✨Rozdział 4✨
Raphael potarł czoło i odchylił się na krzesełku, by gorące promienie słoneczne go nie dopadły. Zdenerwował się. Gdy zajmował miejsce przy oknie, niebo jeszcze okalały gęste chmury i zasłaniały naturalną żarówkę. Teraz stała się nie do zniesienia. Hiszpan z upragnieniem wyczekiwał następnych miesięcy, jakimi były październik i listopad, instynktownie słysząc w głowie szczękanie zębami przez przyjaciół.
Kiedy zabrzęczył dzwonek, Santiago spokojnie poczekał, aż wszyscy wybiegną z klasy. Obserwował głupich jego zdaniem nastolatków, a gdy klasa opustoszała i jedynym biurkiem, przy którymś ktoś siedział, było biurko nauczycielskie, podniósł się z krzesła i skierował do wyjścia.
W progu drzwi natknął się jednak na Simona. Niestety.
- No hej. Jest przerwa obiadowa, więc idziemy na stołówkę albo do sklepu. Miałem iść jak zwykle z Lightwoodami i Clary, ale jacyś marudni są dzisiaj... Pewnie w nic nie grali ostatnio - mówił okularnik, a gdy znudzony Raphael uniósł brwi, dodał jako podsumowanie: - W każdym razie chciałem powiedzieć, że pójdziemy coś zjeść we dwóch. No, chyba że dołączy do nas Magnus albo Ragnor albo Catarina albo...
- Nie - przerwał Santiago i ominął Lewisa, drepcząc w nieokreślonym kierunku. Wypatrywał z tłumu ludzi białych włosów połączonych ze zrzędliwą twarzą.
Ewentualnie brokatowego idioty, przy którym była szansa na odnalezienie pierwotnego celu poszukiwań.
- Podejrzewałem, że to powiesz, i dlatego nie zapytałem - sprecyzował Simon i zrównał krok z hiszpanem, zarzucając ramię na jego barki. - Daj spokój. Dawno nie spędzaliśmy czasu sam na sam. Będzie... Romantycznie, czy coś takiego.
Podkurwiony Raphael z warknięciem zrzucił z siebie rękę Simona.
- ¡Quiero romper contigo aquí y ahora! - wyburczał i przyspieszył kroku.
- Skarbie, doskonale wiesz, że kompletnie nic nie rozumiem, gdy mówisz po hiszpańsku - wyżalił się zestresowany Simon, podczad gdy Santiago o mały włos nie dostał białej gorączki z powodu pierwszego okropnego słowa wypowiedzianego z ust nerda. - No chyba że mówisz coś w stylu "idiota" albo "imbécil." Ale jeśli chodzi o pełne zdania to powinienem mieć włączony tłumacz.
- Mówiłem, żebyś zostawił mnie w spokoju, durniu - skłamał gorzko hiszpan i zacisnął dłonie na ramiączkach plecaka.
Skręcił w stronę szatni, podejrzewając, że Lewis wykaże się swoją zdolnością dedukcji i zrozumie, że Santiago ma w planach opuszczenie szkoły. Samemu.
Niestety, okularnik w dalszym ciągu siedział mu na ogonie.
- To może wpadnę potem do was? - zaproponował Simon. - Jeśli oczywiście Jem, Will i Tessa darują sobie przesadne okazywanie sobie nawzajem czułości, bo tak trochę niezręcznie się przy tym czuję...
- A ja czuję się chujowo przy każdym okazywaniu jakichkolwiek czułości - warknął Santiago i odwrócił się gwałtownie. Lewis wyhamował tuż przed nim. - Znajdź tych swoich marudnych kolegów i daj mi święty spokój, idioto, mógłbyś? Nie jestem zainteresowany przebywaniem w towarzystwie kogoś takiego jak ty. Idź zanudzaj swoim gadaniem kogoś innego.
Między nimi zawisło milczenie. Chłodne, jakby stali pośrodku śnieżycy. Simonowi zsunęły się okulary z nosa.
Jednakże po krótkiej chwili wpatrywał się w Santiago wyłącznie z delikatnym umęczeniem, z doświadczenia znając arogancję swojego chłopaka. Hiszpan przeklął w duchu.
- Dobra, dobra, już sobie idę... - odparł pomrukiem Simon, nachylając się zbyt szybko, by Raphael zdołał zareagować. - To narka. Złapiemy się kiedy indziej - pożegnał się, obkręcił i podreptał w obranym kierunku.
Rozgoryczony Raphael zaczął przecierać rękawem skażony ustami Simona policzek, mamrocząc pod nosem o niewychowanych imbecylach, których jeszcze większy imbecyl przyjął do danej placówki. I mimo jego skarżenia się będącego na porządku dziennym, nie tylko mózg zapulsował mu tępym bólem, a także serce.
Chciał pozbyć się tego dyskomfortu. Tylko że nie był pewien, jak. Zwykle na takie dolegliwości skarżył się Bane, a potem nagle wracał do poprzedniego wcielenia irytująco błyszczącego tornada. I Raphael zapewne wiedziałby teraz, co ze sobą zrobić, gdyby tylko rozmawiał z Magnusem o takich rzeczach.
Hiszpan zdenerwował się jeszcze bardziej, nawet odrobinkę wystraszył, aczkolwiek raptownie, niczym dar z nieba, usłyszał dobiegający z pomieszczenia za plecami głos człowieka, którego szukał odkąd tylko wyszedł z klasy.
Obrócił się szybko i wszedł do szatni. Spojrzał w lewo.
Na ławeczce rozciągającej się pod ścianą siedział Magnus, a przed nim znajdował się gadający coś Ragnor, opierając się plecami o zimną, twardą powierzchnię. Białowłosy zwrócił uwagę na Santiago, gdy tylko rzucił mu się w oczy.
- Miałem cię szukać - oznajmił swoim ponurym głosem Ragnor. - Daj mi na chwilę mój piórnik. Potrzebuję zakreślacza. Magnus ma tylko te z brokatowym wkładem, wyobrażasz to sobie?
- Jak się ma tak sparciały gust jak Bane, to tak, wyobrażam... - Raphael, nagle ukojony możliwością starego, dobrego narzekania wraz z Ragnorem na Bane'a, popatrzył sucho na wspomnianego nastolatka. Jednocześnie podał Fellowi swój plecak.
Magnus wyglądał nieswojo. Nie dość, że nie skomentował zaczepki, pogrążony w myślach, to obsesyjnie podrygiwał nogą założoną na tą drugą, marszczył czoło i ze skupionym, aczkolwiek pochmurnym wyrazem twarzy wpatrywał się w ścianę naprzeciwko. Tak intensywnie, jakby zaraz miał wypalić dziurę na wylot.
- Nad czym on się tak zastanawia? - zapytał kąśliwie Raphael, wracając wzrokiem na Ragnora trzymającego już swój piórnik. - Raptem zdał sobie sprawę, że wszyscy tylko udają, że go lubią?
- Tak jakby masz rację. Alec go olał.
- Nie olał - Bane nagle wrócił do żywych, ale nie oderwał spojrzenia od ściany. - A nawet jeśli tak, to pewnie zrobił to przypadkiem. Jest w złym położeniu i odreagowuje żal na innych. W rzeczywistości na pewno jest bardzo towarzyski... - z dozą niepewności wypowiedział ostatnie słowa.
- Otrzymasz moje pozdrowienia z podłogi, gdy się na nią pierdolnę ze śmiechu, jeśli okaże się, że nie masz racji - oznajmił Ragnor z długim, krnąbrnym uśmiechem.
- Popieram - mruknął Raphael i oparł się o ścianę przy ramieniu wysokiego Fella. - To przecież Lightwood, cnie? Dlaczego miałby różnić się od rodzeństwa? Isabelle to suka, a Jace sukinsyn. Alec to skurwysyn, a głupi Bane się myli.
- Właśnie tak - zgodził się Ragnor.
Magnus przyjął te komentarze z grymasem.
- Cóż, nieważne... - machnął ręką, powoli wracając do swojego optymistycznego ego. Wyprostował się, opierając dłonie na kolanie. - Okaże się, jak się do nas wprowadzi. Do tej pory szukaliśmy go z Izzy, Jacem i Clary, i jeszcze innymi pomagierami, i nic. Dobrze się skubany ukrywa.
- Może spuścił się w toalecie, gdy tylko ogarnął, że Bane chce z nim pogadać - podsunął z wrednym zadowoleniem Raphael.
- Albo przemieszcza się po wentylacji - dodał Ragnor. - Bo wie, że po korytarzach szuka go zgraja idiotów i jednym z nich jest Magnus Bane.
- A może po prostu nie chce dostać śmierdzącym brokatem po oczach i dlatego się chowa.
- Brokat nie śmierdzi - sprzeciwił się Magnus.
- Twój zjebany szampon z drzewem sandałowym już tak.
Magnus, jakby dostał osobliwego zastrzyku energii po dogryzaniu kolegów, podniósł się z ławki i poprawił biżuterię na rękach. Następnie, łapiąc się za uszy i sprawdzając, czy kolczyki są na swoich miejscach, popatrzył na Ragnora i Raphaela wesołymi oczami.
- Poszukam go jeszcze trochę, a potem sobie odpuszczę, napiję się drinka i pomyślę o Prezesie - powiedział. - Powinienem pojeździć po mieście i poszukać jakiejś wykwintnej kociej karmy, a w dalszej kolejności wziąć się za zbieranie dekoracji na imprezę... O, Lily mówiła, że mi pomoże - przypomniał sobie z entuzjazmem i złapał należącą do niego torbę. - Zostawiam was, adios!
Po wysłaniu niewidzialnych buziaków w stronę Ragnora i Raphaela, Bane tanecznym krokiem opuścił szatnię. Pozostawieni chłopacy wymienili się zgorszonymi spojrzeniami, ostatecznie nie komentując wybryku azjaty, po czym jednocześnie wgapili się w ścianę.
Stali tak obok siebie, w milczeniu i bez ruchu. I mimo, iż nie była to krępująca i gęsta cisza, Raphael poczekał tylko, aż grupka rozchichotanych dziewcząt ich wyminie i wyjdzie z szatni, a potem odezwał się:
- Lewis znowu mnie wkurwił.
Przez pozbawione drzwi wejście do dużego pomieszczenia na kurtki i buty weszli nagle Elliott i Lily. Ragnor nie odpowiedział więc hiszpanowi, który z rozdrażnieniem zmarszczył brwi, gdyż dwójka ludzi stanęła mu tuż przed nosem.
- Długo jesteście w szatni? - zapytała azjatka. - Jest tu może Alec? Izzy robi największą akcję poszukiwawczą w historii i powoli mam jej dość, ale cóż, mogę pomóc - westchnęła z rezygnacją.
- Bane cię szuka - odburknął jedynie Santiago.
- Co ty masz na ręce? - zapytał nagle Ragnor, wzkazując na czarnoskórego. Jego przedramię prezentowało na sobie białe, długie szlaczki. Jakby ktoś jeździł po skórze cienkim pędzlem zamoczonym w białej farbie.
- Korektor - odparł dumnie Elliott. - Jestem takim murzynem, że zwykły długopis jest na mnie marnie widoczny. Więc wziąłem korektor.
- To ja zaraz poszukam jego - powiedziała Lily, ignorując krótki dialog o sztuce i odpowiadając na wcześniejsze słowa Santiago. - No, czyli nie ma tu Aleca, nie?
- Nie - hiszpan wywrócił oczami.
- No dobra... - dziewczyna cofnęła się i rozejrzała krótko po szatni dla pewności, a potem stanowczo pociągnęła Elliotta za łokieć i wybyła z nim na szkolny hol.
Ragnor i Raphael ponownie na siebie spojrzeli. Odruchowo, niby bez żadnego celu. Santiago nie miał koledze nic ważnego do przekazania, ale poczuł chęć zajrzenia w parę czarnych oczu.
Żaden z nich się nie odzywał, a hiszpan z każdą kolejną sekundą odczuwał, że powoli robi się niezręcznie. Wypadałoby jakoś na to zaradzić...
I wtedy usłyszeli kroki. Zza ściany, z głębin szatni wyłonił się chłopak w rozciągniętym swetrze i dżinsach. Ot, poszukiwany.
Alec mozolnym krokiem szedł do wyjścia, nawet nie zerknąwszy na przyjaciół Magnusa stojących z boku. Przeszedł przed nimi i wyszedł z szatni.
Ragnor i Raphael, wpatrzeni w Lightwooda podczas jego wędrówki, następnie wymienili się spojrzeniami między sobą. Lekko zdziwieni, jednak szybko wpadając w sidła rozbawienia, a może i małej głupawki.
- Wiedziałeś, że on tu jest? - zapytał Raphael. Kąciki jego ust drżały, chcąc zaprezentować uśmiech.
- Skąd...
Nie wytrzymując już poważnego napięcia, chłopcy zarechotali piskliwie.
- Toć byłeś tu z Bane'm - przypomniał uśmiechnięty Santiago, wsłuchując się w dźwięczny śmiech przyjaciela. - Ślepi jesteście czy jaki chuj?
- Staliśmy cały czas tutaj, przy wejściu... Nie zaglądaliśmy dalej. Ta szatnia jest duża, jakbyś nie zauważył.
Znowu się zaśmiali. Podrygujące ramiona Raphaela przesunęły się po ścianie. Rzadkie i miłe rozleniwienie rozpłynęło się w jego ciele, kiedy oparł głowę o zimną powierzchnię i uśmiechnął się pod nosem.
- Napisać SMS-a do Magnusa? - zapytał ze śmiechem Ragnor. - Czy olać sprawę?
- Olewamy. Mam to głęboko w dupie i wcale nie muszę ci o tym mówić.
- No, w sumie ja też... - zaczął Ragnor i odbił się od ściany. Nogą podsunął ławeczkę na bok, uderzając w łydki Santiago. Potem usiadł na siedzenie okrakiem. - Ja mam większy powód do olania sprawy, bo gdy wy głosowaliście między sobą o tym, czy Alec ma się do nas wprowadzić, ja spałem i nikt z was nie był chętny do obudzenia mnie. Dzisiaj przychodzę do szkoły i dowiaduję się o jakichś poszukiwaniach biednego geja, aż Bane mi z łaski swojej nie wyjaśnia, co się dzieje.
Raphael także usiadł na ławkę okrakiem, przodem do Ragnora.
- To nie było głosowanie - prychnął hiszpan. - Nawet dziesięć minut nie trwało, może i nie pięć. Czy spałbyś czy nie, nie miałoby to żadnego znaczenia. Połowa z nas mogła chrapać, a Bane i tak przygarnąłby tego Lightwooda. Bo ma taki, kurwa, kaprys.
- Mhm... - mruknął bez zainteresowania Fell, najwyraźniej kończąc temat. Raphael podejrzewał, że grozi im kolejna dawka ciszy, ale wtedy Ragnor rzucił: - Mówiłeś coś, że Lewis cię wkurwia.
Santiago jedynie przytaknął i burknął, nie rozwijając wypowiedzi. Stracił chęci do żalenia się nad swoim marnym związkiem. Zwłaszcza, że Ragnor sprawił, iż wyleciał mu on z głowy, co skutkowało wyeliminowaniem z umysłu i serca nieprzyjemnego ucisku. A tego hiszpan właśnie oczekiwał. Nie zamierzał tego popsuć.
Zacząłby zwyczajny temat, jakim było narzekanie na sposób egzystowania Magnusa, aczkolwiek Fell go wyprzedził, uprzednio biorąc w ręce piórnik.
- Daj rękę - polecił i wyciągnął długopis. - Przez te bazgroły na ręce Elliotta prawie rzygnąłem. To wyglądało tak, jakby przejechał łapą po obsranej przez ptaki masce auta.
- Pojebało cię? Mam paradować po budzie z pomazaną ręką jak dziecko specjalnej troski? Nie jestem Bane'm. Ani Elliottem.
Ragnor zawiesił na nim poważne spojrzenie i uniósł otwartą dłoń, czekając, aż wyląduje w niej nadgarstek Raphaela.
Santiago nie widział korzyści wynikających z amatorskich tatuaży, jednak... Do szkolnego dzwonka prawdopodobnie nie zostało dużo czasu, więc Ragnor nie zdąży wyładować się na nim artystycznie. Szybko zacznie i równie szybko skończy, a wtedy Raphael zabierze mu długopis i subtelnie przejedzie po jego policzku.
Po tych kilku przemyśleniach i wizji wściekłego Fella, Raphael uniósł rękę i ufnie oddał ją w jego posiadanie. Białowłosy chłopak z satysfakcją na twarzy, której jednak nie okazał jakoś mocno, schylił się i przytknął długopis do miodowej skóry młodszego kolegi.
Granatowy tusz od dłuższej chwili kreślił i kreślił na przedramieniu coraz więcej kształtów i małych napisów, jakby kalkulacje hiszpana go wystawiły i do dzwonka pozostało wystarczająco dużo minut na plastyczne dzieło.
Lecz nie było to tym, co wtrąciło Raphaela w dziwny stan i nie drgnęło jego serca do szybszej pracy.
Gorący dotyk na skórze chłopaka zdawał się paraliżować niektóre szare komórki. Santiago w pewnym momencie musiał sobie przypomnieć o tym, że znajduje się w szkole. Tracił poczucie czasu i orientację w terenie.
Wpatrywał się w skupioną twarz Ragnora, często zjeżdżając wzrokiem w dół, do pogryzanych warg.
Przynajmniej do momentu, aż zagrzmił dzwonek, a zaskoczony malarz "przypadkiem" uniósł rękę i szybko nabazgrał na policzku Santiago nieokreślony kształt.
Hiszpan, czując wzbierającą się w nim złość, zapytał przerażająco opanowanym głosem:
- Quieres morir, Ragnor?
***
Magnus wypuścił z płuc tytoniowy dym. Przypatrywał się szarej chmurce, zanim nie rozmyła się ona na tle nocnego nieba.
- Dlatego już sama nie wiem, czy mam tam iść czy nie - ciągnęła spacerująca obok Lily. - Ty na pewno będziesz.
- Z pewnością - odparł Bane, myślami podróżując gdzie indziej.
Po skończonych lekcjach i rzuceniu "powodzenia z bratem" do Isabelle, objechał z Chen chyba ze sto sklepów, a wciąż nie znalazł urodzinowych czapek z kocim motywem. Te czapki musiały mieć koci motyw. Kocie oczy, uszy, pazury, cokolwiek, ale kot musiał być. Na litość boską, potrzebował tego na urodziny kota, a nie psa.
To, co udało im się znaleźć, zataszczyli do mieszkania Magnusa. Do tego czasu Brooklyn okrył wieczór. Ładny i ciepły, dlatego para nastolatków zgodnie stwierdziła, że wybiorą się na spacer.
Po kilku alkoholowych shotach wypitych w mieszkaniu, pląsali się po uliczkach już od dobrych kilku godzin, aż nie wylądowali w parku. Księżyc wisiał nad nimi jak wielka blada żarówka, a rozsypane gwiazdy cieszyły wzrok.
- Ktoś z twoich idzie? - zapytała nagle Lily.
Dziewczyna wyciągnęła rękę w jego stronę, a Magnus podał jej papierosa i odpowiedział:
- Catarina i Ragnor na pewno nie, bo nie lubią Camille. Raphael tym bardziej. William pewnie pójdzie... Nie mam pojęcia, jak z Jemem i Tessą. Chociaż... Oh, czekaj, bo Grey też nie przepada za Belcourt - zaśmiał się spokojnie Magnus. - Więc Tessa też odpada. Cóż, raczej, bo Will prawdopodobnie ją namówi.
- A Lightwoodowie? Mam tu na myśli Isabelle i Jace'a, nie Aleca - sprecyzowała, a potem westchnęła z umęczeniem i zaciągnęła papierosem. - Ugh, te imię słyszę ostatnio jak jakąś chorą mantrę... Jakby nie było ciekawszych tematów do rozmów, zgadzasz się?
Bane pochwycił używkę i przyjrzał się czerwonej, gorącej końcówce.
- To normalne, że się o niego martwią - odparł cicho. - Przecież go kochają.
- Tak, wiem, ale chyba umie sobie poradzić, nie? - zapytała nerwowo, a Magnus próbował się nie zirytować tym małym poziomem tolerancji. - Toć chodzi do klasy wyżej niż oni, jest starszy. Bez przesady, że taki bezbronny.
- Zmieńmy temat.
Wypalił papierosa do końca, a potem podszedł do czarnego kosza, by wyrzucić niedopałek. Zdezorientowany brakiem reakcji od swojej koleżanki, odwrócił się z uniesioną brwią, a wtedy zobaczył, że dziewczyna uważnie przypatruje się czemuś w oddali.
- Ktoś tam śpi na ławce, ale nie wygląda na jakiegoś starego menela - powiedziała, zamrugała oczami pod wpływem mocniejszego podmuchu wiatru, i spojrzała na Magnusa. - Pomożemy mu?
Bane uśmiechnął się.
- W końcu mówisz z sensem.
Dwoje azjatów zeszło z chodnika. Idąc po trawniku ominęli kilka drzew ozdabiających park, aż w końcu zbliżyli się do innej dróżki, przy której stała samotna ławka z tajemniczym osobnikiem. Magnus i Lily skrzywili się malowniczo, zauważając butelki alkoholu i pety rozwalone wokół.
Kiedy bardziej skrócili dystans, zatrzymali się gwałtownie. Magnus wybałuszył oczy, a Chen zapytała z czystym rozbawieniem:
- A to nie Alec?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top