Rozdział 3
~Alec~
Dziwiłem się sam sobie, że wstałem z łóżka o 6 rano. Czyżby wystarczyły mi 3 godziny snu? Jestem nienormalny. Pf, powinienem się przecież przyzwyczaić.
Zszedłem po schodach, a na ich końcu na małym dywanie dostrzegłem śpiącego i pochrapującego Czeko.
- Stary Czeko mocno śpi... - szeptałem i schodzilem cicho po ostatnich stopniach, nie chcąc obudzić psa. - Ten nasz głupi Czeko mocno... Chrapie... - uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy, ale cóż, nikt nie widzi. - Stary Czeko... - i nie dokończyłem, bo potknąłem się o przedostatni stopień i zaskoczyłem na podłogę, robiąc cichy huk. Uśmiech zszedł z mojej twarzy i z bijącym jak torpeda sercem spojrzałem na psa. Odetchnąłem z ulgą. Pomachał tylko łapą i zanurzył się dalej w swoich snach...
E... Nie chcę wiedzieć, jakie ma sny.
Na pewno coś o ganianiu królików... Wiecie, że ta czekoladowo-podobna menda bardziej preferuje śmiganie za królikami niż kotami?
Heh... Fajnie nie być jedynym kretynem w domu.
Na paluszkach udałem się do kuchni. Założyłem wcześniej dziergane i prawie do kolan, ciepłe, miękkie i GRUBE skarpety od babci, przez co nie czuje tego zimna idącego od kuchniowych kafelków. Usiadłem na blat obok zlewu (tak, nałożyłem skarpety przeciw-kafelkowe, i siadam na blat) i wygiąłem ciało, żeby otworzyć szafkę nad zlewem, by wyciągnąć szklankę. A kiedy mi się to udało bez śmierci spowodowanej spadnięciem z blatu, nalałem do niej wody. Przystawiłem przezroczyste naczynie do ust i moja ręka się zatrzymała a wzrok powędrował do taty, który wszedł do kuchni. Ubrany w garnitur.
A, no tak... Tata pracuje w firmie i co za tym idzie pracuje też w wakacje. Właśnie o wczesnych porach.
- Dziendobry, synu - przywitał się ze mną swoim jakże zachrypniętym głosem i ruszył z termosem w ręce do ekspresu do kawy.
- Tato, cicho, bo obudzisz Czekoladę - mruknąłem. Zdziwiłem się, że mój głos też brzmi jakby gardło odwiedził papier ścierny, ale cóż. Geny? Napiłem się wody.
- Synu - westchnął. - DUCK, a nie jakaś czekoladka. Możecie przestać?
- Jeśli chcesz, to zawsze mogę używać imienia, które Jace dla niego wymyślił - kąciki moich ust lekko powędrowały ku górze ale i szybko opadły, gdy poczułem na sobie karcące spojrzenie ojca.
Odwróciłem wzrok i wpiłem się ustami w szklankę, w której jeszcze było trochę wody.
Usłyszałem kroki. A raczej drapanie po panelach. Wiedziałem, co to oznacza. Automatycznie podkuliłem nogi do siebie, tym samym siadając na blacie po turecku i moim oczom za chwilę ukazał się Cze... Okey, "Duck".... Albo, pieprzyć to. Czekoladka!
Pies z wywieszonym jęzorem, sapiąc do tego dla jakże "pięknego" efektu podszedł do mnie i zaskomlał ze smutkiem i rozczarowaniem, że nie może mnie obślinić, jak to zwykł robić codziennie rano. Zadarł łeb, by spojrzeć na mnie, siedzącego owiele wyżej od niego a ja uśmiechnąłem się triumfalnie, patrząc na niego z góry jak lord czy król.
- Dzisiaj nie dasz mi buziaka na dziendobry, kochanie - uśmiechnąłem się szarmancko i uniosłem lekko szklankę, jakby do toastu, a potem ją opróżniłem już do końca.
- Oh, właśnie mi się coś przypomniało - odezwał się nagle ojciec. Ja w odpowiedzi zakrztusiłem się. Nie wiem czym, wypiłem wodę!
Najwyraźniej takie coś jak ja potrafi zakrztusić się powietrzem.
Czeko odszedł do kąta kuchni, gdzie czekała na niego miska z jedzeniem, które nasypał mu ojciec, a pchlarz tego nie zauważył podczas "rozmowy" ze mną.
- Em... Tak? - spytałem cicho i zerknąłem na ojca, który obok mnie opierał się łokciem o blat i ani śmiał spuścić wzroku ze mnie.
Tato!
Nienawidzę, jak ktoś się na mnie patrzy.
Odruchowo odwróciłem wzrok, a w rękach ściskałem mocno szklankę. Bałem się, że zaraz się rozbije. W sumie... Ja też zaraz mogłem się rozbić. Ale moje serce robiło to chyba zbyt często. Można tak jeszcze...?
- Alec, masz jakieś plany na wakacje? - spytał z uśmiechem. Oczywiście, sztucznym i przyklejonym uśmiechem.
- Em... Jest dopiero 3 dzień wakacji, tato - mruknąłem.
- Tak tak, ale mi chodzi, czy już sobie kogoś znalazłeś? Nie chcesz przeżyć jakiegoś wakacyjnego romansu? Z jakąś śliczną dziewczyną? - teraz jego uśmiech był dwuznaczny.
Zerknąłem na niego tylko na chwilę i wiedziałem, że to był błąd. Widząc TEN uśmiech, który znaczył rozmowę o DZIEWCZYNACH, spuściłem głowę patrząc na swoje palce, które trzęsły się coraz bardziej. Westchnąłem.
No tak. Ojciec nie wie o mojej orientacji. Cóż, wie o niej tylko Izzy i Czeko.
- Tato, ja...
- Alec - przerwał mi. - Jace miał multum dziewczyn, może ci pomoże, co?
Zmarszczyłem brwi i spojrzałam na niego jak na idiotę. Jednak jego poważny i surowy wyraz twarzy zmienił moją minę.
- Nie patrz się tak na mnie - mruknąłem cicho i wróciłem do podziwiania magnesów na lodówce. O! Jest magnes w kształcie serca! Wręcz odpowiedni do sytuacji... Kocham sarkazm.
- No co? - odezwał sie. Teraz brzmiał jakby był zirytowany moim zachowaniem i ciągłym zbywaniem go, jeśli chodzi o te tematy. - Jesteście braćmi, więc nie musicie się przed sobą wstydzić w tych tematach.
Parsknąłem. Jace wcale się nie wstydzi w tych tematach. Wręcz przeciwnie, ze zbyt wielką przesadą opowiada mi o swoich podbojach.
- Tato... - zacząłem, choć nie wiedziałem czy to dobry pomysł. - Zostały jeszcze dwa miesiące. W tym czasie... W tym czasie... - urwałem i czułem, jak się stresuję. - Ja... Na pewno sobie kogoś znajdę - przełknąłem ślinę, bo czułem narastającą gulę zdenerwowania w gardle.
Naprawdę nie lubię się zwierzać ani mówić o swoich uczuciach. Zamknięte na tak długo serce nie łatwo z powrotem odkluczyć i to jedną rozmową...
Tata posłał mi usmiech i poklepał po ramieniu, a ja musiałem przytrzymać się krawędzi blatu, by nie spaść.
- Spadam do pracy. Trzymam za ciebie kciuki. I za jakąś dziewczynę - puścił mi oczko. - A teraz... Ile razy mam ci powtarzać, byś nie siedział na blacie jak jakiś neandertalczyk?! - po tym już wyszedł z domu.
Usłyszałem silnik auta, dający znak, że już odjechał. Westchnąłem i zaskoczyłem z blatu. Zjechałem w dół, oparłem się plecami o szafki i podkuliłem kolana pod brodę. Objąłem rękami nogi i patrzyłem się tępo w ścianę przed sobą. Do połowy była jasna od promieni słońca, które właśnie wstawało i pojawiało się w oknie, a druga połowa była jeszcze szara. Chyba czas na refleksję.
Połowa słoneczna, połowa szara. Jak z ludźmi. Którzy ukrywają swoje słoneczne połowy, pod maskami szarych, czyli obojętności czy nienawiści. Cóż, byłem jednym z nich.
Pokręciłem głową. Nie chciałem znowu zataczać się w myślach. Poczułem ciepły oddech przy moim uchu. Uśmiechnąłem się lekko ze smutkiem w oczach.
- Co tam, Czeko...? - pogłaskałem psa po głowie. Mój głos brzmiał tak, jakbym miał się zaraz rozpłakać, jednak nie czułem łez pod powiekami. Pies zaskomlał i położył się, opierając się o mnie bokiem. Przeniosłem dłoń gładząc jego miękki bok, a potem brzuch. Zaczął merdać ogonem i obijać nim o szafki, robiąc ciche huki. Zignorowałem to. Nikt nie usłyszy. Westchnąłem poraz kolejny tego ranka.
To chyba nie będzie dobry dzień.
Oparłem tył głowy o szafki i miziając Czeko po brzuchu, wpatrywałem się w tą fascynującą ścianę, która coraz bardziej robiła się słoneczna...
°°°°°°°°
~Magnus~
- Na króla i królową brokatu! - użyłem przekleństwa z mojego osobistego słownika. - Babciu! - zaskomlałem już bez sił.
- Co się stało, wnusiu? - staruszka szybkimi kroczkami weszła do salonu. Rozejrzała się i zobaczyła mnie siedzącego w kącie, trzymając w ręce tablet, który był podłączany do ładowarki - A dlaczego ty...
- Gniazdko w kącie - mruknąłem tylko i wróciłem do mojego wielkiego problemu. - Tu nie ma internetu? - czułem, że zaraz się rozpłacze.
- Magnus... Nie mam tu jakiś laptopów czy tych innych waszych dziwactw, więc i nie potrzebuję internetu.
- Jak ja mam oglądać słodkie kotki na YouTubie..? - wydąłem dolną wargę, robiąc minę zbitego psiaka.
- Oj, Magnus - staruszka pokręciła głową z wyraźnym rozbawieniem.
- Babciu! Ja umrę bez internetu - jęknąłem.
- Uzależnienie? - uśmiech nie schodził z jej twarzy.
- Nawet jeśli, to co? - burknąłem jak obrażone dziecko i bezsilnie klikałem w okienko z kotkiem na YouTubie, które nie chciało się załadować i nacieszyć mój umysł słodkością kotecków.
- Wiesz... Za moim domem jest taka stara stodoła i jest tam multum kotów. Dokarmiam je. Jeśli chcesz, to w szafce jest karma i... - nie dokończyła, bo zerwałem się z podłogi jak oparzony i pobiegłem do kuchni, jakby zależało od tego moje życie.
Bo zależało. Mam kocią baterię słodkości, okey? Nie czepiać się.
Przewertowałem chyba wszystkie szafki w kuchni i nic!
- BABCIU! TU NIE MA KARMY! - wróciłem szybko do salonu i zastałem staruszkę, która wyciąga puszkę kociej karmy z szafki w salonie. Strzeliłem głośnego facepalma.
- Proszę - podała mi puszkę z jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów starszych osób.
- Ratujesz mi życie. Kocham cię - posłałem jej mój najszerszy uśmiech, cmoknąłem ją w policzek i wybiegłem z domu.
°°°°°°°
Siedziałem właśnie po turecku na podłodze w tej starej stodole, o której mówiła babcia. Oczywiście musiałem sobie znaleźć jakąś szmatkę czy coś, bo nie usiadłbym moim tyłkiem odzianym w piękne spodnie na tym kurzu i brudzie.
Opierałem się łokciami o kolana a pięściami o brodę. Na mojej twarzy był błogi uśmiech kiedy patrzyłem na to, jak do kupki karmy, która leżała kilka metrów przede mną, podchodzi coraz więcej kotów. Siedziałem bez ruchu, bo moje wcześniejsze próby pogłaskania kończyły się tym, że kotecki spieprzały odemnie jakby zobaczyły demona. Cóż, są bezdomne, a co za tym idzie - dzikie.
Westchnąłem cicho, jednak z jeszcze większym uśmiechem. Mam misje na wakacje. Oswojenie kotów. Przynajmniej jednego.
Ten chyba będzie dobry dzień.
°°°°°°
Hej hej! Chyba uzależnie się od pisania tej książki 😀💖💖✋
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top