66.
Merrill rozejrzał się z roztargnieniem po skalnym występie, który wybrał jako ich nowe schronienie. Znajdował się kilka metrów powyżej głównego szlaku i osłonięty był cieniem głębokiej groty, której ściany uniemożliwiały ucieczkę pojedynczych promieni jego Księżycowego Kamienia. Na brak oświetlenia nie musiał narzekać, gdyż część ścian porośnięta była grzybami jarzącymi się w mroku zieloną poświatą. To było dobre miejsce na odpoczynek i doskonale o tym wiedział. Mimo to nie był w stanie się wyciszyć. Nie potrafił nawet zmusić się, by usiąść na chwilę i dać odpocząć zmęczonym nogom.
I pomyśleć, że i tak czuł się o wiele lepiej, niż gdy opuszczał Ganthir... Gdyby nie Nirr, zapewne już dawno by oszalał. Pełen był podziwu dla niespożytych pokładów cierpliwości ifryta i dziękował za nie w duchu. Choć nigdy nie wspomniał o tym głośno, wiedział, że jego przyjaciel miał świadomość tej wdzięczności. Na tym kończyła się sprawa i obaj postanowili nic w niej nie zmieniać.
Byłby ślepym głupcem gdyby nie zauważył pewnych zależności między swoim zachowaniem, a oddalaniem się od powierzchni ziemi. Początkowo myślał, że to jedynie sprawa wymogów stawianych mu przez geas i bliskości kogokolwiek, kto mógłby przeszkodzić mu w wypełnieniu jego misji. Teraz jednak zaczął w to poważnie wątpić. Albo raczej zrozumiał, że w tym wszystkim kryje się coś jeszcze.
To nie geas stawał się coraz słabszy, tylko on sam coraz silniejszy.
Nigdy nie dysponował wartymi uwagi zasobami mocy i poza kilkoma praktycznymi sztuczkami nie potrafił popisać się niczym wyjątkowym. Właściwie, to jak na elfa, był zaskakująco „pusty".
Teraz tę pustkę coś zaczęło wypełniać. Słyszał zmysłowe inkantacje podsyłane przez delikatne podmuchy podziemnego wiatru prosto do jego uszu, a w żyłach czuł rytmiczne pulsowanie czystej magii. Uczucie to było tak dogłębne i przeszywające, że niemal współczuł wszystkim magom z prawdziwego zdarzenia.
Niemal.
Nigdy wcześniej nie czuł się tak cudownie. Zupełnie jakby był jedynie o krok od dotarcia do centrum samego siebie, zrozumienia celu swojego istnienia.
Był skałą. Pokrytą runami, pełną mądrości jego ludu.
Był pieśnią. Hymnem dni minionych i cichą zapowiedzią nadchodzącego jutra.
Wokół skały ktoś narysował pętający ją krąg. Znaki kręgu blokowały moc znaków na skale, nie kryły jednak przed nim ich znaczenia.
Nawet krąg nie był w stanie powstrzymać jego pieśni.
Nucąc ją spojrzał na pogrążonego we śnie przyjaciela.
Fakt, że Nirr był w stanie tak spokojnie spać, mimo iż doskonale wiedział o morderczych zapędach elfa, bardzo podnosił Merrilla na duchu. Mógł mu powiedzieć, że jego agresja nigdy nie była skierowana przeciwko ifrytowi, ale z drugiej strony ten mały sprawdzian lojalności nikomu przecież aż tak bardzo nie szkodził.
Nie przestał nucić nawet, gdy usłyszał ukradkowe kroki w tunelu poniżej wejścia do ich groty. Odniósł wrażenie, że to właśnie śpiew wyostrza jego zmysły, bo jakimś cudem był w stanie dokładnie określić, kto po nich przyszedł.
Żołnierze naga. Pięciu. Uzbrojonych w lekkie miecze i jad.
Z chłodną satysfakcją sięgnął po swoje noże, wplatając w pieśń nuty żądzy krwi i tryumfu. Wtopił się w cień, tak jak na powierzchni wtapiał się w mrok nocy. Brak blasku księżyca już mu nie doskwierał; czuł księżyc wewnątrz siebie, jasno oświetlał runiczną skałę, nic nie robiąc sobie z otaczającego go kręgu.
Wiedział, że nie jest w stanie wyciszyć swojego oddechu i kroków na tyle, by umknęły żołnierzom naga, więc zamiast skradać się w ich kierunku, znalazł sobie dogodną wnękę w skale i z morderczą wprawą cisnął nożem w stronę najbliższego przeciwnika.
Pierwszy z żołnierzy osunął się na ziemię. Nóż trafił prosto w tętnicę szyjną z takim impetem, że nie tylko pozbawił wojownika życia, ale i niemal głowy. Jego krew chlusnęła dookoła, alarmując pozostałych naga.
Co za rozczarowanie. Brak codziennych ćwiczeń boleśnie odbił się na skrytobójczych zdolnościach elfa. Będzie musiał nad tym popracować.
Usłyszał pełen wściekłości syk. Tylko spokojny wąż atakuje z ukrycia.
Dwaj wściekli naga opuścili swój cień, skazując się na błyskawiczną śmierć. Dwa sztylety bezgłośne przecięły powietrze. Dwa ciała upadły na ziemię.
Zostało jeszcze dwóch. Widocznie martwi żołnierze nic dla nich nie znaczyli albo zwyczajnie mieli od poległych większe doświadczenie. Cóż, przynajmniej z nimi będzie się mógł zabawić. Ciekawe, ile czasu zajmie im zrozumienie, że nawet pozostanie w mroku Pustki nie jest w stanie uchronić ich przed jego żądzą krwi.
Ktokolwiek nałożył na niego geas, stworzył potwora.
Może to i lepiej, że nie był w stanie władać mocą. Do czego byłby wtedy zdolny?
Czarny płaszcz munduru z wplecionymi zaklęciami maskującymi sprawdzał się równie dobrze w Pustce, jak w skąpanym w nocy lesie. Pozwolił Merrillowi po raz kolejny zrobić to, co kochał, czemu poświęcił całe swoje życie.
Wyskoczył z kryjówki i zaczął tańczyć z mrokiem i krwią. Cichy śpiew wymykał się z jego rozchylonych w błogim uśmiechu ust.
Naga zaatakowali jednocześnie. Ich ruchy były sprężyste, płynne, pełne wieloletniego doświadczenia. Wiedząc, że nie zdoła sparować ich ataku, przeskoczył ponad nimi, obrócił się w powietrzu i cisnął sztyletem w bliższego z nich.
Naga odsunął się nieznacznie, to jednak wystarczyło, by ostrze zamiast rozciąć mu szyję, wbiło się głęboko w jego ramię. Przynajmniej nie będzie już mógł używać jednej ręki.
Nim zdołali ponownie rzucić się w stronę Merrilla, dopadł zwłok ich towarzysza i wyszarpnął miecz z jego tężejącej dłoni. Poczuł moc rozchodzącą się poprzez klingę, rękojeść, jego rękę... Co za cudowna broń! Jaka szkoda, że do tej pory marnowała się w rękach kogoś, kto nie był w stanie w pełni wykorzystać jej potencjału.
Cóż, właśnie zamierzał to zmienić.
Śpiew miecza, rozcinającego z łatwością zarówno powietrze, jak i wrogów, wplótł się w cichą inkantację elfa, dopełniając ją i nadając jej zupełnie nowego brzmienia.
Z jego słów sączył się morderczy jad.
Odchylając się nieznacznie na bok pozwolił, aby przeciwnik rozminął się z nim o ułamki milimetrów, po czym zręcznie wywinął mieczem, aby wepchnąć mu jego klingę pomiędzy żebra. Ostatni naga chciał zapewne wykorzystać fakt, że miecz elfa był zablokowany przez ciało jego towarzysza, aby zadać Merrilowi śmiertelny cios. Nie przewidział jednak, że elf wolną dłonią wyszarpnie spod płaszcza sztylet i ciśnie nim prosto w jego odsłoniętą twarz.
Zakończył starcie tak szybko, że niemal poczuł się rozczarowany. Z chęcią poznałby dokładnej możliwości, jakie dawały mu nowo odkryte pokłady wewnętrznej mocy. Może następnym razem natrafi na bardziej wymagających przeciwników.
Przeszukał dokładniej ciała, w poszukiwaniu pochwy miecza. Los mu sprzyjał, gdyż z łatwością znalazł nie tylko ją, ale też torbę z prowiantem i lekarstwami. To zdecydowanie był jego dzień. A może noc? Wciąż miał kłopoty z określaniem tych całych cykli. Gdyby nie Nirr, zupełnie straciłby poczucie czasu.
Nucąc cicho pod nosem, wrócił do groty, podszedł do śpiącego w najlepsze ifryta i położył się koło niego. Ich tymczasowa kryjówka miała tylko jedną wadę – znajdowała się daleko od dających ciepło żył lawy. W tej sytuacji posiadanie zaprzyjaźnionego ifryta znacząco zwiększało jego szanse na przeżycie. Odebrał mu część koca i przykrył się nim szczelnie, po czym szturchnął go mocno między łopatki.
– Już moja kolej? – zapytał Nirr zaspanym głosem.
– W jakim innym celu miałbym cię budzić? – prychnął Merrill i zaplątał się jeszcze głębiej w koc.
– No nie wiem, wydajesz się bardziej... zadowolony niż zazwyczaj, więc...
– Jak wyjdziesz z groty, to zobaczysz dlaczego jestem zadowolony – zaśmiał się elf.
Nawet jeśli Nirr zareagował w jakikolwiek sposób na to, co spotkało ich byłych tropicieli, Merrill już tego nie usłyszał. Jeszcze nigdy w swoim życiu nie sięgnął tak głęboko w drzemiącą w nim moc, wyczerpanie dało więc szybko o sobie znać. Sen, który owinął się wokół jego umysłu był bardzo głęboki i tym razem pozbawiony jakichkolwiek wizji. Pierwszy raz od bardzo dawna mógł spać zupełnie spokojnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top