rudzik o jastrzębiu
Jak to jest przeżyć własną śmierć? Istnieć z możliwością ciągłego napełniania płuc powietrzem, z krwią wciąż krążącą w żyłach, z w pełni sprawnym mózgiem, który jest w stanie przetworzyć każdą minutę z dnia, w którym przestało się żyć?
Pamięć.
Najgorszy rodzaj znajomości. Zawodzi w momentach gdy najbardziej jej potrzebujesz, a kiedy marzysz o tym aby przestała istnieć, śmieje się głośno, oglądając z zaciekawieniem jak raz za razem uderzasz głową o ścianę.
Każdy rodzi się z innym rodzajem pamięci. Często im głębiej w życie tym mniejszą mamy nad nią kontrolę. Staje się niewidzialnym, natrętnym towarzyszem z wciąż powiększającym się notesem, zapisując w nim wytłuszczonym drukiem wszystkie nasze porażki, załamania, koszmary. Gdzieś pomiędzy tym tkwią też wszelkie drobne przyjemności, najczęściej jedynie lekko naszkicowane, niewyraźne, jakby tworzone z nadzieją na to, żeby jak najszybciej całkowicie znikły.
Tak właśnie wyglądają relacje z pamięcią, kiedy nie ma się wystarczająco dużo siły żeby zostać jej przyjacielem.
Ja nie miałem.
***
Pierwsze spotkanie.
Dwa słowa, a potrafią wywołać naraz tyle emocji. Za każdym razem kiedy się je wypowie, przywodzą na myśl coś zupełnie innego, a jednocześnie zawsze odczuwamy wtedy to konkretne uczucie. Coś podobnego jak podczas picia gorącej czekolady po powrocie do domu w najmroźniejszą zimę stulecia. Tyle że nie zawsze tak samo słodkie.
Nasze pierwsze spotkanie nie obudziło we mnie nic, co obudzić powinno. Nie jestem jednak w stanie tutaj nikogo obwiniać. Ciężko przecież obudzić coś w kimś, kto sam nie jest do końca obudzony.
Czy powinienem żałować?
Żałować, że nie spałem cztery noce, że nie skręciłem w prawo, że nie zjadłem śniadania, że wszedłem do sklepu po papierosy, że zgubiłem zapalniczkę, że cię zobaczyłem, że się nie domyśliłem, że nie uratowałem samego siebie?
***
Burza w oczach, słońce nad głową i te cholerne cytryny. Zawsze pachniał jak cytryny, a ja nigdy nie wiedziałem dlaczego. I nigdy nie pytałem.
Gdybym miał cię komuś opisać, właśnie tak by to wyglądało. Gorzej byłoby z opisaniem tego, co działo się w środku. A najgorzej z tym, co było pomiędzy.
Pomiędzy tobą i światem.
Pomiędzy tobą i życiem.
Pomiędzy tobą i mną, tobą i pamięcią, tobą i czymkolwiek.
Za każdym razem będąc z tobą czułem się jakbym tonął i dryfował jednocześnie. Uwielbiałem przyglądać się tym twoim ciągłym błyskom w oczach, płomieniom pojawiającym się przy każdym geście. Sprawiałeś wrażenie połączonego z każdą gwiazdą na niebie, jaskółką za oknem i świerszczem na polanie pięć kilometrów dalej. Byłeś wszystkim i niczym jednocześnie. Chodzącym ideałem i sennym koszmarem. Moim światłem w tunelu i ciemnością, która mnie pochłaniała.
***
Cały czas jaki do tej pory spędziłem na Ziemi mógłbym podzielić na trzy etapy:
Życie przed
Życie po
Nieżycie
Życie przed było szarą, kamienną drogą, prowadzącą znikąd donikąd. Leżałem wpatrując się w sufit, gasiłem budzik, szedłem do pracy, z powrotem do łóżka, sufit, budzik, praca, łóżko, sufit, praca, budzik, praca, praca, praca. Do dnia, w którym zostałem z tego w najbardziej brutalny i jednocześnie najbardziej efektowny sposób wyrwany. Wtedy też zacząłeś się ty i życie po.
Życie po było jak dostawanie innym kolorem farby w twarz co minutę, za każdym razem mocno zaciskając przy tym oczy.
Ciemność, różowy płyn w kieliszku.
Ciemność, chmury w kształcie jastrzębi.
Ciemność, zapach cytryn
Zapach cytryn
Zapach cytryn
Nieżycie nastało równie boleśnie, jednak nie aż tak nagle. Powoli wchłaniało w moją skórę, niszcząc po kolei każdy zmysł, uparcie trzymając się z dala od tego paskudnego fragmentu pamięci, którego za wszelką cenę chciałem się pozbyć.
Ten zbyt wolny, zbyt długi, zbyt potworny proces trwał do momentu, w którym z idealną precyzją rozdzielono we mnie to, czego potrzebowałem i to co musiało odejść żebym mógł znowu funkcjonować. Zostawiając przy mnie jedynie drugą grupę, z którą niepokojąco szybko udało mi się związać i zgodzić na czerpanie mojej energii.
Tak właśnie wyglądała moja śmierć, która trwa do dziś.
***
Nigdy w pełni nie zrozumiałem, dlaczego musiałeś odejść. Nie mogłem jednak zapytać o to wprost, przy tobie nie istniało coś takiego jak pytania i odpowiedzi. Przynajmniej nie bezpośrednie.
Byłeś człowiekiem zagadką, a wszystko co wiązało się z tobą, szyfrem nie do odgadnięcia przez zwykłe, ludzkie stworzenie.
Raz udało mi się naprowadzić rozmowę na to, czy ja mógłbym być tym, który jako pierwszy cię odgadnie. Wtedy też zrozumiałem, że nawet jeśli mógłbym, nigdy do tego nie dojdzie. Zrozumiałem, że mnie zostawisz.
Nie odpowiadają mi ciągłości, modraszko. Mówienie „na zawsze" jest równie głupie co wkładanie dłoni w ogień, wierząc, że się nie sparzysz.
To powiedziałeś mi, kiedy zacząłem płakać. Zawsze nazywałeś mnie gatunkami ptaków. Jak gdyby nie wystarczał mi fakt jak ulotny i nieuchwytny byłeś ty sam.
***
Obudziłem się w zimnie, ciemności i ciszy. Zmysły zaczęły zanikać. Najpierw węch.
Miałem na sobie twoją koszulkę, jednak nie było w niej już ani grama ciebie. Zabrałeś wszystko. Od dawna jedynym co byłem w stanie czuć były cytryny. Kiedy znikło i to, w powietrzu nie było już całkowicie niczego.
Byłem zły. Doskonale wiedziałem, że to nastąpi, miałem całkiem sporo czasu na pogodzenie się z tym, na przygotowanie, a mimo to byłem zły. Wybiegłem na zewnątrz wciąż będąc jedynie w bieliźnie i tej okropnej, rozciągniętej koszulce. Rzuciłem się na mokrą od rosy trawę i zacząłem krzyczeć.
Wykrzyczałem wtedy mnóstwo bzdur, gdy teraz o tym myślę, cieszę się, że mnie nie słyszałeś. Choć dla ciebie słowa przecież nie miały znaczenia.
Nie zdziwiłbym się, gdybyś stał wtedy gdzieś niedaleko i przyglądał się całej tej żałosnej scenie. W końcu podszedłbyś do mnie, tonącego we własnych łzach, wyrywającego sobie włosy, klnącego na cały świat, usiadł obok i powiedział spokojnym głosem „gdzie się podział mój bielik".
Jednak nie było cię. Nie było wtedy i nie miało być już nigdy, a ja nie chciałem się z tym pogodzić, zachowując się jak rozwydrzony dzieciak.
Potem wzrok.
Leżałem na mokrej ziemi do momentu, w którym moje ciało zaczęło drżeć z zimna. Odwróciłem się na plecy i spojrzałem w niebo. Wyglądało jak ucieleśnienie nicości. Nie było niebieskie, szare ani czarne. Nie pływały po nim chmury, nie świeciły gwiazdy, nie padał deszcz. Było pustką. Tym, do czego ja nieuchronnie i bezpowrotnie się zbliżałem.
***
Na początku chciałem czekać. Wierzyć, że to jedna z twoich sztuczek, że za chwilę zobaczę cię malującego sójki na ścianie, a gdy zapytam gdzie do cholery byłeś, odpowiesz, że mam podać ci niebieską farbę. Nie było to jednak możliwe i mimo że ze sporym trudem, w końcu udało mi się odgonić samego siebie od nierealnych wizji. Później jednak wszystko zaczęło się komplikować.
Nie pamiętałem niczego sprzed wszechogarniającej bieli. Miałem białą skórę, białe ubrania, leżałem w białej próżni kolącej w oczy przy każdej próbie przyjrzenia się jej. Nagle ktoś się pojawił. Moje serce szybciej zabiło, spróbowałem wstać. Skarciłem się w głowie za myślenie o niemożliwym, jednak nie przestałem.
To nie ty.
Zmarszczyłem brwi i na powrót rzuciłem się w biel. Postać okazała się jednak bardziej nachalna niż sądziłem. Podniosła mnie za ramiona, zmuszając do poruszenia zdrętwiałymi kończynami. Nie chciałem z nią iść. Chciałem zostać w bieli tak długo aż stanę się jej częścią.
Coraz więcej postaci, głosy, światło. Czy oni mówią do mnie? Dlaczego wiedzieli o tym, że istnieje? Przecież jedyne co było jeszcze we mnie żywe to wspomnienie ciebie.
Znowu zacząłem krzyczeć. To było chyba jedyne do czego wciąż byłem zdolny. Krzyczałem, że mają mnie zostawić, że jeszcze wrócisz i mnie od nich zabierzesz. Wiedziałem, że to nieprawda, chciałem ich zastraszyć. Nie uwierzyli. Wciąż próbowali mi coś powiedzieć, wszystko było coraz bardziej zagłuszane przez dziwnie znajomy szum.
Nagle jedno zdanie jakimś cudem do mnie dotarło. Poczułem się jakby ktoś włożył rękę prosto przez obrastające mnie ciernie, następnie przez skórę, nerwy, kości, dostając się prosto do serca.
„On nie istnieje."
Znieruchomiałem. Nagle wszystko zaczęło dziać się w zwolnionym tempie. Zwężanie się źrenic, upadek na zimne kafelki, coś ostrego wbijającego się w moją szyję, brzuch, dłonie, a może w każdy skrawek ciała naraz. Ciemność i biel pojawiły się jednocześnie.
________________________
Ja tu tylko tak cichutko chciałbym podziękować sassybluerose za cytrynową inspirację oraz za uratowanie mnie i bardzo dużej ilości moich słów przed odejściem w otchłań rozpaczy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top