47.

Dochodziło południe. Wiosenne słońce wspinało się ospale po niebie i topiło resztki śniegu zalegające na polach. W otaczających Achrinnę gospodarstwach panowało niezwykłe ożywienie – wszyscy starali się korzystać z pięknej pogody, nim zemści się ona ogromem czekających prac. Otaczały ich śmiechy dzieci taplających się w błocie, zaczepne nawoływania młodych kobiet i uprzejme pozdrowienia tych starszych, które wraz z mężami wyszły na dwór, by cieszyć się dniem.

Feivarr miał ochotę zadać czarodziejowi tysiące pytań, nie mógł się jednak zdecydować, od czego powinien zacząć. Wiedział, że nie powinien pytać go o zbyt wiele, bo naruszyłby jego prywatność, a to na pewno nie skończyłoby się dobrze. Powinien zatem ograniczyć się do pytań, które nurtowały go najbardziej, a resztę pozostawić bez odpowiedzi.

Genciel uprzedził go jednak i odezwał się pierwszy:

– Dziękuję za kolczyk.

– Nie ma za co – odparł elf. – U mnie spełnił już swoje zadanie. Teraz może być równie dobrze kobiecym wisiorem. Zastanawia mnie tylko... dlaczego go zaczarowałeś?

Czarodziej milczał przez chwilę, zastanawiając się co ma odpowiedzieć, aż w końcu skapitulował:

– Nie wiem – jęknął żałośnie. – Nie jestem w stanie stwierdzić, czy te zaklęcia były tam już wcześniej i tylko je wzmocniłem, czy też jedynie miałem wrażenie, że tam są, bo musiały się tam znaleźć. To chyba jednak mnie przerasta. Czy możemy w ogóle o tym zapomnieć?

Ból w jego głosie był najlepszą karą za źle zadane pytanie, jaką Feivarr mógł dostać. Podjechał bliżej, ujął jego dłoń i posłał mu przepraszający uśmiech.

– A czy to ma jakieś znaczenie? – zbagatelizował problem. – Liczy się to, że zrobiłeś coś, co może... nie. Coś co na pewno wpłynie pozytywnie na całe jej życie. Właśnie dlatego chciałem wiedzieć dlaczego to zrobiłeś. Dlaczego uznałeś, że będzie jej to potrzebne.

– Widziałeś ją przecież – prychnął Genciel. – Jest niska i chuda. Ktoś taki nie nadaje się na rycerza.

– Doprawdy? Chcesz może o tym porozmawiać? – zapytał elf przesadnie uprzejmym tonem. Właśnie w ten sposób mówiło się w końcu o elfich wojownikach. Pod naporem jego spojrzenia czarodziej szybko pochwycił aluzję, lecz nim zaczął przepraszać, Feivarr zbył go machnięciem ręki. – Widywałem już wojowników z mniejszymi predyspozycjami niż ona. A jednak chodziło właśnie o nią. Dlaczego?

– Była u mnie kiedyś... w kwestiach matrymonialnych – przerwał mu głośny śmiech elfa, który speszył go i zirytował, potem jednak czarodziej również się uśmiechnął. – Nie ze mną przecież – zapewnił. – Tak bardziej ogólnie. Jakoś nie miała z tym szczęścia. Co było dość dziwne. W końcu jest córką pana Achrinny.

– Może pisane jest jej coś więcej? – zaproponował blondyn.

– A do tego na pewno przyda się jej ten amulet. Poza tym – widziałeś ją? Zupełnie jakby dopiero uczyła się jak żyć! Jest teraz zupełnie inną osobą. Albo raczej dopiero teraz wolno jej być sobą. To zupełnie jak...

– Jak ty?

– Tak.

Zdradliwie chłodny wiatr omiótł ich twarze i zaczął targać pelerynami. Jechali na północny-zachód, drogą z Achrinny do stolicy Ardy, Endar, choć nie postanowili jeszcze, czy to ona ma być ich celem. Wieści rozchodziły się szybko, kto jednak mógł podejrzewać, że czarodziej z Podbramia wcale nie umarł lecz uciekł? Minie jeszcze wiele tygodni nim ktoś zacznie cokolwiek podejrzewać.

Na rękę by im było przyłączyć się do jakiegoś zespołu – duet bardów wciąż mógł wzbudzać czyjeś podejrzenia. Aby je maksymalnie zmniejszyć mogli jak na razie jedynie nauczyć się śpiewać w duecie i ustalić repertuar, więc tym właśnie umilali sobie podróż. O ile „umilali" to właściwe słowo.

Feivarr nie był specjalnie złośliwy, wiedział jednak, że jest bardzo wymagającym nauczycielem, lecz nie był w stanie nic na to poradzić. Genciel owszem, uczył się kiedyś śpiewać, niestety, było to bardzo dawno temu, co wyczulony słuch elfa wychwycił od razu. Na ich korzyść działał fakt, iż czarodziej miał przyjemny i melodyjny głos, a nauka przychodziła mu z łatwością, blondyn obawiał się jednak, że może to nie wystarczyć.

– Jeszcze raz – zażądał, gdy jego uczeń po raz kolejny popełnił błąd.

Amastine spojrzał na niego z wyrzutem, dając do zrozumienia, że robi wszystko, co w jego mocy. Cierpliwości starczyło mu na szczęście na to, by się nie kłócić – posłusznie nabrał powietrza w płuca i zaczął śpiewać od nowa.

Mijani ludzie oglądali się za nimi i pozdrawiali ich nieśmiało. Nic dziwnego, pewnie nie często mieli okazję oglądać takie rzeczy.

– Dlaczego nie śpiewasz razem ze mną? – zapytał lekko zirytowany Genciel, gdy w końcu udało mu się zbyć grupkę zafascynowanych nim wieśniaczek. – Dlaczego tylko ja muszę robić z siebie idiotę?

– Znam swój głos, ale nie znam jeszcze dobrze twojego – odparł elf wzruszając ramionami. – Gdy tylko będę wiedział na co cię stać, będę mógł zacząć się do ciebie dopasowywać. Uznałem, że tak będzie prościej. Wybacz, jeśli cię tym uraziłem.

– W tym jest coś jeszcze – stwierdził kategorycznie Amastine. – I wiąże się to z faktem, że w ogóle nie chciałeś zgodzić się na udawanie barda. Czyżbyś nie lubił śpiewać?

Feivarr zaśmiał się i pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Mam słabe gardło – odparł przepraszającym tonem. – Jeśli mam śpiewaniem zarabiać na życie, to wolę je oszczędzać. To wszystko. A śpiewać wprost uwielbiam, więc nie musisz się tym przejmować.

Stwierdzenie to wyraźnie podniosło na duchu Genciela, bo uśmiechnął się, wprawdzie nieco krzywo, bo zmęczenie dawało mu już o sobie znać, ale lepsze to niż nic. Bez żadnych zbędnych namów zaczął śpiewać od nowa. Elf wiedział jednak, że jego słowa dały czarodziejowi sporo do myślenia i od teraz będzie się on starał rozwiązać jego problem. Z jednej strony chciał mu oszczędzić trudu mówiąc, że wielu magów z jego ludu już próbowało mu pomóc, z drugiej natomiast miał przecież do czynienia z kimś, kto prawdopodobnie przerastał możliwościami nawet najpotężniejszych czarodziejów, jakich dane mu było poznać. Czemu więc miałby nie spróbować? Może akurat jemu się to uda?

Zgodnie z obietnicą – gdy tylko wiedział ile będzie w stanie wycisnąć z gardła Genciela, zaczął śpiewać razem z nim, czym jeszcze bardziej zwrócił na nich uwagę mijanych wieśniaków. Tym razem było im to jednak na rękę; zmierzch zbliżał się nieubłaganie, a im znów potrzebny był nocleg.

– Nocleg to nie wszystko – westchnął Genciel. – W większej grupie łatwiej byłoby nam się ukryć.

– Myślałem już o tym.

– I co wymyśliłeś?

– Że w większej grupie łatwiej byłoby nam się ukryć.

Amastine parsknął śmiechem, ale złośliwe uwagi zostawił dla siebie. Wiedział, że w tej kwestii na niewiele się im zdadzą. Mógł mu w prawdzie powiedzieć, że doszedł również do wniosku, iż nie powinni szukać grupy już istniejącej, bo od razu byłoby widać, że odstają. To nie pomogło by im w niczym, a jedynie dowiodło, że mają poważny problem. Bo niby skąd mieli wytrzasnąć własny zespół? Ich „przebranie" przestawało mieć jakikolwiek sens istnienia, jeszcze zanim na dobre zaczęli go używać.

– Panowie bardowie! – zawołała za nimi dziewczyna, na ich nieszczęście goniąca ich na zaskakująco żwawej szkapie. Długie bursztynowe warkocze obijały się z impetem o jej plecy. – Jedziecie może do stolicy?

Wiedząc, że i tak nie będą w stanie jej uciec, zatrzymali się i postanowili stawić jej czoła.

– Jeszcze nie jesteśmy tego pewni – odparł Genciel przesyłając jej przepraszający uśmiech.

– To w sumie bez znaczenia – westchnęła smutnym głosem. – Król i tak by was nie wysłuchał.

– A w czym problem? – zapytał Feivarr. Zbolałe spojrzenie szarych oczu dziewczyny obudziło w nim zarówno współczucie jak i ciekawość.

– Bandyci. Seowell robi co może, ale oni i tak nas okradają i napadają na podróżnych. Lepiej zrobicie, jeśli zostaniecie u nas na noc.

Może spowodowało to jej spojrzenie, a może fakt, że byli już naprawdę zmęczeni, ale zwyczajnie nie byli w stanie odrzucić jej propozycji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top