✨Rozdział 13✨

- Jak myślisz, kto przylezie pierwszy?! - spytał głośno Raphael, ze złowieszczym uśmiechem rozlewając olej na panelach w przedpokoju.

- Oby Bane! - odpowiedział Ragnor.

Ukryty za ścianą, przechadzał się od ich pokoju do tego, do którego wprowadzili się Alec i Magnus. Przenosił ostatnie rzeczy azjaty, te niezauważone przez Catarinę. Małe pierdółki, takie jak przypinki reprezentujące LGBT+ i inne śmieci porozrzucane po kątach, czy ukryte pod zakurzonymi szafkami.

- Pójdzie na tą durną imprezę... - Santiago potrząsnął butelką, opróżniając jej zawartość do końca. Przestał krzyczeć, kiedy wyraźniej usłyszał kroki.

- To w takim razie Alec wywinie orła. Wątpię, żeby poszedł schlać się razem z nimi. Pewnie się wróci.

Hiszpan, skończywszy swoje zabójcze dzieło, wyprostował się. Stanął bokiem i zwrócił wzrok ku Ragnorowi. Posłał mu szeroki uśmiech. Białowłosy odwzajemnił gest, następnie skręcając do kuchni, a Raphael zaraz za nim, nie widząc powodu do sterczenia nad plamą z oleju.

Emanował dobrym humorem. W mieszkaniu zostali z Ragnorem sami. Większość piątków wyglądała właśnie tak - Bane balował całą noc, świętując rozpoczęcie weekendu. Podobnie jak William i Tessa. A przez resztę soboty i niedzieli leczyli kaca.

Catarina również potrafiła się zabawić, aczkolwiek częściej nocowała u swoich innych koleżanek i kolegów, chcąc odpocząć od rozgardiaszu panującego w domu, w którym pomieszkiwała. W podobnej sytuacji znajdował się James, tylko że łatwo ulegał on urokowi Herondale'a i Gray, co powodowało częste zgody na dyskoteki w ich towarzystwie.

Raphael wyrzucił pustą butelkę do kosza, a kiedy uniósł wzrok, zmarszczył brwi. Wyglądał teraz identycznie jak Ragnor - wgapiał się w toster, który Fell wyciągnął przed chwilą z szafki. Sprzęt obklejony był tęczowymi, "ideologicznymi"* naklejkami i brokatem.

- Ja pierdolę... - westchnął Ragnor, ostatecznie ignorując metamorfozę robota od kanapek. Podłączył sprzęt do prądu i sięgnął po chleb.

- Pomalujmy mu szafę na kolorowo - zagaił Santiago, wiedząc dokładnie, o kim myśli i on i Ragnor. Oparł się biodrem o blat, krzyżując ręce na piersi. - Albo tą cholerną toaletkę, z którą raz prawie wziął ślub.

Hiszpanowi wyświetliło się w głowie wspomnienie pijanego Bane'a, który klęczał przed własnym meblem z kosmetykami, i pytał przedmiot, może nie tyle, co o rękę, ale o tusz do rzęs.

- To raczej by mu się spodobało - powiedział nieprzekonany Ragnor.

- Si, ale nie tak bardzo, gdybyśmy wykorzystali do tego jego lakiery do paznokci.

Uśmiech, jaki pojawił się na twarzy Fella, rozwiał wszystkie wątpliwości Raphaela, który odepchnął się od blatu i z rosnącym uśmiechem pomaszerował w stronę pokoju Magnusa i Aleca.

***

Raphael tak się śmiał, że zakrztusił się tostem.

- Weź... - zachrypiał, odzyskując oddech. - Ten cuidado, idiota. Zaraz rozlejesz to gówno na dywan i Loss się wkurzy...

- Cat i tak się wkurzy - zauważył Ragnor, odkładając kawałek tosta na podłogę.

Odkręcił kolejny magnusowy lakier, tym razem granatowo-brokatowy, i zaczął jeździć pędzelkiem po drewnianych drzwiach szafy. Santiago, wzruszając ramionami, przyłączył się. Nie zwrócił uwagi na zasychającą, ciemną plamę przy nogach mebla.

Kilkanaście minut temu, czekając na tosty i szperając w toaletce Bane'a w poszukiwaniu lakierów do paznokci, znaleźli także cekiny i brylanciki w formie naklejek. Przedmioty te, jako żołnierze, dołączyły do ich prywatnego wojska najeżdżającego na szafę.

Raphael, bez patrzenia w dół, wymacał talerz z jedzeniem. Chwycił jednego z tostów, ale gdy wzgryzł się w pieczywo, poczuł coś gorzkiego i klejącego jak karmel. Z grymasem wypluł kęs i spojrzał na kanapkę, widząc w miejscu ugryzienia kilka kropelek czarnego lakieru. Przed chwilą bawił się nim Ragnor.

Hiszpan odłożył tosta, zakasał rękawy i już chciał uderzyć nierozważnego przyjaciela po łbie, jednak w tym momencie przerwało mu pukanie do drzwi.

- Że co? - Ragnor ocknął się z transu malarza i spojrzał na Raphaela, ignorując uniesioną ku niemu, zamrożoną rękę. - Tylko Bane puka do drzwi, bo nie ma klucza. To nie może być on. Bez jaj.

- Ogarnij dupsko. To równie dobrze może być listonosz - prychnął hiszpan i podniósł się z klęczek. Potrącił przy tym otaczających go żołnierzy. Kilka otwartych lakierów wywróciło się, jednak nic się z nich nie wylało, ponieważ wykrwawiły się na bitewnym polu.

Nie chcąc marnować czasu i denerwować się przez obcego gościa, Santiago pobiegł do drzwi, by szybko zajrzeć przez wizjer, zignorować człowieka (oby nieznajomego), i wrócić do Ragnora.

Plan niestety się nie powiódł.

W mieszkaniu eksplodował huk głośniejszy od petardy, kiedy Raphael poślizgnął się na plamie oleju i uderzył w drzwi.

- Czy to znaczy, że mam sobie pójść...? - zapytał niepewnie ktoś za drzwiami.

Santiago leżał na podłodze i liczył gwiazdki wirujące mu nad oczami. Jęknął, łapiąc się za głowę, i zaczął powoli się podnosić, słysząc z tyłu głos Ragnora. "Co to, kurwa, było?" - głosiło pytanie przyjaciela, brzmiące niewyraźnie i odlegle.

Hiszpan przymknął oczy, gdy udało mu się usiąść.

- Haloooo? - upierdliwy człowiek czekający na wycieraczce odezwał się ponownie.

- Imbécil, hijo de puta... - zaczął przeklinać Raphael, rozpoznając głos. - Harías algo bueno y morirías...

Do drzwi znowu zapukano. Santiago, warcząc jak wściekła chihuahua, skoczył na nogi i odkluczył mieszkanie.

W głowie nadal mu wirowało, kiedy otwierał drzwi i patrzył na czarne, zsuwające się z nosa oprawki i brązową grzywkę.

- No cześć - przywitał się Simon i uniósł plastikową torebkę. Wyglądała na ciężką. - Mam dużo słodyczy i kilka komiksów. Piżamy już nie brałem. Nie miałem po drodze.

- Pijama...? - spytał Raphael, kompletnie nic nie pojmując.

Lewis, rozumiejąc to jedno słowo, odpowiedział:

- Tak, piżama. Zostanę na noc. Pewnie i tak nikogo nie ma, no nie?

Nerd z uśmiechem wszedł do środka, krótko całując swojego chłopaka w policzek. Ten, marszcząc brwi i kalkulując w obolałej głowie odebrane nowinki, zamknął drzwi i się odwrócił.

W idealnym momencie, gdyż wtedy Simon wraz ze swoją torbą oraz okrzykiem zaskoczenia wywinął fikołka, kiedy tylko nadepnął na śliską plamę na podłodze.

- Sierota... - mruknął Raphael.


***

Magnus wcisnął swoją koszulę do pobliskiej szafki w przedpokoju, mając nadzieję, że nikt nie będzie na tyle ciekawski, żeby otworzyć głupią szufladę. Trzymał także kciuki za to, żeby potem nie zapomniał o swojej kryjówce.

Zagłębiając się we wnętrzu hucznej willi, radował się jak małe dziecko, które zaglądało do domku zrobionego z cukierków. Po drodze witał się ze znajomymi, lubieżnie lustrując ich odsłonięte części ciał.

- Magnus! Czekaj żesz! - krzyknęła za nim Izzy. - Patrz, namówiłam Aleca! Ja, a nie ty! - chwaliła się wesoło.

Bane, nagle zbity z tropu, przypomniał sobie o upartości Alesia i jego irytującym zachowaniu, odpychającym jakiekolwiek czułości czy dwuznaczne gesty, słowa. Nie potrafił wyobrazić sobie tego, że ten jeden osobnik z rodzeństwa Lightwood zrzuca swój okropny sweter i wtapia się w tłum imprezowiczów. No niemożliwe. Tak samo jak Prezes Miau chętnie uczestniczący w swoich urodzinach. To po prostu nie grało ze sobą.

Magnus, szczerze powątpiewając, odwrócił się.

Najpierw zauważył Isabelle i jej czarny biustonosz. Białe zęby ślicznie prezentowały się między pomalowanymi na czerwono ustami, kiedy szczerzyła się triumfalnie, trzymając "kogoś" za nadgarstek.

- I tak zaraz pójdę... - burknął Aleś, taki czerwony i spięty, jakby towarzyszył siostrze w wizycie u ginekologa. Starał się nie rozglądać, a już na pewno odbiegał wzrokiem od Magnusa.

Z kolei ten, zszokowany, uniósł brwi wyżej niż kiedykolwiek, i zagapił się na alecowy, nagi tors.

Porcelanowa skóra, pozbawiona jakichkolwiek odbarwień czy innych mankamentów. W dotyku na pewno gładka niczym jedwab. Bardzo kusząca. Magnus czuł, że płonie, a ładna cera nie była jedynym atutem Alexandra Lightwooda.

Smukły i umięśniony tors wyginał się estetycznie, gdy Aleś niepewnie przestępywał z nogi na nogę, podczas gdy Isabelle mówiła coś do Magnusa. Jednak ten, zahipnotyzowany, nie słuchał.

Kompletnie oczarowany mięśniami brzucha, nie zorientował się, że jego usta układają się w zalotny uśmiech, a lśniący wzrok powoli jedzie w górę, do niebieskich oczu, żeby jasno dać do zrozumienia pięknemu chłopcu: "tak, chcę ciebie. Bardzo." Przychodziło to Magnusowi naturalnie, instynktownie. Nie panował nad tym.

Czyżby był zgubiony? Tu w końcu chodziło o Aleca, niedostępnego i de...

- Izzy! - pisnął Bane, wytrącony z trybu podrywacza, w którym samoistnie zatonął. Wynurzył się z dezorientacją. I bólem, gdy zła czarnowłosa wykręciła mu nadgarstek.

- Słuchałbyś - warknęła, puszczając jego rękę. - Zajmij się Alekiem, co? Ja nie będę go pilnować. Jestem młodsza - uśmiechnęła się jak mała dziewczynka. - A ty starszy. Bądź odpowiedzialny, hę? Narazie! - wkroczyła w tłum wstawionych nastolatków, przepadając Bane'owi z widoku. Zostawiła go samego z Alesiem. No, jeśli by zignorować pałętających się wokoło ludzi.

- To ja idę... - bąknął Alexander, wskazując kciukiem za siebie, na otwarte drzwi. Już przymierzał się do odwrotu, lecz, na jego nieszczęście, refleks podnieconego Magnusa nie znał żadnych barier.

Azjata skoczył do przodu i ustał za chłopakiem, torując mu drogę.

Patrząc na twarz Aleca, wyrażającą zagubienie i mały procent strachu, z całych sił starał się doprowadzić do porządku własne myśli, podsuwające mu nieodpowiednie sytuacje oraz pozycje, w jakich z Alekiem mógł się znaleźć, gdyby tylko odrobinkę postawił na swoim. Ale nie chciał. To był Aleś. Aleś by tego nie chciał.

Mimo, że bolało to Magnusa fizycznie i psychicznie - zatrzymał oczy na twarzy współlokatora.

Chciał zaproponować drinka, aczkolwiek nie wypowiedział ani słowa, czując na swojej ręce i żebrach gładkie dłonie.

- Hej - przywitała się dostojnie Camille.

Przylgnęła piersią otoczoną czerwoną koronką do boku Bane'a. Zdębiałego, bo raptem został rozdarty między byłym romansem, a tym - prawdopodobnie - przyszłym, który obserwował go granatowym, nieśmiałym spojrzeniem.

🍺🍺🍺
*"ideologicznymi" - tak autorka wie że sytuacja, że niby LGBT+ to ideologia, panuje w polsce a nie w NY, jednak nie mogłem się powstrzymać XD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top