12. 384 rok Przymierza Thorab, jesień
Egzamin z poetyki zdany, to mogę się jakoś nagrodzić :D W związku z tym - nowy rozdział! I to wyjątkowo długi :D
Małe wyjaśnienie: skakaliśmy już z miejsca na miejsce i z postaci na postać, to teraz trzeba jeszcze odhaczyć podróże w czasie ;)
* * *
Genciel zaklął pod nosem, gdy jego łokieć uderzył w ścianę. Chociaż dzięki magii dorastał znacznie wolniej, był już zbyt duży, by mieścić się swobodnie w szybie wentylacyjnym. Trudno, będzie musiał znaleźć sobie inną drogę ucieczki. Bo o tym, że zostanie na zajęciach, mowy być nie mogło. Nienawidził tego. Zajęć, oczywiście, nie magii. Magię kochał, była całym jego życiem, płynęła w jego żyłach, wypełniała jego umysł i serce. Po prostu nienawidził tego, jak obchodziło się z nią Bractwo.
Według Bractwa magia była jedynie narzędziem, była jak zwierzę, które należało spętać, poskromić i wytresować. I tym właśnie zajmowali się przez całe swoje życie – zamknięci w Twierdzy nie do zdobycia, uczyli się, jak nie pozwolić mocy przybrać jej własnego i jedynego w swoim rodzaju kształtu.
Magia Genciela była czysta, dzika, nieposkromiona... i ciągle rosła. Każdego dnia przybierała na sile, zmieniała się, kwitła, wysuwała swoje zachłanne macki na tereny dotąd niedostępne dla większości czarodziejów. Nauczyciele twierdzili, że urodził się, by osiągnąć coś wielkiego, wiedział jednak, że to kłamstwa. Albo raczej: dlatego właśnie, iż urodził się, by osiągnąć coś wielkiego, nie spuszczą go z oka nawet na chwilę i zadbają, by żadna ambitniejsza myśl nie zrodziła się w jego głowie. Taki był w końcu cel istnienia Bractwa.
Wolność. Świeże powietrze. Przestrzeń. Nieograniczone możliwości. A jedyna droga do tego upragnionego celu wiodła przez przyciasny szyb wentylacyjny.
Chłopiec zdmuchnął grzywkę z czoła i doczołgał się do rozwidlenia. Zawsze zastanawiało go, kto mógł być twórcą tej sieci drobnych tunelików, nie na tyle jednak, by dokładniej zbadać tę sprawę. W zupełności wystarczył mu fakt, że był w stanie wykorzystać je do własnych celów. Przynajmniej do tej pory.
Doskonale splecione zaklęcia śledzące ostrzegły, że na końcu tunelu, z którego zazwyczaj korzystał, czekał już na niego jeden z jego nauczycieli.
- To Yulis Hangen - szepnęła do niego magia, która tym razem postanowiła zmaterializować się jako biała ćma i przysiadła na jego lewym uchu. - Musiał śledzić cię ostatnio, gdy wymknąłeś się z podstaw ziołolecznictwa.
Genciel zasępił się. Hangen był opiekunem jego grupy i chłopiec już wielokrotnie nadużył jego pobłażliwości, by i tym razem liczyć na łagodną karę.
Dalej! Myśl! Co zrobić? Jak się wydostać z tej idiotycznej sytuacji? Przede wszystkim – z jakiej lekcji w ogóle uciekł? Lewitacja? Nie, to była raczej komunikacja myślowa (z resztą, co za różnica, i na jednym i na drugim umierał z nudów). Mógłby spróbować dostać się do swojej sypialni i udawać, że się źle poczuł... Nie, to nie przejdzie. Hangen był dobrym człowiekiem, szpitalik i sypialnię sprawdził zapewne w pierwszej kolejności. Biblioteka? Mógłby udać, że się zaczytał i nie zauważył, która jest godzina. Tak, to mogło się udać. Tylko którą drogę powinien wybrać? Wylot jego ulubionego tunelu był strzeżony, został mu jeszcze jeden.
- Tego tunelu jeszcze nigdy nie używałem - wyznał nieśmiało ćmie.
- Tego tunelu jeszcze nigdy nie używałeś! - zawołała podekscytowana magia.
- Za kilka metrów natrafię tam na bardzo ostry spadek - syknął chłopiec. – Wolę już zawrócić.
- Nie bądź głupi, tam pewnie też ktoś na ciebie czeka - skarciła go ćma i zamachała z irytacją skrzydełkami. – Poza tym, masz przecież mnie!
Genciel westchnął i, ignorując drżenie rąk, wczołgał się do szybu. Poruszał się powoli, bardzo ostrożnie, uważnie badając podłoże. Magia magią, ale moc nie przeżarła mu jeszcze mózgu na tyle, by bez reszty jej zaufać. Gdy dotarł do spadku pozwolił ćmie okryć jego ciało błyszczącym pyłkiem z jej skrzydełek. Nie był pewien, czy to w zupełności wystarczy, by uchronić go przed obiciami i obtarciami, nie widział jednak innego wyjścia niż przekonać się o tym na własnej skórze. Obrócił się w tunelu, tak, by jego nogi zwisały z tej mało zachęcającej zjeżdżalni, której koniec ginął w mroku; zamknął oczy i oddał się w ręce grawitacji.
Swobodne spadanie, albo raczej zsuwanie się, było dużo trudniejsze niż przypuszczał. Magia również wydawała się mocno zdezorientowana; lśniąca w ciemności ćma leciała tuż przy nim, wydając z siebie pełne przerażenia dźwięki, coś pomiędzy cykaniem świerszcza a piskiem widelca trącego o talerz. Genciel szybko, bo już po pierwszym zahaczeniu głową o wystającą ze stropu nierówną cegłę, zrozumiał, że zamknięcie oczu było idiotycznym pomysłem. Otworzył je więc i z całych sił starał się zapanować nad rozpędzonym ciałem. Magia otaczała go czymś na kształt wydłużonej mydlanej bańki, z tą różnicą, iż była ona dużo większa, mocniejsza i bardziej śliska. Okazało się jednak, że nie chroniła chłopca przed obiciami o wystające cegły, kamienie i belki, więc już po chwili czuł się jak jeden ogromny siniak.
Młody czarodziej nie miał zielonego pojęcia ile trwała podróż. Najpierw próbował liczyć mijane zakręty, ale przy dwunastym zauważył u siebie pierwsze objawy choroby morskiej i całą swoją uwagę poświęcił na wyrównywanie oddechu. Nie zorientował się więc nawet, gdy nachylenie zaczęło maleć, a on sam zwalniać, aż do momentu, w którym zatrzymał się zupełnie.
- Widzisz? - sapnęła wycieńczona ćma. – Mówiłam, że możesz na mnie polegać.
Chłopiec prychnął zirytowany i odpędził ją dłonią. Magia, wycieńczona i rozczarowana faktem, że ukochany właściciel nie docenił jej wysiłków, rozprysnęła się bezgłośnie w powietrzu jak maleńkie sztuczne ognie. Genciel nie zaszczycił jednak tych popisów nawet jednym przelotnym spojrzeniem. Bardziej interesowało go miejsce, w które trafił.
Dzięki ciągłemu przepływowi powietrza tunel nie był specjalnie zakurzony ani nawet pokryty pajęczynami, dlatego gdy chłopiec doczołgał się do wylotu i wyskoczył przez krawędź, niewiele czasu zajęło mu doprowadzenie się do porządku. Chociaż szyb był stosunkowo czysty nie można tego było powiedzieć o magazynie, w którym się znalazł. Bo niewątpliwie był to magazyn. Pod ścianami stały regały z półkami uginającymi się pod ciężarem kurzu oraz artefaktów, których przeznaczenia nawet nie potrafił sobie wyobrazić, w jednym z kątów stały trzy olbrzymie i szczelnie zapieczętowane zaklęciami urny, a w innym coś, co niepokojąco przypominało owiniętą grubym łańcuchem trumnę.
Zamiast wpaść w przerażenie, jak powinien zrobić przeciętny chłopiec, Amastine zaczął sporządzać w myślach szczegółową listę rzeczy, po które będzie musiał wrócić, by jeszcze raz je obejrzeć.
Gdy kończył już liczenie srebrnych kłódek na trumnie, usłyszał czyjeś kroki. Przerażony myślą, że to Hangenowi udało się wpaść na jego trop zaczął rozpaczliwie szukać kryjówki. Nie widząc innego wyjścia, wśliznął się pomiędzy urny i kucnął, opierając się jednym ramieniem o ścianę, a drugim o ozdobioną runami porcelanę. Uśmiechnął się pod nosem; runy były jednym z największych kłamstw wymyślonych przez czarodziejów. Podobnie jak większość słów i gestów nie miały absolutnie żadnego związku z magią. Ludzie uwielbiali takie teatralne zagrania, którymi mogli się potem chwalić przed rodziną, znajomymi, a najlepiej przed znienawidzonym sąsiadem... i jedynie takie było zastosowanie wszystkich ozdobnych zabiegów.
Tak przynajmniej było kiedyś, zanim zostało zawarte przymierze.
Spojrzenie chłopca powędrowało do drzwi magazynu, zahaczając po drodze o podłogę. Porażony swoją głupotą miał ochotę rozbić czołem najbliższą urnę. W grubej na kilka milimetrów warstwie kurzu zrobił dziesiątki odcisków niczym w świeżym śniegu. Chcąc się ich jak najszybciej pozbyć, nabrał powietrza w policzki, wplótł w nie delikatne niteczki zaklęcia i dmuchnął. Kolejny przejaw jego skrajnego idiotyzmu. Złogi kurzu zaczęły wirować po pomieszczeniu i osiadać na czym popadnie, z czego większość upatrzyła sobie jego mały, uroczo zadarty nosek. Długo się powstrzymywał, w końcu jednak, po kilku zabójczych chwilach duszenia się, kichnął.
Z przerażeniem wpatrywał się w drzwi i nasłuchiwał kroków. Były coraz bliżej, i bliżej, i bliżej... zrównały się z magazynem i... minęły go. Gdzieś niedaleko szczęknęła zasuwa w drzwiach.
O tej porze wszyscy uczniowie byli na zajęciach, nie wchodzili więc w grę, podobnie jak większość nauczycieli. To z pewnością nie był Hangen. Kroki były zbyt szybkie, jak na kogoś gabarytów jego opiekuna. Były też zbyt długie, a zatem w grę wchodził tylko ktoś młody i wysoki. Co jeszcze się nie zgadzało? „To nie magiczny potencjał jest miarą czarodzieja. Jedynie jego zdolność do wykorzystywania swoich zmysłów, bacznego obserwowania świata, dostrzegania pewnych zależności i wysnuwania trafnych wniosków mogą zapewnić mu miejsce wśród najlepszych" powtarzał mu wielokrotnie mistrz. Myśl, Gencielu, myśl! Co jeszcze było w tych krokach, co jeszcze możesz o nich powiedzieć?
Były nierówne. Zupełnie jakby czarodziej utykał. Jeśli bolała go noga to mógł przecież pójść do szpitala, tam czarodzieje-medycy zajęliby się... Nie. On nie mógł tam pójść. Nie pozwalała mu na to duma albo też... Albo nie mógł się przyznać do swoich ran. Dlaczego chłopiec pomyślał o ranach? Cóż, dużo bardziej podniecająca była myśl, iż któryś z jego starszych kolegów doznał obrażeń w jakichś niewyjaśnionych okolicznościach, niż że to zwykły atak reumatyzmu.
Bez względu na to, kto to był i dlaczego utykał, otworzył drzwi, lecz ich za sobą nie zamknął.
Genciel nie potrzebował żadnego dodatkowego zaproszenia.
Bardzo powoli wydostał się spomiędzy urn i starając się nie hałasować podszedł do drzwi, otworzył je po czym zerknął na korytarz. Oba jego końce okazały się cudownie puste, a jedne z drzwi rzeczywiście były otwarte. Zakradł się do nich i zajrzał do środka.
Każdemu chyba przynajmniej raz w życiu zdarzyło się być śmiertelnie zaskoczonym. Oczywiście, najlepiej by takie zaskoczenie było wywołanie czymś przyjemnym, na przykład urządzonym w sekrecie przyjęciem urodzinowym. Zazwyczaj jednak takie „śmiertelne zaskoczenia" nie mają, niestety, nic wspólnego z przyjęciami, a już tym bardziej nie są przyjemne. Zazwyczaj powodują, iż ciało zaskoczonego pokrywa się gęsią skórką, której towarzyszy zimny pot oraz sporadyczne dreszcze, jego oczy stają się okrągłe z przerażenia a usta drżą, jakby bały się krzyczeć. Tak też właśnie wyglądał Genciel, gdy rozpoznał czarodzieja.
Siriban Meirelles. Znał go i to znał bardzo dobrze. W innych okolicznościach zapewne ucieszyłby się, że to właśnie on zakradł się do piwnic. Nie miałby też nic przeciwko temu, że jego starszy kolega w dość niedbały sposób zrywał z siebie swoje szaty. W scenie tej było jednak coś tak przerażającego, że chłopiec zaczął przekonywać swoje odrętwiałe nogi, iż powinny zacząć uciekać. Przyczyną mogły być głębokie rany rozcinające doskonałe, choć stanowczo zbyt blade, ciało jednego z najzdolniejszych młodych czarodziejów w Twierdzy. Mogło też chodzić o sam wyraz twarzy owego czarodzieja – do tego stopnia przesycony wściekłością, iż Amastine w pierwszej chwili w ogóle go nie poznał.
Nie było mowy, by był to ktoś inny. Stało się to na długo przed przybyciem Genciela do Twierdzy, ale nieprawidłowo utkane zaklęcie, mające z lodu, śniegu i wiatru stworzyć golema, zamiast zawiązać się na przygotowanej przez Meirellesa matrycy, oplotło jego samego. Towarzyszącym mu magom w prawdzie udało się zatrzymać przemianę w lodową rzeźbę, ale jego ciało i włosy nigdy nie odzyskały dawnych kolorów, pozostając niemal śnieżnobiałe.
Pomieszczenie, w którym ukrył się Meirelles do złudzenia przypominało magazyn, który właśnie opuścił chłopiec; więcej w nim było jedynie różnego rodzaju magicznych kamieni, amuletów, muszli i skamielin. Genciel nie musiał się nawet specjalnie wysilać, by wyczuć promieniującą od nich magiczną aurę. Dziwne, zazwyczaj nie używane przedmioty były bardzo dokładnie pieczętowane... No tak. Tych przecież ktoś używał. Zupełnie jakby w odpowiedzi na jego myśl, Siriban sięgnął dłonią jedną z wielkich muszli, zaczerpnął z niej moc, którą zaplótł w nić i zaczął nią zaszywać swoje rany.
- Miałem kiedyś sen - zaczął mówić przyciszonym głosem i Genciel nie miał pewności, do kogo skierowane były słowa. Niestety, nogi chłopca nie usłuchały rozpaczliwego błagania o natychmiastową ucieczkę, zmuszony był więc zostać i słuchać. – W tym śnie czarodzieje całe życie poświęcali na to, by doskonalić swe zdolności, by uzupełniać wiedzę i by świecić własnym blaskiem niczym gwiazdy. Świecić i oświetlać drogę ludziom prawym i sprawiedliwym, lecz pozbawionym mocy. Czy taki świat nie byłby piękniejszy?
Amastine nie odpowiedział. Z jednej strony nie miał wciąż pewności, że Meirelles mówi właśnie do niego. Z drugiej, w prawdzie nie miał w tym zbytniego doświadczenia, ale wydawało mu się, że jest właśnie słuchaczem monologu przeżartego ambicją szaleńca i pod żadnym pozorem nie powinien go przerywać, bez względu na to czy się z nim zgadza, czy też nie.
- Tak, wiem co mówią Starsi. Uparcie twierdzą, że sam fakt, iż posiadamy moc nie daje nam upoważnienia do stania ponad ludźmi jej pozbawionymi, nie czyni z nas bogów. Ale dlaczego w takim razie w ogóle mamy moc? Skoro nic na świecie nie dzieje się bez celu i przyczyny, dlaczego nie mielibyśmy zrobić pożytku ze swych darów? Dlaczego, w przeciwieństwie do wszystkich innych ludzi, tylko nam nie wolno rozwijać zdolności i służyć innym? Tak, wiem czym zakończyła się poprzednia wojna i jakie były założenia Przymierza, ale czy nie uważasz, że to niesprawiedliwe, by silniejsi z nas byli zmuszani do oddawania swej mocy w Komnacie Oczyszczenia, jedynie po to, aby nie mogli wyróżniać się spośród tłumu? Czy twoim zdaniem, takie ograniczanie naszych możliwości jest naprawdę jedynym słusznym wyjściem, Gencielu Amastine?
Chłopiec przełknął głośno ślinę, gdy para chłodnych błękitnych oczu zwróciła się w jego stronę. Jak w ogóle mógł kiedykolwiek pomyśleć, że Siriban był miłym człowiekiem? Z roztargnieniem zerknął na swoje zdrętwiałe nogi i dopiero wtedy poczuł delikatne niteczki zaklęcia pętającego. Nie było mowy o ucieczce. Ciekawe ile dni minie nim mistrz Hangen znajdzie tu jego zmasakrowane zwłoki...
- Nie patrz tak na mnie - syknął w jego stronę białowłosy. – Przecież cię nie zjem. Ciekawe jak ty byś wyglądał po walce z bandą piratów.
- Dlaczego...? - zaczął młody czarodziej, ale koniec pytania ugrzązł mu w gardle i odmówił opuszczenia ust.
- Dlaczego walczyłem z piratami? - domyślił się Meirelles, a jego wzrok nieco złagodniał. – Nauczyciele pewnie bez przerwy próbują ci wmówić, że mieszanie się w życie zwykłych ludzi jest złe. Ale jeśli dzięki temu mieszaniu będziemy w stanie kogoś ocalić, a komuś innemu wskazać właściwą drogę, to czy nie to właśnie powinniśmy robić?
- Zabiłeś ich - jęknął przerażony chłopiec.
- Jedynie tych, którzy stawiali mi opór. Reszta dostała drugą szansę i jeśli dobrze ją wykorzystają, pozwolę im dalej żyć.
Genciel nie mógł w to uwierzyć. Jak on mógł podnieść rękę na żywą istotę, na drugiego człowieka? Cóż, owszem, piraci z pewnością nie byli dobrymi ludźmi, ale... Mistrz Hangen zawsze powtarzał, że gdy dobrze wyszkolony czarodziej dotyka czegoś swoją magią, na ułamek sekundy staje się tego częścią. Dlatego właśnie czarodzieje nie powinni zabijać. Nie dlatego, że nie chcieli, ale dlatego, iż stanie się jednością z kimś, kogo się zabija zazwyczaj przyprawia nawet najbardziej wytrzymałych o szaleństwo.
Zazwyczaj. Ilu ludzi zabił Siriban? Czy był to jego pierwszy wypad czy też robił to już wcześniej? Najgorszy był jednak fakt, iż nie było po nim widać ani szaleństwa, ani rozpaczy, ani tym bardziej wyrzutów sumienia. Zupełnie jakby to, co zrobił nie wywarło na nim większego wrażenia, może poza irytacją.
- Dlaczego...? - jedynie to słowo przeszło Gencielowi przez usta, chociaż cisnęło się na nie wiele innych. Chciał błagać o życie i obiecywać, że nikomu nie powie o tym, co widział, ale nie był w stanie.
- Nie bój się - zaśmiał się srebrnowłosy. – Nic ci nie zrobię. Może jeszcze tego nie widzisz, ale... zbyt bardzo jesteś podobny do mnie, żebym był w stanie cię skrzywdzić. Jeśli chcesz możesz odejść, ale mam nadzieję, że zastanowisz się nad tym i kiedyś dasz mi swoją odpowiedź.
Ostatnich słów Genciel nawet nie dosłyszał, bo gdy tylko Siriban szarpnął myślą zaklęcie wiążące chłopca, ten uciekł co sił w nogach. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak przerażony. Podobny do Meirellesa? Do mordercy? Niby w czym?! I niby jakiej odpowiedzi miał mu udzielić? Chyba nie liczył na to, że młodszy czarodziej będzie mu pomagał w tym... w tym, co robił?
A co jeśli nie otrzyma odpowiedzi? Jakie konsekwencje mogło mieć zapomnienie o tym spotkaniu?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top