34.
"Śnij zapomniane" zostało właśnie odznaczone "medalem" Wattys2016. Jestem z tego powodu absolutnie przeszczęśliwa, dlatego wrzucam ten absurdalnie długi rozdział, który w innej sytuacji pewnie podzieliłabym na dwie części :P
Smacznego!
* * *
Feivarr zarzucił kaptur na głowę, aby jakieś przypadkowe spojrzenie nie przejrzało jego gry. Na uśmiech zadowolenia pozwolił sobie dopiero, gdy opuścił ostatnie zabudowania Podbramia. Był chyba jeszcze lepszym aktorem, niż mu się pierwotnie wydawało. Ale to nawet lepiej – taka zdolność na pewno jeszcze wielokrotnie mu się przyda.
Starał się jechać powoli, jak ktoś kto właśnie stracił sens życia. Było to niezwykle trudne, gdyż w rzeczywistości właśnie go odnalazł i marzył tylko o tym, aby jak najprędzej wyjść mu naprzeciw. Feivarrowi pomógł w tym Argio, któremu wczesna wiosna na wsi niezbyt przypadła do gustu – kopyta na przemian ślizgały mu się po mokrym lodzie i kamieniach lub zapadały w błoto, przebierał więc kończynami z ociąganiem, aby pokazać swoje niezadowolenie całemu światu.
Elf posiadał na temat pogody zgoła odmienne zdanie. Była doskonała. Doskonała na zmiany, na początki, na rozkwit. Zupełnie jakby wszystko wokół niego tylko czekało, aż coś się wydarzy. Chociaż w sumie wcale nie wydarzyło się tak wiele.
Gdy tylko wjechał między pierwsze drzewa, odetchnął z ulgą i zwolnił jeszcze bardziej. Nie wyznaczyli żadnego konkretnego miejsca na spotkanie, nie chciał więc nic przeoczyć, bojąc się, że przez własną głupotę i niedbalstwo może stracić tę jedną, jedyną szansę. Z drugiej jednak strony niemożliwym chyba było aby nie spotkali się ponownie.
Tak też właśnie było – Genciel Amastine czekał na Feivarra za pierwszym zakrętem, tak, aby mieć pewność, że nikt z wioski go nie zauważy, a jednocześnie spotkać elfa jak najprędzej. Wyglądał na nieco sponiewieranego po nocy spędzonej w lesie w taką pogodę i zarazem na niezwykle szczęśliwego, wręcz podnieconego. Zupełnie jak ptak, który po wielu latach spędzonych w klatce, odzyskał dawno utraconą wolność. Jeśli lepiej by się nad tym zastanowić, czarodziej wybrał po prostu inny rodzaj zniewolenia, ale tego akurat sam pragnął. Feivarr długo walczył ze sobą, lecz w końcu poddał się i posłał mu szeroki uśmiech.
– Zechciałbyś może zdradzić mi w końcu, skąd wziąłeś tamte zwłoki? – zapytał elf nieadekwatnie pogodnym tonem. Uśmiech Genciela był nieprzyzwoicie zaraźliwy, a jego szczęście było w stanie przegonić nawet najbardziej zasiedziałą zimę.
– Jesteś pewien, że chcesz to wiedzieć? – czarodziej westchnął, przechylając lekko głowę, zupełnie jak dziecko sprawdzające, jak dalece może okłamać swego opiekuna, by nie stracić jego zaufania. – Myślałem, że takie sekrety dodają mi uroku.
– Zwłoki, Gencielu. Mówimy o świeżych zwłokach.
– Wcale nie były takie świeże – żachnął się czarodziej. Nie pytając o pozwolenie, wyciągnął dłoń do Argio, dał mu się obwąchać, po czym położył dłoń na długim pysku w uspokajającym geście. Zupełnie jakby zaprzyjaźnienie się z koniem było teraz problemem bardziej naglącym niż kwestie moralności i posiadania „wcale nie tak świeżych" zwłok.
– To miało mnie pocieszyć? – zapytał elf, zeskakując z konia. Sięgnął do torby z jedzeniem, wyciągnął mały okrągły chleb i kawałek sera, które Amastine przyjął z wdzięcznością. Na ile elf zdążył go poznać domyślił się, że dużo bardziej niż deszcz i zimno czarodziejowi zaszkodził kilkugodzinny brak dostępu do jedzenia.
– Staram się jak mogę, więc mógłbyś docenić to i zacząć współpracować – odparł już z pełnymi ustami.
Nie wziął ze sobą wielu rzeczy. Feivarr obawiał się, że jego nowy przyjaciel będzie miał problem z porzuceniem tego wszystkiego, co otaczało go przez ostatnie lata, był jednak w błędzie. Genciel miał przy sobie jedynie niewielką torbę, która i tak wyglądała na niemal pustą. Zupełnie jakby całe dotychczasowe życie jako czarodzieja Twierdzy zupełnie nic dla niego nie znaczyło. Może to i lepiej? Dzięki temu, że praktycznie nic nie zniknęło z wieży, a jego fałszywa śmierć wyglądała bardziej autentycznie.
Ponieważ Amastine zaczął iść, elf ruszył za nim bez słowa. Mieli tylko jednego konia, musieli więc poruszać się pieszo. Musieli jak najszybciej zdobyć drugiego wierzchowca. Przydadzą im się również dodatkowe zapasy i nowe ubrania dla Genciela, bo stare zbyt bardzo przywodziły na myśl jego zawód. No i musieli jak najszybciej opuścić okolice Podbramia. Kwestie te nie wymagały konsultacji. Poza jedną.
– To gdzie chcesz udać się najpierw? – zapytał Feivarr raźnym tonem. Tak raźnym, że zaskoczył sam siebie. W końcu jakby na to nie spojrzeć, zagadka wcale-nie-tak-świeżych zwłok pozostawała wciąż bez rozwiązania.
– Raczej: gdzie muszę się udać.
– Jeśli nie chcesz, nie musisz.
– Muszę. Muszę tam coś zrobić.
– Robienie czegoś tylko dlatego, że musisz, nie ma większego sensu – uciął Feivarr kategorycznym tonem, po czym dodał łagodniej: – Powinieneś chcieć to zrobić, bo tylko w ten sposób będziesz mieć pewność, że to, co robisz, jest słuszne i że robisz to dobrze.
– Pewnie masz rację – zgodził się niechętnie czarodziej. – Ale tylko przy założeniu, że posiadam coś takiego jak sumienie. Ech, cholera.
Feivarr zaśmiał się głośno. Tak łatwo było go podejść! W końcu sam fakt, iż twierdził, że musi się gdzieś dostać, świadczył o istnieniu jego sumienia. Po tylu latach odmawiania ludziom pomocy, dręczenia ich czy nawet wyrzucania przez okno, musiał się znaleźć ktoś, kogo Genciel odesłał z kwitkiem jedynie dla zasady, w rzeczywistości natomiast bardzo chciał mu pomóc. Problem polegał na tym, że czarodziej tak uparcie wierzył w swoją aspołeczność, iż ludzkie odruchy interpretował jako zewnętrzny przymus, przeznaczenie, coś sprzecznego z nim samym, a zatem nie uważał za słuszne, aby się im podporządkowywać.
Dlatego właśnie kolejne jego pytanie brzmiało:
– Wierzysz w przeznaczenie, mistrzu Ayen'Feivarrze?
Nikt wcześniej nie nazywał go mistrzem. Było to zarówno krępujące, jak i niezwykle przyjemne. I niepokojąco trafne. Musiał wypełnić pustkę w tym opuszczonym dziecku, pokazać mu drogę i utrwalić w przekonaniu, że zawsze przy nim będzie. Nie pozwolił więc sobie na kolejny uśmiech, choć ten cisnął mu się na usta.
– Nie, ale wiem, że istnieje coś, co można nazwać powołaniem. – Poczuł na sobie pytające spojrzenie, więc mówił dalej. – Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego robimy wszystko to, co robimy? Dlatego że takie jest nasze przeznaczenie, czy też dlatego, że jesteśmy sobą, mamy swoje ideały, priorytety i marzenia? Osobiście wolę wierzyć w to drugie. Wolna wola, podejmowanie trudnych decyzji oraz możliwość uczenia się na własnych błędach – to wszystko nas kształtuje i stanowi o naszej odrębności, czyni z nas samodzielne jednostki. Jednak działania wszystkich jednostek nadają zdarzeniom jakiś określony kierunek, czyli dążą do jakiegoś celu. Skoro mamy możliwość podejmowania o sobie decyzji, nie może być mowy o przeznaczeniu. Jak zatem wytłumaczyć fakt, że niektórzy z nas mają do czegoś szczególny talent, albo czują, że powinni coś zrobić? Wydaje mi się, że wiąże się to właśnie z powołaniem.
– Sugerujesz więc, że każda żywa istota ma wolną wolę, aby podejmować decyzje, które poprowadzą świat w kierunku, który jest z góry określony? – upewnił się Genciel. Choć w jego głosie słychać było powątpiewanie, Feivarr wiedział, że w duchu nieśmiało się z tym zgadza. – To oznaczałoby, że Jedyny dał nam wolną wolę, obdarzył nas też pewnymi zdolnościami, wierząc, iż będziemy podejmować jedynie słuszne decyzje. Ale to jest nie możliwe. Przecież wszyscy popełniamy błędy.
– Ale miłość pozwala je wybaczać.
– Więc właśnie po tym można ją poznać? – zapytał czarodziej, a gdy zrozumiał, że nie otrzyma odpowiedzi, zamyślił się na dłuższą chwilę. Było to jedno z tych pytań, na które powinien odnaleźć swoją własną odpowiedź i elf nie zamierzał mu w tym przeszkadzać.
Delikatny szum przebudzonego z zimowego snu lasu zagłuszał ich kroki. W powietrzu czuć było przejmującą wilgoć, pod rozłożystymi gałęziami drzew wciąż zalegał śnieg i tylko magia chroniła ich przed wczesnowiosennym chłodem. Wszystko wokół wydawało się szare, brudne i mokre, a jednocześnie w jakiś pierwotny sposób szczęśliwe i pełne życia. Feivarr poprawił pelerynę na ramionach. Nici magii wplecione w materiał opalizowały delikatnie jego nastrojem – głęboką, ciężką, a zarazem radosną i świetlistą zielenią.
– Ten sen... – zaczął ostrożnie Genciel, lecz elf wszedł mu szybko w słowo:
– Nie musisz mówić, jeśli nie jesteś gotowy.
– Nigdy nie będę bardziej gotowy niż teraz – westchnął czarodziej i posłał przyjacielowi smutny uśmiech. – To właściwie nawet nie był mój sen. W Pustce był ktoś, chyba elf, który potrzebował mojej pomocy. Nie jestem pewien. Wiem tylko, że był przerażony. Rozdarty.
– Między czym?
– Między tym, co kazano mu zrobić, a tym, co musi być zrobione. Ale skoro nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie, to również jest bez sensu, prawda? – Jak to możliwe, że ktoś, kto potrafił przejąć się tak bardzo problemami zupełnie obcej osoby, mógł wmawiać sobie, że nie ma sumienia?
– Nie do końca – pocieszył go Feivarr. – To wcale aż tak bardzo się nie wyklucza. Pomogłeś mu?
Czarodziej znów zamilkł na chwilę. Najwidoczniej wspomnienie snu wciąż było w nim żywe i bolesne. Smolistoczarne szaty podróżne falowały wokół niego niczym burzowe chmury, a czoło marszczyło się pod naporem nurtujących go dylematów.
– To nie był zwykły rozkaz tylko geas – powiedział w końcu. – Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z czymś takim, ale to musiało być to. Chciałem go zerwać, ale... to mogłoby zabić tamtego elfa. Znalazłem więc w nim lukę i osłabiłem go najbardziej jak tylko mogłem. Myślisz, że to wystarczy?
– Myślę, że i tak zrobiłeś bardzo dużo – zapewnił Feivarr. Nawet nie był w stanie zawrzeć w tym stwierdzeniu całego swojego podziwu.
Jakim cudem Genciel był w stanie manipulować nićmi magii na taką odległość? Było to fizycznie niemożliwe. Chociaż... sny nie mają w sobie nic z fizyczności. Może to było kluczem? W snach umysł jest wolny i taka też jest magia. Zdarzało się, że wyzwolona koszmarem moc śpiącego maga zwracała się przeciwko niemu, a magia Genciela... Czyżby jego moc, korzystając z chwili słabości, chciała przejąć inicjatywę?
Nie. Magii tak potężnej jak ta Feivarr nie spotkał jeszcze nigdy – gdyby chciała być wolna, opuściłaby Genciela już dawno temu. A zatem dlaczego? Dlaczego tamten elf był tak ważny, że czarodziej musiał go wesprzeć?
– Tam była dziewczyna – szepnął Amastine, jakby w odpowiedzi na niezadane pytanie. – To ona poprosiła mnie o pomoc. Nie rozumiem tylko dlaczego. Sama była bardzo potężna, ale z jakiegoś powodu skupiała swoją moc na czymś innym. Ona... obserwowała.
– Co obserwowała? – elf wiedział, że musi ciągnąć Amastine'a za język, póki w ogóle miał ochotę mówić o czymś konkretnym.
– Wszystko. – Genciel wydawał się być dziwnie wytrącony z równowagi. Zupełnie jakby nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś wykorzystuje moc w taki sposób. – Spotkałeś się kiedyś z czymś takim?
– Czytałem gdzieś o tym. Jeśli chcesz, mogę spróbować znaleźć dla ciebie odpowiednią książkę – zaproponował ostrożnie, a w odpowiedzi dostał zaliczkę w postaci szerokiego, pełnego wdzięczności uśmiechu czarodzieja. Przez umysł Feivarra przemknęło, że nie ma na świecie drugiej osoby, która byłaby w stanie uśmiechać się tak szczerze i dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie tylko on dysponuje niezwykłymi zdolnościami aktorskimi. Czyżby młody czarodziej zamierzał owinąć go sobie wokół palca? Cóż, droga wolna, niech próbuje.
– No, to kogo wyrzuciłeś przez okno, że aż chcesz teraz przepraszać, co? – zapytał zaczepnie.
– Pff! Skąd w ogóle taki pomysł? – prychnął oburzony Genciel, jakby absurdalność tego założenia nie mieściła mu się w głowie. – Dlaczego miałbym kogoś przepraszać? I dlaczego wyszedłeś z założenia, że wyrzuciłbym kogoś przez okno tak zupełnie bez powodu? Skoro wyrzuciłem, to sobie zasłużył i przepraszać nie będę. Poza tym, nie wyrzuciłem jej, więc nie ma o czym mówić.
– Och, więc jest jakaś „ona", tak? – elf chwycił się tego punktu zaczepienia i posłał czarodziejowi krzywy uśmiech, który jasno miał mu dać do zrozumienia, że i tak przed tym tematem nie ucieknie.
Amastine wydał z siebie nieartykułowany ryk pełen niezadowolenia i sięgnął po ostatnią deskę ratunku:
– Czy ja wyglądam na kogoś, kto mógłby skrzywdzić kobietę? – zapytał żałośnie zbolałym głosem, na co Feivarr roześmiał się głośno.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top