52.

Genciel szarpnął się jeszcze kilka razy, aż w końcu sen go opuścił i pozwolił na powrót do rzeczywistości. Jego ciało było zupełnie mokre od potu i pościel kleiła się do niego nieprzyjemnie. Jedyne, o czym teraz marzył, to ciepła kąpiel. Dlaczego w ogóle dał się jej na to namówić?

– Kolejny trudny sen? – zapytał Feivarr wchodząc do jego sypialni.

Wciąż nie byli pewni, czy udawanie się do stolicy to najlepszy pomysł, ale perspektywa zysków była zbyt kusząca, by mogli się jej oprzeć. Jak do tej pory zarabianie śpiewem szło im zadziwiająco dobrze i w zupełności pokrywało koszty zakwaterowania i wyżywienia. Postanowili więc, że będą żyć pełnią tego kłamstwa tak długo, jak przynosiło im wymierne korzyści, nie mówiąc o zaskakującej satysfakcji.

Zatrzymali się w przydrożnej gospodzie, a na wieść, że są bardami, właściciel postanowił dać im specjalną zniżkę, jeśli zgodzą się śpiewać przy kolacji. Dlaczego mieliby się nie zgodzić? Dostali do dyspozycji dwie sypialnie i własną łazienkę, doszli więc do wniosku, że nic się nie stanie jeśli zostaną na dłużej. Tym bardziej, że od kilku dni Genciela nękały sny, podobne do tego, który ostatecznie przekonał go, iż powinien uciekać z wieży. Wszystkie wydawały się mieć to samo źródło, podobnie również działały na czarodzieja.

– Mam ich już dość – jęknął Amastine, wygrzebując się spod kołdry.

– Przygotowałem ci kąpiel, więc spróbuj jak najszybciej doprowadzić się do porządku. Dziś musimy wyjechać – oznajmił Feivarr, podając przyjacielowi kubek z herbatą aż gęstą od miodu. – Właściciel gospody robi się coraz bardziej podejrzliwy, a twoje nocne krzyki wcale nie działają na naszą korzyść.

– Myślę, że on to wszystko interpretuje trochę inaczej... – zaczął brunet, lecz elf uciszył go lekkim kuksańcem pod żebra. Wiedział, że dalsza kłótnia nie ma sensu, więc posłusznie poszedł do łazienki.

W jednej kwestii Amastine musiał zgodzić się z Feivarrem – nie mogli zostać na dłużej ani tu, ani nigdzie indziej. Dopiero dzięki snom uświadomił sobie, jak byłoby to niebezpieczne nie tylko dla niego, ale i dla tych, którzy zaoferowaliby mu schronienie. Perspektywa bezustannej podróży zmartwiła go nieco. W prawdzie spędził w wieży tyle czasu, że samotność i stagnacja zaczęły mu już doskwierać, ale jaki sens miały podróże, skoro nie było domu, do którego mógłby wrócić?

Ciepła kąpiel poprawiła mu humor, podobnie jak fakt, iż ledwie ją skończył, a już czekało na niego śniadanie. Wahał się chwilę, czy powinien podzielić się swoimi problemami z elfem. Doszedł jednak do wniosku, że byłoby to bardzo egoistyczne z jego strony. Wszystko wskazywało na to, iż Feivarr postanowił porzucić nie tylko swoje dotychczasowe życie, ale i marzenia, aby pomóc czarodziejowi. Aby okazać mu właściwą wdzięczność, powinien przynajmniej spróbować zbytnio nie narzekać.

– Coś cię gryzie? – zapytał elf, dopijając swoją herbatę. Wyczekujące spojrzenie jego zielonych oczu wgryzło się w sumienie czarodzieja. – Jeśli chodzi o te sny, to nie musisz się nimi przejmować, powiedziałem właścicielowi, że za dużo zjadłeś wieczorem i dręczy cię niestrawność.

– Nie chodzi o nie – westchnął Genciel. – Myślałem po prostu o tym, co dalej. Co powinniśmy zrobić. Bo to ciągłe uciekanie jest bez sensu, prawda?

Elf uśmiechnął się do niego tak szeroko, że czarodziej od razu nabrał podejrzeń. W końcu zawsze tak było – czy o czymś rozmawiali czy też nie, blondynowi zawsze udawało się postawić na swoim. Fakt ten wcale nie poprawił czarodziejowi humoru.

– Widzę postępy – powiedział Feivarr po chwili. – Jeszcze niedawno twoje plany na przyszłość sprowadzały się jedynie do uciekania.

– Tak, ale wtedy był tylko Siriban – odpowiedział Genciel, bardziej sam sobie niż elfowi. – A teraz są jeszcze Mysz, Merrill, ten jego ifryt, tamta dziewczyna i... i w ogóle prawie wszyscy. Dlaczego to ja muszę się tym zajmować? Czy na świecie nie ma innych czarodziejów, którzy mogliby wziąć to na swoje barki? No dobrze, może i nie ma, ale nadal: dlaczego wszystko spadło na mnie?

– Tak naprawdę nie musisz nic robić. Ale chcesz, i to mnie bardzo cieszy – oznajmił elf, a w jego głosie pobrzmiewała prawdziwa duma. – Tym bardziej, że nie chcesz tego dla siebie.

To ostatnie zdanie obudziło w czarodzieju pewne obawy. Nie chcieć dla siebie... Owszem, nie chciał. Stwierdzenie, że chciał jedynie pokoju na świecie również mijałoby się mocno z prawdą, a właściwie byłoby wielkim kłamstwem. Nie, żeby zależało mu na wojnie, ale jakoś przecież musiał zmienić obecny stan rzeczy i wyzwolić magię, prawda? Bez tego sam też prędzej czy później umrze albo popadnie w szaleństwo.

W tym momencie uświadomił sobie jak bardzo Siriban miał co do niego rację. Wprawdzie Meirelles otwarcie dążył do wojny, ale skutek poczynań Amastine'a mógł być dokładnie taki sam, a on nawet nie miałby specjalnie nic przeciwko temu.

Różnica była jedna: Genciel wiedział, że nie wolno mu opowiedzieć się po żadnej stronie. Wszystko wskazywało na to, że był obecnie najpotężniejszym czarodziejem, zatem strona, którą by wybrał, miałaby zbyt wielką przewagę. Chciał zmian, a nie rzezi, dlatego tak długo, jak tylko było to możliwe, musiał trzymać się na uboczu.

Z tamtą dziewczyną było podobnie. Mogła jedynie obserwować, nie dzieląc się jednocześnie swym darem z nikim innym. Dlatego ukryła się głęboko pod ziemią i chroniła swój dar przed resztą świata. Co się stało z jej strażnikami? Może nigdy ich nie było? Nie, na pewno nie była tak lekkomyślna, aby łudzić się, że sama da radę się obronić. Czyżby zestarzeli się szybciej niż ona i odeszli? A może ktoś celowo ich usunął? A może jeden z nich wyrwał się spod jej mocy i wydostał na powierzchnię? To by tłumaczyło skąd elfy dowiedziały się o jej istnieniu.

Elfy... Przed poznaniem Feivarra uważał je za dogłębnie dobre istoty zamieszkujące lasy, kwieciste polany i przewiewne altanki. Teraz nie był już tego taki pewien. Moralność samego Feivarra pozostawiała wiele do życzenia, nie wspominając już o Merrillu. Gdy pierwszy raz dotknął w śnie jego umysłu, był zwyczajnie przerażony. Jego pragmatyczne okrucieństwo przekraczało wszelkie pojęcie czarodzieja. Nawet on sam nie byłby w stanie posunąć się tak daleko, byleby tylko osiągnąć swój cel. Możliwe, że nawet Siriban okazałby się przy nim łagodny jak baranek.

Dopiero wtedy uświadomił sobie, jak wiele dzieliło ludzi i elfy. A może raczej jak w rzeczywistości wiele ich łączyło. Nawet istoty tak inteligentne i bogate w magię nie były w stanie uchronić się przed pułapkami własnych ambicji. Nawet one pragnęły władzy i potęgi. Kim musieli być ci, którzy zesłali Merrilla do Pustki? Co właściwie chcieli zyskać dzięki dziewczynie?

Odpowiedź na to pytanie miał pod samym nosem.

Tkacze słów. I nie tylko oni. Magia była dla elfów czymś naturalnym, a zawierając przymierze zgodzili się na ograniczenie swojego dostępu do niej. Przecież była ich życiem. Wybierając sojusz zamiast niezależności przypieczętowali jedynie swój własny upadek. Na takie ograniczenie mogliby się zgodzić tylko...

Tylko w obliczu śmierci.

Czyżby zatem ich czas przemijał? Konsekwencją ich długowieczności było wieczne odosobnienie i zupełnie inne spojrzenie na świat i jego problemy. Dlatego właśnie nie tylko polityka, ale nawet transakcje handlowe z elfami były tak skomplikowane. Świat dookoła nich rozwijał się szybciej, niż byli w stanie przyzwyczajać się do zmian. Bez pomocy śmiertelników nie mieli szans na dotrzymanie kroku postępowi. Czyżby zgodzili się na przymierze właśnie w nadziei, że dzięki ludziom uda się im przetrwać kolejne wieki? Dlaczego teraz zmienili zdanie?

Czy powinien im pomóc? Czy było cokolwiek, co mógł dla nich zrobić? Wiedział, że odpowiedzi nie dadzą im kryształowe lustra. Ale musiało być jakieś rozwiązanie i może to właśnie on miał je znaleźć.

Jak Feivarr to wszystko znosił? Jak mógł żyć ze świadomością, że czas jego ludu dobiegał końca?

Te rozmyślania pochłonęły Genciela na wiele długich godzin, a gdy w końcu powrócił do otaczającego ich świata, gospodę dawno mieli już za sobą. Jechali obok siebie nie zamieniwszy ani słowa. Zaczynał mieć nawet wyrzuty sumienia, że jego myśli krążą wokół podobnych tematów. W końcu gdyby to naprawę było problemem, elf powiedziałby mu o tym, prawda?

Nie. Nie wspomniałby o tym ani słowem. Przyjaźń czy też nie – powiedział mu przecież, że odrzucił całą swoją przeszłość, aby mu służyć pomocą, ale...

– Feivarze – zaczął Genciel, jednak głos ugrzązł mu w gardle.

Blondyn spojrzał na niego i czekał cierpliwie, aż Amastine powie wreszcie w czym jest problem. Chwilę potrwało nim zrozumiał, że dalsze czekanie nie ma sensu. Odpowiedział głosem zaskakująco mocnym, niemal gniewnym:

– Wątpliwości są największym wrogiem czynów, Gencielu, a bez czynów nie ma postępu. Jeśli chcesz, możesz dalej się zamartwiać, ale to nie rozwiąże twoich problemów. Jeśli chcesz zadać mi jakiekolwiek pytanie, musisz użyć do tego słów. Nawet tobie w tych warunkach czytanie w cudzym umyśle może sprawiać problemy. Zatem?

– Dlatego zostałeś poszukiwaczem przygód? Nie mogłeś po prostu bezczynnie czekać na zmiany? – zapytał bardziej zaczepnie niż pierwotnie zamierzał, zaskoczony ogniem w głosie i spojrzeniu elfa.

– Nie mogłem.

– Warto było? Znalazłeś to, czego szukałeś?

– Znalazłem ciebie – zaśmiał się Feivarr, a jego oczy na powrót wypełniły się kojącą zielenią. – I wiem, że jesteś wszystkim, czego mógłbym chcieć. Wszystkim, czego świat mógłby potrzebować. Dlatego moim obowiązkiem jest zachęcanie cię do działania.

– Schlebiasz mi, ale, wydaje mi się, że wymagasz ode mnie... – urwał w pół zdania.

Nie wymagałby od ciebie więcej, niż byłbyś w stanie zrobić. To były jego własne słowa. To samo powiedział Merrillowi. Dopiero teraz uświadomił sobie własną hipokryzję.

– Niczego od ciebie nie wymagam – upomniał go Feivarr. – Daję ci jedynie możliwość robienia tego, co uważasz za słuszne. To mi w zupełności wystarczy, ale jeśli chcesz czegoś więcej, musisz mi o tym powiedzieć.

– Nie mam prawa wymagać od ciebie nawet tego, co robisz teraz – jęknął czarodziej zbolałym głosem, czym wywołał jedynie jeszcze szerszy uśmiech na twarzy elfa.

– Zapewniam cię, że nie robię niczego wbrew sobie. Nie jesteś tak irytującym, złośliwym i aspołecznym dupkiem, za jakiego się masz, więc nie musisz robić ze mnie od razu męczennika. Właściwie jak tylko przestajesz udawać gnidę, jesteś całkiem sympatyczny.

Genciel odwzajemnił uśmiech i postanowił odstawić na bok wątpliwości. Owszem, Feivarr uwielbiał nim manipulować, ale nigdy nie posłużyłby się ani nim, ani jego mocą do własnych celów. Mógł mu ufać. Więcej nawet – ze wszystkich rozumnych istot na świecie jedynie Feivarrowi mógł ufać naprawdę. Nic więc nie stało na przeszkodzie, aby go zapytał.

– Czy elfy mogą szykować się do wojny?

Jego przyjaciel nie odpowiadał tak długo, że Amastine zdążył już nie tylko pożałować pytania, ale i zwątpił, iż w ogóle dostanie jakąkolwiek odpowiedź. Gdy w końcu nadeszła, była niespodziewanie przepełniona bólem.

– Jeśli to robią, jest jeszcze gorzej niż przypuszczałem.

Kolejne kilka długich chwil wypełniła cisza rozdzierana jedynie przez podkowy ich koni na przemian uderzające w ubitą drogę lub chlapiące wodą w kałużach. Czy jakiekolwiek pytanie było warte tak dotkliwej ciszy?

– Magia jest życiem, a życie jest magią – powiedział w końcu elf, zupełnie jakby on też pożałował, że ich rozmowa potoczyła się w tym kierunku. Genciel poczuł jak kamień spada mu z serca. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby przez swój nietakt stracił jedynego przyjaciela. – To powinieneś już jednak wiedzieć. Dlatego tak ważne jest aby unikać wojen i niepotrzebnego rozlewu krwi. Czytałeś może o próbach pozyskania magii z innej żywej istoty?

– Tak – przyznał Amastine niechętnie. Była to jedna z tych ksiąg, które leżały schowane głęboko w bibliotece Twierdzy, skute magicznymi łańcuchami. Nie to, żeby miał wyrzuty sumienia, że do niej zajrzał. Po prostu nawet przypominanie sobie, ile trudu kosztowało czarodzieja złamanie jej zabezpieczeń, było męczące. – Czy to prawda, że nie można zaabsorbować więcej mocy niż jest się w stanie samemu wytworzyć?

– Czyżbyś podejrzewał mnie o prowadzenie takich badań? – zapytał elf z udawanym wyrzutem, lecz nim Genciel zdążył go przeprosić, posłał mu wyrozumiały uśmiech. – Nigdy nie odważyłbym się sprawdzić czy to prawda.

– Skoro jest możliwość przechowywania swojej mocy w magicznych kamieniach i artefaktach, to czy można zrobić to samo z mocą drugiej osoby? – spytał, tknięty nagłą obawą. Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Teraz wydało się to takie oczywiste. Poczuł gęsią skórkę na plecach i ledwie udało mu się stłumić dreszcze. – I zanim zapytasz: nie chodzi o mnie, ani tym bardziej o ciebie. Po prostu znam kogoś, kto mógłby czegoś takiego spróbować i obawiam się...

– To jest możliwe – przerwał mu elf. – Czy twoje obawy dotyczą wciąż tej samej osoby?

– Tak, ale on nie jest zły, więc...

– Przykro mi to mówić, Gencielu, ale pojęcie moralności bardzo rzadko dotyczy jednostek wybitnych – ponownie uciął Feivarr. – Dla niego nie ma już dobra i zła. Jest tylko on, jego przekonania i jego cele. Czegokolwiek by nie zrobił, uznałby to za słuszne i niezbędne, tak jak, na przykład, zaatakowanie ciebie, czyż nie?

Amastine ze smutkiem pokiwał głową. Jego przyjaciel miał rację, nic nie było w stanie usprawiedliwić działań Siribana, bez względu na to, jak bardzo sam uważał je za właściwe. Genciel nie był jednak wciąż pewien, czy Meirelles rzeczywiście wpadł na ten pomysł – czy rzeczywiście był aż tak zdesperowany, aby posunąć się tak daleko?

– To czas zmian, prawda? – zapytał szeptem. – Czyli nie zdziwiłbyś się, gdyby twoi bracia szykowali się do wojny, bo nie tylko oni to robią?

– Niestety tak, drogi przyjacielu, niestety tak.

W jego smutnym głosie słyszał jednak podniecenie, chorobliwie zaraźliwy niepokój, na który nie mógł pozostać obojętny. Musiał się mu poddać, płynąć razem z prądem i... Nie. Nie wolno mu. Może jedynie obserwować, pilnować, aby sprawy obrały właściwy bieg, ale nie wolno mu się angażować. Chociaż z drugiej strony...

– Elfy chciały dostać tamtą dziewczynę, a ja im w tym przeszkodziłem. Czy to dobrze? – zapytał po chwili.

– I na tej podstawie stwierdziłeś, że szykują się do wojny? – odpowiedział mu pytaniem Feivarr. – A jeśli chcieli jej zapobiec? Jeśli chcieli jedynie nie dopuścić, aby dostała się w niepowołane ręce?

– Ona nie chciała dostać się w czyjekolwiek ręce – odparł czarodziej na swoją obronę. – Musiałem jej pomóc.

– Skoro musiałeś, a nawet więcej – uważasz, że to, co zrobiłeś, było słuszne, to czemu oczekujesz ode mnie akceptacji? – zapytał zaskoczony Feivarr. – Czyżbyś uważał, że potępię twoją decyzję, a raczej waszą decyzję o bezstronności, bo sam jestem elfem?

– Tego się obawiałem.

– Niepotrzebnie. Skoro ty postanowiłeś trzymać się na uboczu, to ja również...

– Nie mogę tego od ciebie wymagać! – krzyknął Geniel. Te zapewnienia były jednocześnie zbyt doskonałe i zbyt naiwne, by mógł w nie uwierzyć. Wolał, aby jego przyjaciel wściekł się na niego i potępił go, niż zrozumiał. Dlaczego?

Może dlatego, że do tej pory nie miał nikogo, kogo mógłby nazwać przyjacielem i pozostawał uparcie ślepy na pewne fakty w obawie, iż Feivarr go porzuci. A prawda była taka, że to nie przypominało już zwykłej przyjaźni, ale dobrowolne niewolnictwo. Takiego poświęcenia nie mógł uznać za zwykły altruizm. To obudziło w czarodzieju wewnętrzny sprzeciw – czuł się zwyczajnie oszukany. Nie chciał sługi. Chciał mentora i przyjaciela. Elf powinien o tym dobrze wiedzieć, a skoro nie chciał mu tego dać, to po co w ogóle tu był?

– Wiem, że tego nie wymagasz – zabrzmiał kojący szept tuż przy jego uchu. Na swoim ramieniu poczuł zaciśniętą dłoń elfa. – Może to nie poprawi ci humoru, ale jest mi przykro, że aby zachować bezstronność, musisz działać na niekorzyść mojego ludu. Po prostu wiem, że to, co zrobiłeś, było dobre i to musi mi wystarczyć.

– Przecież twój lud umiera! – jęknął z bólem, zupełnie jakby pękało mu serce. Dlaczego Feivarr był obojętny? To jemu powinno zależeć!

Chociaż okoliczności bardzo mu to utrudniały, elf zbliżył się do Genciela jeszcze bardziej, nie bacząc na ostrzegawcze sapnięcie swojego konia. Z dziwną nieśmiałością oparł głowę o policzek przyjaciela i zadrżał lekko, zupełnie jakby tłumił w sobie płacz, który zdążył wygasnąć całe lata temu. Jakby czarodziej zadał mu cios prosto w dawno zaleczoną ranę.

Genciel zamarł.

– Wiem – westchnął ciężko Feivarr. – Ale nie tędy wiedzie droga, mój przyjacielu.

d

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top