71.

Genciel jeszcze nigdy w swoim życiu nie miał okazji utrzymywać jakiegokolwiek zaklęcia przez tak długi czas. Gdyby nie fakt, że stanowiło to wyzwanie nie tylko dla jego możliwości, ale i dumy, zapewne już dawno poprosiłby Feivarra o pomoc.

Tego jednak nie mógł zrobić z jeszcze jednego powodu. Gdy tylko wykrył gęstą sieć magii, która pętała umysł jego przyjaciela, przysiągł sobie, że odkryje jej źródło i spróbuje się jej pozbyć. Między innymi tym się właśnie zajmował.

Naprawdę zależało mu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Problem polegał na tym, że w końcu znalazł to, co ograniczało elfa.

Ta dziwna bariera nie dotyczyła tylko Feivarra. Potężna i utkana z bardzo gęstej magii otaczała ogromny obszar niczym szklany klosz. Albo raczej szklana bańka, bo sięgała nie tylko ku niebu, ale i w głąb ziemi. Domyślał się, że obejmowała wszystkie kraje, które wstąpiły do Przymierza, oraz część terenów ościennych. Sama myśl o potędze takiej bariery, o ilości mocy, którą musiała w sobie kryć, zwyczajnie go przerażała, dlatego bardzo poważnie rozważył myśl o poddaniu się i zapomnieniu o całej tej sprawie.

Nic nie stało przecież na przeszkodzie, aby do końca życia był jedynie bardem.

Tylko jak wtedy mógłby spojrzeć Feivarrowi w oczy?

Musiał przynajmniej spróbować.

Przez wiele dni jedynie badał barierę, a gdy w końcu dotarło do niego, co powinien zrobić, okazało się to tak oczywiste, że długo wyrzucał sobie, że nie wpadł na to wcześniej.

Nie musiał przecież niszczyć bariery. Wystarczyło tylko, że w kilku miejscach naruszy jej strukturę, rozerwie parę mniej znaczących nici i naruszy co niektóre z ważniejszych. Rozplecie kryjącą się w nich moc i uwolni ją, licząc na to, że niedługo gęsta sieć zacznie się pruć sama i bez jego pomocy.

Ponieważ nie byłby w stanie zupełnie ukryć swoich działań, musiał skierować podejrzenia w inną stronę. W tym momencie na jego korzyść działał fakt, że Meirelles przybył do Ardy. Każdy, kto będzie zastanawiał się nad źródłem nocnych zorzy, pomyśli o czarodzieju (który na pewno ma ważny powód, aby marnować moc na takie idiotyzmy) albo o wiedźmach (które są przecież niezrównoważone psychicznie i nie warto się nimi przejmować).

Niewielu jednak poszło oczekiwanym przez niego tropem.

Paradoksalnie najbliżej odkrycia prawdy znaleźli się ludzie, którzy nie mieli absolutnie nic wspólnego z magią. Miało to nawet sens. Czy bogacz zauważyłby jedną dodatkową monetę w swoim skarbcu? Ktoś, kto od zawsze posiadał dostęp do mocy, mógłby jedynie dojść do wniosku, że to nadchodząca po długiej zimie wiosna obudziła w nim nowe zasoby energii. Dla pozostałych była to różnica tak zasadnicza jak życie i śmierć, jak dzień i noc, jak ogień i lód – bez względu na to, czy była to dla nich zmiana na lepsze czy na gorsze, sam fakt, że coś uległo zmianie wywoływał u nich poruszenie.

Pomysł ze smokiem należał całkowicie do jego magii i chociaż kilka razy próbował jej wytłumaczyć, że to bez sensu, tak długo obstawała przy swoim, że w końcu jej uległ. Może i lepiej, bo efekty zdecydowanie przerosły jego oczekiwania.

Nazwali go Czarnym Smokiem i uparcie twierdzili, że to on pokonał przedłużającą się zimę. Na jego cześć rysowali na drzwiach swoich domów smołą lub węglem sylwetkę smoka, a na gałęziach owocowych drzew wiązali żółte, różowe, błękitne i zielone wstążeczki zakończone maleńkimi dzwoneczkami. Również z pojawieniem się Smoka wiązali wyprawę Aramy, co w sumie w niczym nie przeszkadzało, a nawet mogło dziewczynie trochę pomóc.

W ludziach rosło i dojrzewało przeświadczenie, że nadchodzi czas zmian i że należy z tego powodu świętować tak hucznie i wystawnie, jak tylko pozwalały na to zasoby spiżarni. Takie podejście do sprawy było dwóm „bardom" bardzo na rękę, gdyż mogli nie budząc niczyich podejrzeń podróżować od wioski do wioski i napełniać swoje sakiewki dzwoniącymi radośnie monetami.

– Dlaczego mam wrażenie, że oni lepiej ode mnie wiedzą co robisz? – zapytał z wyrzutem Feivarr.

Ledwie minęli pierwsze wiejskie zabudowania, ich konie otoczyła gromadka śmiejących się głośno dzieci z dłońmi pełnymi kolorowych wstążeczek i ubraniami pobrudzonymi pachnącą wiosną mokrą korą drzew.

– Bo to prawda – prychnął Genciel. Odchylił się lekko na bok, chwycił za ramię jednego z malców i posadził go przed sobą. Zachwycony takim obrotem sprawy chłopiec zaczął śmiać się jeszcze głośniej i pokazywać język swoim kolegom. Zabawne, ale gdyby Amastine nie opuścił Wieży, nigdy by nie odkrył, jak wiele radości sprawia mu przebywanie z dziećmi. – Po prostu nie zrobiłem jeszcze nic, co mogłoby mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie.

– A zamierzasz coś takiego zrobić?

– Tak.

– Powinienem się bać?

Czarodziej zaśmiał się głośno i zamiast odpowiedzieć, zaczął śpiewać prostą piosenkę, którą dzieci bardzo szybko podchwyciły, więc, chcąc nie chcąc, elf musiał się do nich przyłączyć. Wieść o ich przybyciu bardzo szybko rozeszła się po całej wsi. Wszyscy jej mieszkańcy, bez względu na wiek i pozycję społeczną, zaczęli się zbierać na placu, po środku którego płonęło już ognisko. Gdy tylko Genciel i Feivarr zsiedli z koni dzieci zaczęły ciągnąć ich na przygotowany specjalnie dla muzyków podest.

Nie umknęło uwadze czarodzieja, że nie tylko dzieci, ale i dorośli, korzystali z każdej nadarzającej się ku temu okazji, by go dotknąć; jego dłoni, włosów, poły płaszcza... Podświadomie wiedzieli, że to on jest źródłem wszystkiego, co działo się z nimi i wokół nich.

Nie spodziewał się, że jemu samemu będzie to sprawiało tyle przyjemności. Wciąż nie przepadał za ludźmi i przebywaniem w tłumie, ale komu nie sprawia przyjemności bycie podziwianym i docenianym?

Słońce powoli zaczęło chylić czoła przed nadchodzącą nocą, rozlewając po niebie plamy złota, różu i czerwieni. Choć dni nie były jeszcze długie, to w powietrzu czuć było pokrzepiające ciepło, które skłaniało do całonocnych zabaw, tańców i śpiewów.

Feivarr śpiewał tak długo, póki mu głos zupełnie nie odmówił posłuszeństwa. Nim jednak do tego doszło zdążył podzielić się ze swoimi słuchaczami opowieściami prosto z samego serca Aelcayi, kraju elfów. Historiami ubranymi w najpiękniejszą muzykę, które do tej pory nigdy jeszcze nie dotarły do uszu ludzi tak nisko urodzonych. Kto wie, może właśnie dzięki temu, że śpiewano je w zupełnie nowych okolicznościach, stały się jeszcze bardziej niesamowite, jeszcze wspanialsze? Słuchając ich, Genciel nie mógł się pozbyć wrażenia, że przyjaciel śpiewa je właśnie dla niego. Nie z sympatii, bynajmniej, ale jako zachętę.

Nie to było jednak dla niego największą zachętą tego wieczora.

Dopiero naiwna wiara tych prostych ludzi uświadomiła Gencielowi, że nie wolno mu poprzestać tylko na tym. Że musi posunąć się jeszcze dalej.

Zaczęło się niewinnie, od wychudzonej kobiety, która podeszła do niego z małym zawiniątkiem i podała mu je z taką czcią, jakby oddawała w dłonie czarodzieja całe swoje życie. W jego ramionach ciepły, zawinięty w szmatki tobołek zaczął wiercić się gwałtownie, dopóki spomiędzy fałdów materiału nie wysunął się drobniutki nosek dziecka. Biedna istotka miała nieszczęście przyjść na świat jeszcze przed zakończeniem zimy. Czuł drzemiącą w dziecku chorobę, jego nierówny oddech, suchą i rozpaloną skórę, ale nie mógł mu pomóc. Nie dlatego, że nie chciał czy nie potrafił, ale dlatego, że równało się to z obwieszczeniem wszystkim magom w Twierdzy, że żyje i ma się świetnie.

Było jednak coś, co mógł zrobić dla tego małego, zaciekle walczącego o życie człowieczka. Nucąc pod nosem zaczął pleść nić łączącą bijące z uporem maleńkie serce z uszkodzonym fragmentem bariery. Część delikatnych nici magii uciekających z więzienia, jakim była dla nich sieć, miały od tej pory wędrować prosto do tego kruchego ciałka, póki nie wypełnią go do granic jego możliwości. Nie było to w prawdzie jednoznaczne z wyleczeniem dziecka, ale przynajmniej miał pewność, że zrobił wszystko, co w jego mocy, aby pomóc mu wyzdrowieć.

Dumny ze swojego dzieła, ale i dziwnie zmęczony, oddał maluszka w ręce matki, która, zgodnie z jego przewidywaniami, choć nie mogła rozumieć tego, co zrobił, zdążyła się już rozpłakać.

Nie przewidział natomiast, że po niej podejdą następni.

Ci biedni ludzie najboleśniej czuli brak dostępu do mocy. Nie wszystkie ich kłopoty mogły rozwiązać wiedźmy, potrzebowali też pomocy czarodziejów, a tej nocy mieli do swojej dyspozycji Genciela. Pomagał im więc. Łagodził ból zakażonych ran, błogosławił magią brzemienne kobiety, tłumaczył niezrozumiałe sny, odpędzał smutek i zwątpienie.

Chociaż raz za razem prosił, by nazywano go Odairem, wszyscy upierali się, że był Czarnym Smokiem i tak właśnie muszą się do niego zwracać. Próbował nawet prosić Feivarra o pomoc, ale elf wzruszał tylko na to ramionami.

– Swoim zaprzeczaniem tylko utwierdzasz ich w przekonaniu, że mają rację – zauważył elf z takim spokojem, że czarodziej nie był w stanie odmówić mu słuszności i go nie posłuchać.

Niebo było już gęsto usłane gwiazdami, a większość mieszkańców wioski, zwłaszcza tych najmłodszych, zdążyła się dawno pochować do domów, gdy w końcu pozwolono również im udać się na spoczynek. Zostali zaprowadzeni do niewielkiej gospody, która zdecydowanie nie zasługiwała no to miano, po czym zostawiono ich w równie skromnym pokoiku. Choć zastali tam tylko dwa wąskie łóżka, kominek, w którym rozpalono ogień i stojącą w rogu balię z ciepłą wodą, doszli do wniosku, że to i tak więcej, niż im teraz potrzeba.

– Koniecznie muszę się umyć – jęknął Genciel, niedbale ściągając z siebie ubranie.

– Aż tak bardzo się pobrudziłeś? – zapytał ironicznie Feivarr, pomagając mu wyswobodzić się z peleryny.

– Nie widziałeś, ilu ludzi musiałem dotykać? – prychnął w odpowiedzi czarodziej. – Kto by się spodziewał, że bycie dobrym może być takie męczące... Mam dość na najbliższe kilka tygodni.

– Coś mi mówi, że to nieprawda – roześmiał się elf. – Ale jeśli tak bardzo przeszkadza ci obecność innych...

– Nie dość, że skrzeczysz jak zardzewiałe drzwi, to jeszcze na słuch ci siadło? – Genciel nie wytrzymał i wyładował całe swoje zmęczenie na przyjacielu. – Powiedziałem przecież wyraźnie „ludzie", a nie „taki jeden strasznie upierdliwy elf".

Na to Feivarr nic już nie odpowiedział, roześmiał się tylko i przypilnował, aby czarodziej zasnął bezpiecznie w łóżku, a nie z nosem w balii z wodą. Obaj byli przeraźliwie zmęczeni i Amastine dziękował opatrzności, że to właśnie Feivarra uczyniła jego opiekunem. Ktoś inny z pewnością już dawno nie tylko by sobie odpuścił, ale i uciekł przed nim gdzie pieprz rośnie.

Ciekawe, co mocniej trzymało przy nim elfa – poczucie obowiązku czy przyjaźń?

Czy jedno wykluczało drugie, czy też w rzeczywistości nie mogły istnieć bez siebie nawzajem?

Czy miało to dla nich jakiekolwiek znaczenie?

Miał tylko nadzieję, że nigdy nie przyjdzie mu przekonać się jak daleko sięgało jego oddanie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top