70.

Azir czekał posłusznie na tyle zaprzęgniętego już w konie wozu i tęsknie wyglądał w stronę pałacu. Z portu dobiegały go słodkie odgłosy tłumu świętującego koronację Xhenty, na co uśmiechał się mimowolnie. Nie miał żadnych wątpliwości, że chłopiec okaże się dobrym królem. Miał w końcu doskonały wzór do naśladowania.

Shahivar się spóźniał. Już dawno powinien wrócić. Nawet gotowe do drogi konie zaczęły nerwowo rozgrzebywać kopytami suchą ziemię.

Postanowili, że opuszczą Jurado jako kupcy i aby dopełnić tego przebrania załadowali na swój wóz bele najpiękniejszych tkanin, jakimi mogła się poszczycić stolica Tirath. Zamierzali po drodze sprzedawać je lub wymieniać na inne towary. Zysk był dla nich na razie sprawą drugorzędną, bo ukryte pomiędzy belami szkatułki pełne złota były w stanie zapewnić im dostatnie życie jeszcze przez wiele lat.

Bardziej liczył się fakt, że pomiędzy wielobarwnymi suknami ukryte były również magiczne zwoje.

Shahivar zaczął zachowywać się bardzo podejrzanie, a wrażenie to spotęgowało się, gdy po raz pierwszy ujrzeli w oddali światła tańczące po niebie. Ifryt nie miał wątpliwości, że twórcą tego nienaturalnego zjawiska może być tak upragniony przez jego pana czarodziej. Dlatego właśnie postanowili postawić wszystko na jedną kartę i spróbować go odnaleźć.

Chłopiec zeskoczył z wozu i zaczął go obchodzić dookoła, aby rozprostować nogi i przegonić ogarniające go zmęczenie.

– Gdzie jesteś? – zapytał pod nosem. – Mieliśmy przecież ruszać w drogę jeszcze przed zachodem słońca...

Głośne okrzyki i wiwaty świadczyły o tym, że koronacja właśnie dobiegła końca i rozpoczyna się mniej oficjalna część uroczystości. Azir bardzo żałował, że nie może tam być, ale wiedział, że on i jego pan mają niezwykle ważną misję do wypełnienia.

Wtem poczuł nagły ucisk w klatce piersiowej na wysokości mostka. Obrócił się w stronę pałacu akurat, aby zobaczyć, jak z okien biblioteki zaczynają buchać płomienie. Nie był ani trochę zaskoczony. Przeciwnie, uśmiechnął się szeroko. Shahivar postanowił, że w ten sposób ukryją zniknięcie zwojów. Owszem, nic nie usprawiedliwia faktu, że przy okazji zniszczą bezcenny zbiór gromadzonej przez wieki mądrości. Byli jednak pewni, że właśnie to muszą zrobić.

Skąd jednak wziął się ten ból?

Zupełnie, jakby ktoś wypalał mu serce.

Z wybrzeża dobiegły go pierwsze okrzyki przerażenia.

– Król Shahivar...! – rozbrzmiewało echem w wąskich uliczkach Jurado.

Azirem wstrząsnął dreszcz, a po chwili dotarło do niego, dlaczego jego pan nie wraca. Zrozumiał, skąd brał się ten przytłaczający ból.

Gdyby był zwykłym człowiekiem, padłby zapewne na kolana i zaczął szlochać, oddając się w ręce żalu i spędzając noc z żałobą, a o świcie ruszyłby w drogę, aby wypełnić ostatnią wolę swojego ukochanego władcy.

Nie był jednak człowiekiem.

Ognista krew zawrzała w jego żyłach od potęgującej się mocy. Od chwili, w której po raz pierwszy ujrzał zorzę, poczuł, że coś się w nim zmienia. Że jest w nim więcej żaru, niż kiedykolwiek śmiał przypuszczać.

Obejrzał się przez ramię. Noc dopiero zaczynała obejmować niebo, ale niezwykłe światła już kwitły, dodając mu sił. Zerwał bransolety, które do tej pory pętały jego wewnętrzne pokłady ognistej mocy.

Nie wahał się ani chwilę. Sięgnął swoją mocą w stronę pałacu i pochwycił szalejący po bibliotece ogień, gotów powstrzymać go nawet za cenę własnego życia. Powoli zaczął odbierać mu niszczycielską siłę, zastępując go własnym płomieniem. Odległość nie stanowiła dla niego wyzwania. Liczył się tylko Shahivar.

Ogień w nim stawał się coraz dzikszy. Nie parzył go jeszcze, ale zaczął tańczyć po jego skórze, próbując wyrwać się na wolność. Ifryt wiedział, że nie może gromadzić go w nieskończoność. Że będzie musiał go uwolnić.

A co jeśli użyje go, aby...?

Zaczął biec. Cały gniew szalejącego pożaru kierował do swoich stóp, zmuszając je, by biegły szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Bardziej czuł niż widział ogniste rozbłyski, gdy jego nogi uderzały o ziemię. Wiedział, że zostawia za sobą czarny ślad popiołu, a może i nawet odciski przetopionego w szkło drobnego piasku.

Nie obchodziło go to. Chciał tylko jak najszybciej znaleźć się w pałacu. Ocalić człowieka, który w wiele lat temu postanowił przyjąć go do swojej rodziny.

Chciał biec szybciej. Chciał lecieć. Wzbić się w powietrze. Lecieć. Lecieć!

Poczuł jak ogień uwalnia się również z jego rąk. Pożar rósł w siłę, on jednak odbierał mu ją i uwalniał ze swojego ciała, aby biec, aby lecieć...

Jego kroki stawały się coraz dłuższe. Coraz wyżej odbijał się od ziemi, aż w końcu...

W końcu nie opadł na ziemię.

Jego ręce zamieniły się w ogniste skrzydła. Płonąc, minął pałacowe mury i wylądował lekko w oknie biblioteki.

Obraz, który okazał się jego oczom nie zmroził mu krwi w żyłach, lecz rozpalił ją na nowo.

Liczne regały stały w płomieniach. Niewiele trzeba było, aby podpalić stare zwoje i księgi. Ogień zatrzymał się tylko dlatego, że Azir narzucił mu swą wolę i zasilił go dzięki nowo odkrytym zdolnościom. Wskoczył do środka i popędził ku fotelowi, w którym zwykł przesiadywać Shahivar. Czuł tam jego obecność całą swoją mocą.

Wiedział, co zobaczy, a jednak nie był przygotowany na własną słabość.

Fotel spłonął już niemal doszczętnie. Siedzący w nim jeszcze niedawno mężczyzna leżał teraz nieprzytomny na posadzce. Płomienie, które rozniecił, nie oszczędziły nie tylko jego szat i długich włosów, ale zajęły również jego skórę, która teraz zmieniła się w jedną wielką ranę, pokrytą pęcherzami, krwawiącą lub doszczętnie spopieloną.

Azir czuł w nim jednak ogień życia. Ten sam ogień, którego ciepła pragnął przez tyle lat.

Odpędził sięgające ku Shahivarowi płomienie i podbiegł do niego.

– Już dobrze, mój panie – szeptał troskliwie. – Jestem przy tobie.

Bojąc się, że może zrobić mu jeszcze większą krzywdę, oplótł go najpierw silnymi nićmi swoich życiodajnych płomieni, po czym delikatnie wziął go na ręce i pobiegł z powrotem do okna. Nie wiedział, jak udało mu się pokonać drogę powrotną. Skupiał się tylko na tym, aby agonię swego pana zmienić w uzdrawiający sen. Wiedział, że jest w stanie to zrobić. Na tym właśnie polegała dwoista natura ifrytów. Choć nikt nigdy go tego nie uczył, doskonale wiedział, co musi zrobić.

Opadł na ziemię w wielkim rozbłysku płomieni tuż przy wozie, którym mieli uciec, niemal płosząc przy tym konie. Jednocześnie uwolnił pęta, którymi do tej pory utrzymywał w ryzach pożar w bibliotece.

Za jego plecami rozpętało się prawdziwe piekło, to jednak zupełnie go już nie dotyczyło.

Bardzo ostrożnie ułożył Shahivara z tyłu wozu i owinął go szczelnie chłodnymi połami jedwabiu. Z pobliskiej fontanny zaczerpnął wody i obmył rany swego władcy z popiołów ksiąg. Ciężki stan mężczyzny zdawał się nic dla niego nie znaczyć. Nie przejmował się również tym, że uleczenie go może być ponad jego siły. Zamiast tego wlewał w słodką wodę gęste nici swoich zaklęć, zamieniając ją w uzdrawiający balsam.

Na jego oczach poważniejsze z poparzeń Shahivara zaczęły się zabliźniać. Jego rzężący oddech uspokoił się i wyrównał. Ciało odprężyło się, gdy mięśnie przestały napinać się z bólu.

Dopiero wtedy dotarło do ifryta, jak wiele wysiłku kosztowało go ocalenie życia jego ukochanego pana. Zeskoczył z wozu, zatoczył się i opadł na kolana, gdy z wycieńczenia zakręciło mu się w głowie. Żołądek skręcił mu się w konwulsjach i chłopiec zaczął się krztusić napływającą do ust żółcią.

Gdy tylko odzyskał panowanie nad własnym ciałem, napił się wody i podszedł do koni. Biedne zwierzęta spłoszyły się nieco, musiały jednak znaleźć w sobie dość odwagi, by pozostać wierne swemu panu. Zaczął je uspokajać, głaszcząc zwierzęta po miękkich chrapach i szepcząc im do uszu słodkie słowa. Jego myśli krążyły jednak wokół tego, co uczynił Shahivar.

Ku swemu własnemu zaskoczeniu bardzo szybko zrozumiał skąd w jego królu wzięło się pragnienie śmierci. Nie mógł natomiast uwierzyć, że Shahivar myślał, że Azir tak po prostu pogodzi się z jego śmiercią i odjedzie.

Czyżby nigdy nie zauważył, jak silnie ich życia były ze sobą splecione? Że umierając, pociągnąłby za sobą swojego sługę? Że bez niego Azir nie widział sensu, aby żyć?

Po policzkach pociekły mu łzy. Poczuł się zdradzony. Do tej pory uważał się za jedynego powiernika trosk swego króla. Dlaczego zatem tym razem nie okazał się godzien? Gdzie popełnił błąd?

Otarł wierzchem dłoni mokre policzki. Nadszedł czas, by zaczął myśleć o sobie jako o wolnym człowieku, a nie jako słudze. Od tej pory miał być przecież bogatym kupcem. Mógł zatem pozwolić sobie na chociaż odrobinę egoizmu.

Gdy szykowali się do wyjazdu, Shahivar kazał mu spakować wszystko, co może okazać się niezbędne.

Dla Azira niezbędny był jedynie sam Shahivar.

Wskoczył na wóz i strzelił lekko lejcami, każąc koniom ruszać. Zostawiał za sobą ukochane Jurado, jeszcze niedawno świętujące koronację nowego króla, teraz pogrążone w rozpaczy po stracie starego. Słyszał nawoływania ludzi, rozkazy żołnierzy i gwardzistów, gdy wierni poddani oddawali ostatni hołd swemu królowi, podejmując desperacką próbę ocalenia płonącej biblioteki.

Azir uśmiechnął się pomimo zmęczenia. Jego nowym celem były świetliste zorze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top