Tequila Sunrise

Anastazja Natallya Arsjeniewa czuła dziwną siłę, płynącą z wnętrza umysłu i serca, ta moc jednocześnie bardzo ją cieszyła, bo w końcu była w stanie ogarnąć wszystkie sprawy związane z Anubisem, ale z drugiej strony zbyt szybko ogarniało ją zmęczenie. Kładła się spać z silnymi zawrotami głowy i bólem mięśni, miała też dreszcze. Tliła się w niej cicha nadzieja, że nie załapała żadnej grypy czy przeziębienia, to ostatnie, czego jej brakowało w tej sytuacji. Jeszcze rano była u szczytu formy, dzięki ćwiczeniom w końcu była w stanie poradzić sobie z przedmiotami cięższymi niż pięć kilogramów, a jej pracownicy natrafili na ślad Anubisa. Czuła, że nareszcie coś mają, że najlepszy zabójca we wschodniej Polsce nie jest już o krok przed nimi, tylko idzie obok, że wystarczy jeden kluczowy dowód, aby go przyskrzynić. Dlatego Anastazja po prostu nie mogła być chora, nie w tym momencie. Poprosiła Janukowycza o jakieś środki przeciwzapalne, choć ten chciał od razu wysłać ją na kompleksowe badania, wypiła kubek herbaty z miodem i cytryną, wzięła długą kąpiel w gorącej wodzie, nawet zrezygnowała z wycieczki do Białegostoku, gdzie miała przejrzeć protokoły sekcji zwłok Skobacha, dwóch świadków, mecenasa Wyszyńskiego, sędzi Kroszkiewicza i na końcu Magnety, która po śmierci zyskała nazwisko Sylas. Chciała poznać szczegóły tych śmierci, nie patrzyła na to, że rozgrzebywanie ran przyniesie tylko więcej bólu, ona po prostu musiała znać wszelkie niuanse, jakie pozwoliłyby na szybsze ujęcie mordercy.

Opatuliła się ciaśniej kołdrą, pomimo gorących grzejników było jej potwornie zimno. Nawet koty się do niej nie zbliżały, chyba czuły, że ich pani robi się chora. A mówiła, że to tylko kwestia czasu, aż wszystko zacznie się układać, ale beznadziejnie wykrakała. Mentalnie zaklaskała samej sobie z całą złośliwością, a realnie ziewnęła szeroko i zapadła w drzemkę, która trwała aż do rana dnia następnego.

* * *

Widział ich, kiedy wchodzili do prokuratury. Wiktor Arsjeniewy i jego człowiek, niby osobisty ochroniarz prokuratora i jeden z oficerów śledczych, a tak naprawdę kobra w koszu pełnym fig. Zaśmiał się na to porównanie. Anubis, mumie i kobry w koszach. Egipt pełną parą. Swoją drogą, to pomysł z jadowitym wężem przysłanym w koszu owoców wydawał się całkiem dobry. To byłoby fajne i nawet miłe urozmaicenie od tych wszystkich wirusów, mózgów w teczkach i broni. Po prostu podrzuciłby coś takiego do biura i BAM! Nagły, szybki cios, a kilka godzin później miałby problem z głowy. Ech, szef byłby z niego dumny. Ale teraz on był swoim zwierzchnikiem, przewodził samemu sobie, więc to on mógł być dumny. Nareszcie. Możliwe, że ta mała dziwka nieumyślnie przysłużyła się jego ego, w końcu gdyby nie strzeliła do Skobacha, on nadal kroiłby dla niego sędziów. Roześmiał się cicho i wszedł do budynku.

* * *

- Gdzie, do diabła, jest Kowalski?!

Kilka osób w laboratorium spojrzało na niego z oburzeniem, jednak każdy, kogo spytałby prokurator Wiktor Arsjeniewy, każdy mógł potwierdzić, że w ostatnich tygodniach najlepszy laborant w prokuraturze był zbyt rozkojarzony. Znikał na całe dnie, spóźniał się z robotą, czasami przychodził do pracy kompletnie pijany. Arsjeniewy z nieukrywanym żalem stwierdził, że nikt do tej pory nie zgłosił tego zwierzchnikom i zarządowi. Teraz było tak samo, nikt nic nie widział, nikt nic nie wiedział, a raporty, które miały na niego czekać od rana, hasały sobie wesoło gdzieś w Tanzanii albo w jakimś innym egzotycznym kraju, razem z duchem i umysłem Kowalskiego, bo właśnie tak się sprawy prezentowały.

- Przepraszam za spóźnienie, ale wiecie, takie korki, jak na Marszałkowskiej...

Odwrócił się do wejścia. "O wilku mowa, a wilk poszedł się... Nie, to fatalne porównanie." Przeszedł przez całe pomieszczenie i z całej siły zdzielił laboranta otwartą dłonią w głowę. Ten spojrzał na niego jak na wariata.

- Panie prokuratorze, wiem, nawaliłem po raz enty, ale naprawdę...

Wiktor Arsjeniewy w duchu wołał o pomstę do nieba. Najpierw nowy szef, Nigor Zwłaszcza, który najwyraźniej miał zapędy homoseksualne, choć wcześniej był Kiwit i jego głośne radio, potem Kowalski, w tle przewijały się wątki mafijne, a na deser jego córka poszła w ślady dziadków i zajęła się przestępczością zorganizowaną. Jeszcze trochę, a strzeli sobie w łeb, tylko najpierw zamorduje wszystkich irytujących ludzi.

* * *

Klaudia Janukowycz i jej młodsze siostry pracowały po cichu w salonie, każda zajęta swoimi robótkami, kiedy odwiedził je ich tata. Przywiózł jakieś ciuchy i kosmetyki, pogadali trochę o ostatnich wydarzeniach. Dzień jak co dzień. Roksana nawet zrobiła wszystkim kawy, więc zjedli wspólne drugie śniadanie.

- Ana jeszcze śpi? - spytał nagle ojciec, czym wprawił w lekkie zakłopotanie swoje trzy córki.

- Prawdopodobnie tak, nie sprawdzałyśmy. A co? Jeśli masz do niej jakąś sprawę, to przekażę - zapiszczała Roksi, prawie dusząc burego kota, który zafuczał groźnie.

Po plecach Leonarda przeszedł zimny dreszcz. Chciał poprzedniego dnia wysłać córkę Wiktora na badania, ale ta się nie zgodziła, twierdząc, że to po prostu zwykłe przeziębienie. A jeśli syndrom wypalonej świecy właśnie się kończył? Wieczorem była dziwnie pobudzona, mówiła, że to przez spotkanie z żołnierzami, ale co z faktem, że to mógł być właśnie ten błysk? Musiał natychmiast sprawdzić jej stan. Tłumaczył, że musi na siebie uważać, że nie powinna się forsować, pić kawy, ani palić, a ona nie posłuchała. Poszedł na górę, zastukał do drzwi, odpowiedziała mu cisza. To tylko wzmogło jego niepokój. Zastukał ponownie, znów zero reakcji.

- Anastazjo! Wszystko w porządku? - spytał głośno.

Dopiero wtedy do jego uszu dobiegł szum wody i dźwięki jakiegoś remiksu marszu pogrzebowego Chopina. Zwykle smutna i poważna melodia zyskała skoczny, wręcz wojskowy rytm. Czyli wszystko dobrze. Odetchnął z ulgą i zszedł na na dół, gdzie Roksana właśnie została podrapana przez prychającego i fuczącego Einsteina. Wiktoria delikatnie go uspokajała, wzruszyło to stare serce patologa, jego córcia z drugiego małżeństwa miała taką rękę do zwierząt, pomimo że była niewidoma. Szczególnie koty lgnęły do niej jak muchy do miodu, a ona wykorzystywała ich niezależność do osiągnięcia samodzielności. Przez tyle lat szukał jakiegoś sposobu na przywrócenie jej wzroku, bez skutku. Poczuł, że zbierają mu się łzy w oczach, że zaraz będzie płakał jak dziecko, więc wrócił na górę, ukrył się w swojej sypialni i tam pozwolił sobie na płacz. Czuł, jak wyrywają się z niego najgłębsze pokłady żalu, zbierającego się przez te wszystkie lata, kiedy patrzył na tracącą wzrok Wiktorię, jak lekarze mówili mu, że owszem, mogą zrobić jego córce operację, po której na dziewięćdziesiąt dziewięć procent będzie widzieć, ale koszty były za wysokie, a nie była refundowana, żaden bank nie chciał też udzielić tak dużej pożyczki. A teraz...

A teraz miał przy sobie Anastazję. Ona mogłaby sfinansować zabieg, a wtedy jego skarb... Wytarł łzy i wrócił do salonu, gdzie siedziały wszystkie cztery osoby, które mogły mu pomóc.

____________________

Houk.

Tak więc... Po trzech dniach pisania, męczenia się z kolejnym rozdziałem tuż przed snem i po odrobieniu niektórych zaległości (kumam matmę!), oto jest Tequila Sunrise.

Czytajcie, głosujcie i komentujcie.

Całusy,

Wasz robocik/morderca bez serca J.M.Vector

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top