60.

Blade światło księżyca padało na skrawek podłogi między łóżkiem jego a Feivarra. Jednak to nie jasność pełni odpędzała od niego sen. Jak mógł zasnąć ze świadomością, że odpowiedź na wszystkie jego problemy jest i zawsze była na wyciągnięcie ręki?

Oczywiście, symbolem magii jest smok. Ale co z tego? Co to miało z nim wspólnego? Przecież smoki odeszły wiele lat temu; jak ktoś kogo nie ma, może w czymkolwiek pomóc?

Najgorsze było to, że jego problemy w ogóle nie przeszkodziły Feivarrowi w pójściu spać. Jak mógł zostawić go samego z tym wszystkim? Przecież jemu również powinno zależeć na tym, aby magia była wolna. A zatem skoro sam coś wiedział, powinien powiedzieć to Gencielowi. Jak inaczej czarodziej miał cokolwiek zrobić?

Żadnego smoka nikt nie widział od... chyba od zawarcia przymierza, ale czy te dwa zdarzenia mogły mieć ze sobą jakiś związek? A jeśli tak, to jaki? Owszem, przymierze mocno ograniczyło nie tylko wszystkich, którzy posługiwali się magią ale i ją samą, ale czy było na tyle potężne aby sprawić problem samym smokom? W końcu były one stworzeniami zrodzonymi z magii, więc skoro wciąż istniała, jej ograniczenie nie powinno stanowić dla nich problemu.

Chyba, że nie w tym tkwił problem.

Może nie chodziło o to, gdzie odeszły smoki tylko skąd się wzięły?

Kto mógł pamiętać pojawienie się smoków? Chyba tylko elfy. Jak to miło, że jedyny elf, którego Genciel miał pod ręką, jasno dał mu do zrozumienia, że wie wszystko, ale nic mu nie powie. A co jeśli nie mógł? To by go nawet usprawiedliwiało. Przynajmniej do pewnego stopnia. Tylko, że skoro Feivarr nie mógł mu nic powiedzieć, to od nikogo innego Amastine też zapewne się nic nie dowie.

Miał wrażenie, jakby znajdował się w samym centrum ogromnej sieci kłamstw... albo raczej niedopowiedzeń. Przeglądając zakazane księgi w bibliotece Twierdzy, już dawno odkrył jak duża część wiedzy z biegiem czasu uległa zatarciu, a teraz...

Teraz dotarło do niego, że to nie był jedynie skutek uboczny zawarcia przymierza. To był jego cel. Świadomość ta jednocześnie przerażała go i napawała gniewem. Magia była całym jego światem, jego dziedzictwem i przeznaczeniem, przeszłością i przyszłością. Wiedział, że odbiera to zbyt osobiście, ale czuł się zupełnie tak, jakby pięćset lat temu zaczęto planować spisek przeciwko niemu samemu. Nie podobało mu się to. Ani trochę.

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że magia w nieodpowiednich lub niedoświadczonych rękach mogła stać się przyczyną wielu nieszczęść. Nie potrafił jednak wyobrazić sobie tragedii, która skłoniłaby kogokolwiek do zezwolenia na zagładę elfów ani jakiejkolwiek innej rasy.

Przewrócił się na drugi bok, by spojrzeć na twarz przyjaciela pogrążonego w głębokim śnie. Ale czy aby na pewno głębokim? Jak mógł mieć pewność, że jego spokojne oblicze nie jest jedynie maską? Kolejną maską w sieci kłamstw i niedopowiedzeń. Jak miał mu zaufać, skoro tak naprawdę niczego się od niego jeszcze nie dowiedział? Skoro cały swój ból chował głęboko w sobie, zamiast podzielić się nim ze swoim przyjacielem?

Zaklął pod nosem. Jego myśli znów uciekły zbyt daleko od wyznaczonego celu. Miał się skupić na smokach. Co w ogóle o nich wiedział? Że są wielkie, wspaniałe, mają skrzydła i potrafią latać? Rewelacja, spostrzeżenia iście godne geniusza.

A tak poza tym?

No właśnie. Co właściwie (wartościowego) było wiadomo o smokach?

Chyba tylko jedno: zawsze towarzyszyły tym, którzy władali magią. To przynajmniej mogło wyjaśnić fakt, dlaczego ostatnimi czasy żaden z nich się nie pojawił. Możliwe, że potrzebowały nie tylko magii ale i magów. To nawet mogło mieć sens, ale jak działało w praktyce? Dlaczego Feivarr nie powiedział mu chociaż odrobinę więcej? Nawet jedno właściwe słowo mogłoby przecież wskazać właściwą drogę.

Tknięty nagłą myślą, usiadł gwałtownie. Przecież ostatnio spotkał się z czymś podobnym. Geas. Czy to było w ogóle możliwe? Jeśli tak, zaklęcie musiało obejmować wiele osób przez bardzo długi czas i wymagałoby wręcz niewyobrażalnych ilości mocy.

Cóż, był jeden sposób by się przekonać czy jego przypuszczenia były słuszne.

Instynktownie zaplótł cienką nić magii i posłał ją w stronę elfa. Pierwsza wiązka miała zapewnić mu jak najgłębszy sen, druga – wspomóc pierwszą i upewnić się, że dobrze zadziałała, a dopiero trzecia zeszła głębiej w poszukiwaniu jakiejkolwiek ingerencji z zewnątrz.

W pierwszej chwili nic nie znalazł, umysł Feivarra wydał mu się dokładnie tak doskonale czysty, jak pierwotnie przypuszczał. Lecz im głębiej schodził, tym więcej rzeczy sobie uświadamiał. Nie chodziło o to, że ktoś tam coś zostawił, a raczej że ktoś coś zabrał. Teraz stwierdzenie, że elfowi brakowało piątej klepki wcale nie wydawało się Gencielowi tak dalekie od prawdy. Rzeczywiście, czegoś brakowało. Może i niewiele, jedynie odrobinkę tu i odrobinkę tam, ale to w zupełności wystarczyło. Gdyby nie znał Feivarra tak dobrze, mógłby pomyśleć, że elf zaczął zapominać niektóre zdarzenia ze swojej przeszłości.

Ale tak nie było. Chodziło o coś więcej. Brakujące elementy nie były przypadkowe, wręcz przeciwnie. Były kluczowe. Ktokolwiek mu to zrobił, odwalił kawał dobrej roboty – Feivarr miał niezwykły magiczny potencjał, ale był on jedynie niczym pięknie wyrzeźbiony blok marmuru.

Nie było w nim życia.

Korzystając z zamyślenia swego pana, jego magia uwolniła się, przybrała postać kota, który opadł na kolana Genciela, mrucząc głośno. Miała świadomość, że jest mu potrzebna, utkwiła więc w nim spojrzenie swoich lśniących niczym gwiazdy oczu i trąciła noskiem zaciśniętą w pięść dłoń.

– Wcale mi nie pomagasz – prychnął Genciel. – Musisz wymyślić coś innego.

– Na przykład co? – zapytała przekornie, przekrzywiając główkę.

– Mogłabyś powiedzieć mi wszystko, co wiesz o smokach.

– Nie bądź głupi. Przecież nie mogę wiedzieć więcej niż ty. Jestem tylko częścią ciebie, zapomniałeś już?

– Czyli nic nie przychodzi ci do głowy? – zapytał z żalem w głosie, kładąc się i z powrotem zawijając się w kołdrę.

Lśniący od mocy kot przeciągnął się rozkosznie, po czym ułożył się na poduszce, opierając swój grzbiet o szyję czarodzieja. Zmęczenie całego dnia zaczęło w końcu zbierać swoje żniwo i nie mogli już dłużej powstrzymywać cisnącego się im na oczy snu. Nim jednak dali się porwać w odmęty nocnych wizji, kot szepnął mu na ucho:

– Wiesz co? Gdybym mogła wybierać, chyba sama chciałabym być smokiem.

– Chcieć jest bardzo łatwo – odparł, uśmiechając się do niej już przez sen. – Ale jak to zrobić, moja kochana?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top