć miała kupa wyleżanej słomy, ale ktoś, kto przytaszczył tu Dagobora, nie był na tyle uprzejmy by rzucić go w to miejsce. Zamiast tego mężczyzna wylądował w poprzek rowku odprowadzającego ścieki. Na szczęście miejskie więzienie rzadko miewało gości, więc odpływ był suchy.
Dagobor usiadł pod ścianą i pomasował się po karku, a widząc w jakim stanie jest jego skurzana kurta, zaklął siarczyście.

     — Widzę żeś się ocknął — zagadał jeden ze strażników.

     — Łóżka macie takie twarde, że długo na jednym boku nie poleżysz — zażartował Dagobor.

     Mężczyzna uśmiechnął się, lubił takich z poczuciem humoru, ale wiedział też, że najtrudniej się z nimi gada.
     — Jak powiesz, skąd masz klacz, to może już niedługo na miękkim sienniku spać będziesz.

     Dagobor odpowiedział również uśmiechem, a był to jeden z tych uśmiechów, którymi obdarzał mężczyzn; z lekką kpiną czającą się w kąciku ust.
     — E, za miękkie łóżko będę musiał zapłacić, a tu pojem i wyśpię się za darmo — odparł.

     — Ty chyba nie rozumiesz swojej sytuacji, za kradzież obetną ci rękę...

     — Tylko jeśli mi ją udowodnią — przerwał mu Dagobor, dobrze wiedział jak działa prawo.

     — Właściciel konia zaginął, za zabójstwo cię powieszą — kontynuował strażnik.

     — Będę rozmawiał tylko z rządcą — odparł Dagobor, kładąc się na słomie.

     — Rządca ma ważniejsze sprawy! Zacznij gadać, albo tak cię obijemy, że jeszcze długo na zadku nie usiądziesz!

     — Ty chyba masz problem z uszami, kolego. Powiedziałem, że będę rozmawiał tylko z rządcą. Idź po niego i oszczędź sobie wysiłku a mnie bólu.

     — Tyyy... — zawył strażnik, zaciskając pięści.

     — Roderik! Przyprowadź więźnia! Rządca chce z nim rozmawiać — ktoś zawołał z góry. Na te słowa Dagobor podniósł się z posłania, na jego twarzy gościł szeroki uśmiech, który oznajmiał światu, że nie mogło być inaczej. Mężczyzna poprawił włosy, wyciągnął z nich źdźbła słomy, które się w nie zaplątały i ruszył w kierunku wyjścia.

     Przesłuchanie lub audiencja, jak o niej myślał Dagobor, odbyła się w domu rządcy, co nie było zwyczajową praktyką, jednak z pewnych względów postanowiono wpuścić więźnia do tak zacnego miejsca. Gdy tylko przekroczył próg został pchnięty w lewo, wprost do pomieszczenia, które urządzono aż nazbyt wytwórnie jak na możliwość tak niewielkiego miasta. Widać było, że jego mieszkańcom, a przynajmniej jednemu, dobrze się powodziło. Solidne rzeźbione meble wypełniały pomieszczenie, na ścianach boazeria z egzotycznego drewna współgrała idealnie z parkietem, którego klepki układały się w zawiły wzór. Rządca nie żałował grosza na wystrój.

     Dagobor, widząc niskiego mężczyznę z dziwaczną fryzurą, ukłonił się szarmancko i polecił swe usługi. Rządca podziękował, lecz ich nie przyjął, na co zresztą liczył Dagobor.

     — Liczę — zaczął rządca — że nie doznałeś zbyt wielkiego uszczerbku, wiedz jednak, że nie mogłem dopuścić byś zaatakował mojego syna.

     — W kwestii twego syna, panie, radziłbym nie folgować mu tak bardzo. Zły to ma wpływ na charakter dzieci — odparł Dagobor, jakby miał wielkie doświadczenie w tej materii, a prawdą było, że nie miał żadnego.

     — Przyznać jednak musisz, że chłopak miał rację, wszak nie posiadasz aktu własności koni.

     — Co nie znaczy, że je ukradłem, a poza tym... Czy gdybym był koniokradem, czy szedłbym z kradzionym towarem tam, gdzie mnie pojmać mogą?

     — Skoro ich nie ukradłeś i nie masz aktu własności, to co chciałeś z nimi zrobić?

     — Raban robicie, bo wiecie, że klacz jest z elfickiej hodowli i ja właśnie elfów szukam, a słyszałem, że jest szansa u ciebie, rządco, ich spotkać.

     — Faktycznie, miewam tak zacnych gości — powiedział z dumą rządca.

     — Czy i teraz ich tu spotkam? Sprawa jest pilna i dotyczy właściciela klaczy.

     — Cóż istnieje szansa...

     — Quetuvanyein sè — rozległo się z sąsiedniego pokoju i choć rządca nie miał pojęcia, co znaczyły te słowa, zamilkł i w ciszy wpatrywał się w uchylone drzwi. Po chwili wyszedł z nich mężczyzna o jasnych, złotych włosach, białej skórze i oczach ciemnych jak węgle. Elf usiadł powoli w fotelu obok Dagobora, założył nogę na nogę, oparł plecy o oparcie, a łokcie ułożył na podłokietnikach; długie palce splótł ze sobą i spojrzał na Dagobora.

     „Rozumiem, że oczekujesz zapłaty za informacje?” — zapytał elf, przesyłając myśl wprost do umysłu więźnia.

     Dagobor zmarszczył brwi, nie lubił komunikacji tego typu, nie potrafił się jednak przed nią bronić.
     — Życie jest bezcenne i kosztowne — odparł, licząc na to, że zostanie zrozumiany.

     Elf sięgnął do kieszeni kamizelki i wyciągnął z niej złotego dukata. „To na początek. Dostaniesz więcej, jeśli wieści będą dobre”.

     Dagobor wyciągnął rękę po monetę.
      — Ile? — zapytał na głos, nie potrafił bowiem wysyłać swoich myśli tak jak elf.

     „To zależy” — odparł wymijająco elf.

     — Lord Elrond żyje. Ile warta jest ta informacja?

     „Pół sakwy” — stwierdził elf, choć prawda była taka, że zapłaciliby znacznie więcej, gdyby mieli pewność, że to jedyny sposób.

     — Całą.

     „Jeśli powiesz, gdzie jest?”

     — Jeśli powiem, dostanę złoto i będę wolny?

     — Tak — odparł elf, tym razem głośno.

     Rządca chciał zaprotestować, ale zmroziło go twarde spojrzenie wysłannika Leśnego Króla. Rządca może i był tu panem, ale tylko dlatego, że chciały tego elfy; milczał więc i słuchał, jak więzień opowiada o tym, gdzie znajduje się ten, którego szukali. Gdy mężczyzna skończył, elf kazał odprowadzić go do celi, co strażnik wykonał z niemałą satysfakcją przy wtórze przekleństw Dagobora. Rządca został sam ze swoim gościem.

     — Natychmiast wyślę ludzi — ochoczo zaproponował.

     — Nie ma takiej potrzeby. To sprawa elfów i elfowie się nią zajmą — odparł Elda, poczym wyszedł przed dom. Tam użył tej samej magi, którą wcześniej posłużył się Leśny Król. Chwilę później wieść niosła się już do oddziału z Eryn Galen.

***

     Miasto nie zrobiło na Elrondzie pozytywnego wrażenia. Średniej wielkości osada otoczona palisadą składała się przeważnie z dwupiętrowych budynków z bali drewnianych. Główne trakty wyłożono kamieniem polnym, bo na ciosany miasta po prostu nie było stać, a na mniejszych uliczkach pozostawiono gołą ziemię, więc tonęły w błocie, jeśli padało. Dziś na szczęście było sucho i wyjątkowo tłoczno, jak zauważył Elrond, dlatego pozostawili wóz przed bramą, zapłacili strażnikom, żeby mieli na niego oko i poszli na nogach.

     Brie dobrze znała te ciasne uliczki, więc zakładała, że szybko dotarą do domu kupca, który zamówił u niej komplet świeczników i nową zastawę. Wór, w którym je przywiozła wydawał się ciężki, ale nie pozwoliła Elrondowi, żeby jej pomógł, co pomimo swego statusu zaproponował.

     — Tarya i nis — burknął pod nosem, co nie było zbyt grzecznie, bo Brie nie znała języka elfów. Poszedł za nią, tymi krętymi uliczkami, przyglądając się, jak przepycha się między ludźmi.

     — Dziś dzień targowy! — krzyknęła, chcąc wytłumaczyć towarzyszowi, skąd takie tłumy, ale gdy się odwróciła, spostrzegła, że on zamiast przepychać się za nią, stoi przy jakimś straganie i dyskutuje z jego właścicielem. Tłum był tak gęsty, że przepychanie się z powrotem było wręcz niemożliwe; do miasta zjechali chyba wszyscy mieszkańcy okolicznych wiosek. — Hej! — krzyknęła, licząc na to, że ją usłyszy. — Hej! — powtórzyła. Elf skinął głową do człowieka, z którym rozmawiał i ruszył w jej stronę. Ku zdziwieniu Brie, nie musiał siłą przedzierać się między ludźmi, tłum sam się przed nim rozstępował.

     — Idziesz przodem — powiedziała, gdy do niej dołączył.

     — Ale ja nie wiem gdzie.

     — Po prostu idź. Będę cię trzymała za rękaw, gdy poczujesz ciągnięcie, zatrzymaj się.

     I tak poszli razem przez tłum, wprost do domu kupca. Brie kazała poczekać Elrondowi na zewnątrz, a sama poszła dobić targu. Jakiś czas później wyszła zadowolona, ściskając w ręku mieszek z pieniędzmi; kupiec początkowo nie chciał się zgodzić na jej cenę, ale gdy zobaczył, jak pięknie wykonana jest zastawa zapłacił bez ociągania. W myślach już widział, jak sprzedaje ją za znacznie wyższą cenę.

     Brie, pogwizdując, ruszyła w drogę powrotną. Zupełnie zapomniała, że nie przyszła tu sama. Elrond zaś zamiast stać i czekać, jak mu kazała, zapuścił się między ludzi. Oboje przyglądali się towarom wyłożonym na kramach: tu sery, tam warzywa, a obok zabawki drewniane i miski takież same. Za nimi noże, mieczyki, kołczany i strzały, a dalej miody pitne i piwa w beczułkach. W klatkach kurczaki, gęsi i kaczki, na postronkach kozy i owce, a dalej bard na cytrze grał i śpiewał, a jakże on śpiewał... I elf nie powstydziłby się takiego głosu. Pieśń o morzu w duszę Elronda tak się wdarła, że stał zasłuchany nie zważając, co w koło się dzieje.

     Brie tymczasem przypomniała sobie, że zgubiła elfa. Zaczęła chodzić wzdłuż straganów i z niepokojem się rozglądać; znalezienie elfa między ludźmi nie powinno być trudne, w końcu wyróżniał się długimi, ciemnymi włosami i wysokim wzrostem. Wreszcie dostrzegła go, stojącego pośród gawiedzi i wpatrującego się w grajka. Z łagodnym uśmiechem na twarzy wyglądał pięknie i dostojnie. Brie postanowiła mu nie przeszkadzać, przecież nigdzie im się nie spieszyło, niech sobie postoi i posłucha, jeśli taka jego wola. Stanęła za nim, chwilę słuchała pieśni, ale taka muzyka nie pobudzała jej zmysłów, wolała oberki, przy których można było pląsając. O tak, Brie lubiła tańczyć.

     Stała koło straganu z tkaninami, więc zaczęła im się przyglądać. Gładziła materiały gładkie, szorstkie i miękkie, kolorowe i szare lub białe. Sprzedawca uśmiechnął się i wyciągnął krwiście czerwoną materię.
     — Ta będzie panience pasować — powiedział, zarzucając tkankę na ramię Brie. Kobieta uśmiechała się, wyobrażając sobie suknię uszytą z takiej pięknej tafty. Gdzie mogłaby ją nosić? W domu? W kuźni? A może tam, gdzie mieszkał elf? Może mogłaby przenieść się do miejsca, w którym docenia się kowalski kunszt?

     — Patrzycie, kowal w sukni będzie chodził. — Wesoły śmiech wyrwał Brie z zadumy. Kobieta zarumieniła się i odłożyła materiał. Przed nią stała córka kupca, przez mężczyzn niewątpliwie uważana za urodziwą. Na jej symetrycznej twarzy gościł wredny uśmieszek. — Ten będzie lepszy — powiedziała, wyciągając ze sterty czarne sukno. — W sam raz do kuźni.

     — Nie. Ten jest zbyt szykowny. — Dorzuciła dziewczyna towarzysząca córce kupca. — Ten będzie lepszy. Jest bury, więc nie widać na nim brudu. — Wręczyła materiał zmieszanej Brie, ta cisnęła burą tkaninę na kram.
     — Głupie cipy — powiedziała niezbyt głośno.

     — Coś powiedziała, przybłędo?

     — To coś usłyszała — odparła Brie, zadzierając głowę do góry, była niska i nie raz słyszała przytyki dotyczące swojego wyglądu.

     — Takie krasnoludzkie pomiotło nie powinno się w ogóle odzywać do szlachetnie urodzonych ludzi czystej krwi. Przeproś panienkę Jowannę — wtrąciła się towarzyszka wspomnianej.

     — Nie zamierzam nikogo przepraszać za to kim jestem, a już na pewno nie będę przepraszać takich niewychowanych pipek jak wy.

     — Co za bezczelność! — oburzyła się Jowanna. — Powiem wszystko ojcu i te swoje graty będziesz mogła sprzedawać na targu, co najwyżej, i to w tej swojej zapyziałej osadzie.

     — Tam nie ma targu — zaśmiała się towarzyszka Jowanny.

     — A gadaj sobie — odparła Brie, wyciągając ze sterty czerwoną materię, którą pokazał jej kramarz. Właśnie w tym momencie zamierzała kupić sukno i uszyć z niego taką kieckę, że tej głupiej gęsi oko zbieleje.

     Elrond przyglądał się zwadzie między kobietami, sam dobrze wiedział, jak to jest nie być czystej krwi, w końcu elfem był tylko w połowie, a dzieciństwo spędził w niewoli.
Nie chciał się wtrącać, bo wiedział, że to może tylko pogorszyć sytuację, jednak gdy zobaczył, jaki materiał wybrała Brie, musiał wkroczyć do akcji.
     — Brie, to nie twój kolor — powiedział, podchodząc do kramu. Chwilę przyglądał się, po czym wyciągnął z dołu chyba najdroższą, złotą tkaninę i zarzucił ją Brie na ramiona.

     Kobieta zaskoczona tym faktem nie od razu pojęła, o co mu chodzi, ale już po chwili z uśmiechem na twarzy sięgała po mieszek z pieniędzmi.
     — Masz rację, Elrondzie, to zdecydowanie mój kolor. I pasuje do twojego kaftana. — Zapłaciła sprzedawcy, owinęła się tkaniną, złapała Elronda za dłoń i pociągnęła go za sobą w stronę bram miasta.

     Jowanna i jej towarzyszka stały jak zdębiałe. Jak to? Żeby taka paskuda prowadzała się z elfem? Brakowało tylko, żeby, tonąć we łzach, Jowanna zawołała: Papao! Ja też chcę mieć elfickiego chłopka!

     Siedząc na wozie Brie zanosiła się ze śmiechu, choć w głębi duszy wiedziała, że będzie się musiała jeszcze kiedyś zmierzyć z córką kupca. Jednak w tym momencie miała w nosie, co będą o niej gadać. Chociaż raz to ona była górą.
Elrond spoglądał na nią i też się uśmiechał, zupełnie zapomniał, że miał w mieście poszukać elfów.

***

     Voryondo otrzymał wiadomość w momencie, w którym podjął trop. Jeden z elfów zauważył ślady wozu i dowódca postanowił podążyć za nimi. Jechali powoli, gdy Quetinsul przyniósł informację o miejscu pobytu lorda Elronda. Nie zwlekając, popędzili konie i nim słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, dotarli do Osady Pod Skałą. Nie musieli długo szukać, pierwszy napotkany człowiek z ochotą wskazał im dom kowala. Gdy wjechali do zagrody, Voryondo rozkazał przeszukać wszystkie budynki. Podkomendni ruszyli do stajni i kuźni, a on sam zsiadł z konia i załomotał do drzwi.
Z domu wyszedł stary człowiek.

     — Alla! — powiedział elf, kłaniając się. Na razie nie wiedział, co dokładnie się stało, więc nie chciał nie potrzebnie wzniecać zamieszania. Człowiek uśmiechnął się szeroko na to powitanie, chociaż kompletnie nie wiedział, czy elf go wita czy może obraża.

     — O, jesteście. Ale Brie jeszcze nie wróciła — oznajmił.

     — Nie wiem, kim jest Brie. Przybyliśmy, bo doniesiono nam, że jest to miejsce przebywania Lorda Elronda — wyjaśnił Voryondo. Starzec przytaknął ruchem głowy.

    — Tak, zgadza się — potwierdził. — Ale on razem z Brie do miasta pojechał. Pewnie niedługo wrócą, to możecie zaczekać, bo trzeba się będzie rozliczyć.

     — Rozliczyć? — zapytał Voryondo. Dziwny wydawał mu się ten staruszek.

     — No tak. Uratowaliśmy życie takiemu zacnemu panu, to chyba winien się nam, ubogim ludziom, jakoś odwdzięczyć. Najlepiej w złocie, bo to wiecie, panie, zawsze się przyda, a czasy teraz ciężkie.

     Voryondo słuchał starego kowala i zaczynał odczuwać coraz większą niechęć do niego. Z jednej strony rozumiał, że człowiek ten oczekiwał zapłaty za pomoc, ale z drugiej, czy tysiące elfów nie poniosło śmierci na równinach Dagolrad w obronie ludzi takich jak on? Starych? Niedołężnych? Czy nie należy im się za to chociaż tak niewielka pomoc? Czy wszystko, co robią ludzie musi się sprowadzać do pragnienia posiadania złota? Jakże mali są ci, którzy myślą wyłącznie o nim. Jak ubodzy duchowo.

     — Heru! Á tule are á minde! — zawołał jeden z podwładnych. Voryondo zmarszczył brwi, widząc przejęcie na twarzy wołającego go elfa. Ruszył więc do kuźni, z której właśnie wyszedł podwładny.

     — Dokąd idziecie, panie?! — zawołał za nim staruszek.

     Dowódca nie odpowiedział, podszedł do swojego towarzysza i podążył za nim do wnętrza kuźni.

     — Hiruvan armali firini Eldar — oznajmił młodszy elf i wskazał Voryondo znalezione przedmioty.

     Dowódca oddziału z Eryn Galen pochylił się nad znaleziskiem. Po zdobieniach rozpoznał, że były to pancerze Eldarów z Imladris. Nosiły ślady walki i krwi. Ktoś zdjął je z poległych, być może niektórzy jeszcze żyli i zostali dobici, by można było zabrać im dobytek? Ta myśl wzbudziła w nim złość. Wyszedł z kuźni i złapał starca za kubrak z taką siłą, że aż poderwał go z ziemi.

     — Okradacie poległych! — wycedził przez zęby.

     Hugon zdał sobie sprawę, że elfy odnalazły ukryte w kuźni zbroje, które Brie przywiozła z równiny.
     — Nie okradamy tylko zbieramy, panie — wyjaśnił, uśmiechając się niewinnie.

     — Zbieracie?! A co to są grzyby, żeby je zbierać? Gdzie jest lord Elrond?

     — No przecież powiedziałem, że do miasta z Brie pojechał. O tam — wskazał ręką kierunek — do Gal. — A potem ze strachu opowiedział wszystko.

     Voryondo puścił starca, który upadł u jego stóp.
     — Á ursa iluve! — zawołał, wsiadając na konia. — Ana ondo apa ondosse ván haruvat! — Dodał, popędzając zwierzę. Część oddziału pojechała zanim, reszta szykowała się do wykonania rozkazu.

***

     Jazda z powrotem sprawiała Brie o wiele większą przyjemność. Nie czuła już zażenowania, przeciwnie odnosiła wrażenie, że mogliby z Elrondem stanowić dobraną parę przyjaciół. O nie, nie łudziła się, że mogłoby być między nimi coś więcej; przyjaźń byłaby w sam raz. To i tak więcej niż mogła oczekiwać.

     Elrond otarł łzę z oka, która pojawiła się tam pod wpływem wybuchu śmiechu wywołanego opowieścią, którą uraczyła go Brie. Na krótką chwilę zapomniał o poległych towarzyszach; w życiu stracił ich już wielu, więc powinien był przywyknąć, a mimo to śmierć wciąż budziła w nim nieopisany żal – była w końcu czymś, o czym elfy nie myślały na co dzień.
     Kobieta siedząca obok była tak różna od tych, które znał, że aż pociągająca w swej odmienności. Mówiła wprost, co myśli, często nie zastanawiając się, czy dana uwaga nie urazi przypadkiem adresata. Tak było i przed chwilą, gdy Elrond usłyszał, że ma zbyt delikatne „rąsie”, żeby powozić bez rękawiczek. Spojrzał na swoje dłonie, może i nie nawykły do pracy, ale wcale nie były tak delikatne, jak sądziła Brie. Przez lata ćwiczeń i używania miecza stwardniały bardziej niż mogłaby przypuszczać. Elf dobrze pamiętał pęcherze, które wciąż i wciąż się odnawiały i było tak do czasu, gdy dłonie przywykły do ciężkiej broni.

     Dojeżdżali właśnie do granic wsi, gdy zza zakrętu wypadł na drogę odział elfów. Brie, widząc z jakim pędem przemierzyć musieli wieś, skierowała Obwiesia na pobocze, by ustąpić im miejsca. Odział mijał ich, gdy ostatni elf z drużyny spojrzał w ich kierunku. Gwałtownie ściągnął lejce, zmuszając konia, by się zatrzymał, a potem okrążył wóz przyglądając się Elrondowi.

     Towarzysz elfa jadący tuż przed nim dostrzegł, że tamten się zatrzymał, zawołał więc na głos:
     — Á nuhtealte toroni!

     Grupa zawróciła wierzchowce, podjechali do wozu i poczęli również go okrążać, jakby ich konie nie mogły się zatrzymać. Z oddziału wyjechał jeden mężczyzna, zatrzymał się na przeciwko Elronda, po czym skłonił się i przywitał zwyczajowym: — Elen síla lúmenn' omentielvo.

     — I ciebie dobrze widzieć, Voryondo — odparł Elrond we wspólnym, nie chciał bowiem, by Brie czuła się wykluczona z rozmowy. — Co tu robicie?

     — Ciebie szukamy, panie. Nie wróciłeś na czas, więc król Thranduil wysłał nas na poszukiwania. Chyba tylko sama Varda sprawiła, że nie zginąłeś na równinie.

     — Brie mnie uratowała. — Wskazał kobietę siedzącą obok; ta uśmiechnęła się dumnie, nie miała świadomości, że nowoprzybyli znali już prawdę.

     Voryondo zmierzył ją zimnym spojrzeniem.
     — Heru! I nis ea varaniss — powiedział. Domyślił się już, że towarzyszka lorda Elronda nie zna języka elfów, nie uważał też, że zasługuje na to by brać udział w rozmowie.

     — O czym ty mówisz? — Takie oskarżenie nie spodobało się władcy Imladris. Zdążył już polubić Brie, wiedział, że ciężko pracuje by przeżyć. Jakim prawem dowódca nazywał ją złodziejką?

     Twarz Voryondo przybrała zacięty wyraz.
     — W jej kuźni znaleźliśmy zbroje twoich towarzyszy. Zabrała je poległym, to jej zajęcie... okradanie innych — wycedził przez zęby.

     Elrond przeniósł wzrok z dowódcy na Brie, jego oczy mówiły, że nie wierzy w te słowa, ale kobieta zamiast się bronić, zrobiła się czerwona jak malina.
     — Brie... Powiedz, proszę, że to nie prawda.

     Nic nie odparła, lecz jej mina powiedziała mu więcej niż tysiąc słów.

     — Pomogła ci, bo liczyła na nagrodę, a nie dlatego, że chciała ci pomóc z czystego altruizmu. To oszustka i złodziejka.

     — Odszczekaj to! — odezwała się w końcu Brie. — Nie jestem złodziejką, tylko zbieraczką — wyjaśniła, zaciskając co raz mocniej palce na wodzach.

     — Zabieranie dobytku martwym Eldarom to wciąż kradzież, nie ważne jak to nazwiesz, kobieto. Kradzież to kradzież! — Dłoń Voryondo powędrowała na uchwyt miecza.

     — Ale oni nie potrzebowali już tych rzeczy...

     — Brie! Zrobiłaś to? Zabrałaś rzeczy moich towarzyszy?

     Pytanie Elronda było jak najbardziej na miejscu i Brie widziała, że winna jest mu wyjaśnienie. Przecież powinien zrozumieć.
     — Tak. Zabrałam zbroje, miecze, noże... Zbieram wszystko, co jest zrobione z metalu i przetapiam to na inne rzeczy. Martwi nie potrzebują żelaza, a żywi tak.

     — I to ma cię niby usprawiedliwiać? — warknął dowódca. — Ilu z nich żyło jeszcze, gdy ściągałaś z nich zbroje?!

     — Byli martwi!

     — A może ich dobiłaś?

     — Co? Nie! Wszyscy nie żyli! Tylko Elrond...

     — Jego zbroję też zabrałaś, prawda? To był twój cel! I nie kłam, stary człowiek już nam wszystko powiedział. Chcieliście pieniędzy za uratowanie mu życia.

     — Ja... nie... Elrondzie, ja... — jąkała się. Cokolwiek by powiedziała, nic nie zmieniłoby faktu, że już jej nie uwierzy.

     — Dajcie mi konia — poprosił pan Rivendell. Miał dość słuchania tego sporu, a na dodatek rozbolała go głowa. Chciał znaleźć się wreszcie pośród swoich, zostawić to wszystko i oddać się żałobie, która zapanuje w Imladris po jego powrocie. Nie mógł i nie chciał martwić się jeszcze o Brie. Skoro go okłamała, to nie zasługiwała na jego przyjaźń. Normalnie nie zapomniał o tych, którzy wyciągnęli do niego pomocną dłoń, ale ona zraniła go za bardzo, by mógł jej wybaczyć – może kiedyś, ale jeszcze nie teraz.

     Brie przyglądała się odjeżdżającym elfom, liczyła, że może jednak Elrond odwróci się, tylko po co? Nic dla niego nie znaczyła, a on dla niej znaczył dokładnie tyle samo. Byli sobie obcy, nawet jeśli przez chwilę mogło się wydawać, że było inaczej. Po co kłamać.

     Obok przemknęła druga grupa elfów, Brie odprowadziła ich wzrokiem, a potem trzasnęła lejcami po zadzie Obwiesia; wóz ruszył. Nad wsią unosił się czarny, gęsty dym. Kobieta czując niepokój, popędziła konia do szybszej jazdy. Nim dotarła do zagrody wszystkie budynki płonęły, nie było szans by je ugasić. Wokół stali ludzie, niektórzy czerpali wodę ze studni i polewali ściany domu, ale na niewiele się to zdawało; inni stali i się gapili. Gdy Brie podjechała, rozstąpili się przed nią. Kobieta wpadła na podwórze, nie wierzyła w to, co widzi. To nie mógła być prawda, nie mogła.
Rozejrzała się, kawałek dalej, otoczony ludźmi ze wsi leżał Hugon. Brie podbiegła do niego, uklękła i spojrzała mu w twarz, zastygłą w przerażeniu i bólu; stary kowal był martwy, jego serce nie zniosło widoku płonącej kuźni.

KONIEC

***

Voryondo – quenya: Voronda|yondo - wierny syn

Quetinsul - mówiący wiatr lub dosłownie mówić z wiatrem; quenya: quet - mówić; in - z; sindarin: sul - wiatr (ponieważ, o dziwo, nie znalazłam określenia tego zjawiska w quenya)

Quetuvanyein sè - porozmawiam z nim; quenya: (quen|tuva|nye|in - mówić|czas przyszły|zrostek osobowy|z)

Tarya i nis - quenya: uparta kobieta, tu w znaczeniu baba.

Alla - witaj.

Heru! Á tule are á minde. - quenya: Panie! Przyjdź i zobacz!

Hiruvan armali firini Eldar. - quenya: Znalazłem dobytek martwych elfów.

Á ursa iluve! - quenya: Spalić wszystko!
Ana ondo apa ondosse ván haruvat! - Żeby kamień na kamieniu nie został.

Á nuhtealte toroni! - Stójcie/zatrzymacie się, bracia.

Elen síla lúmenn' omentielvo - Niech gwiazdy świecą nad godziną naszego spotkania.

Heru! I nis ea varaniss. - Panie, ta kobieta jest złodziejką.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top