XII

Część 2/3 maratonu. 

***

"fσя ι ¢αи'т нєℓρ fαℓℓιиg ιи ℓσνє ωιтн уσυ"

Siedział przy nim całą noc, trzymając go za dłoń. Czuwał nad nim. Nad swoim małym aniołkiem... Nie mógł uwierzyć, że kiedyś to on leżał w szpitalnym łóżku, a teraz był to Tord. Jego mały, niewinny Torddie.

Jedyna myśl, która go pocieszała, była taka, że lekarze dawali duże szanse na to, że rak już nie wróci. To była jedyna nadzieja Thompsona i Larssona. ICH jedyna nadzieja. I chyba ostatnia.

O godzinie 7 rano do pokoju weszła pielęgniarka, budząc Torda. Tom już dawno nie spał, Siedział, gładząc policzek pieguska czule. Szatyn odwrócił się do starszej kobiety. Za nią wszedł lekarz.

- Proszę wyjść. Może zostać tylko rodzina Torda. - powiedział poważnie lekarz. Brytyjczyk zmarszczył brwi.

- Jestem jego chłopakiem, a opiekun prawny nie był w stanie przyjechać, więc mam prawo tu zostać. - odparł chłodno, patrząc na mężczyznę, który westchnął z rezygnacją, podchodząc do łóżka.

- Dobrze. Tord, mam... Złą wiadomość. Nowotwór w Twoim ciele... - brązowowłosy zamilkł, spoglądając ze smutkiem na młodego chłopaka. - Przykro mi, chłopcze... Gdy zjawi się Twój opiekun prawny obmówimy sprawę. Ustalimy termin kolejnej chemii. - westchnął. Odwrócił się i wyszedł. Lekarka zmieniła kroplówkę szarookiego i ze smutkiem w oczach wyszła.

W oczach Toma pojawiły się łzy. Nie... To nie może się tak skończyć. Odwrócił się znów do Norwega, który patrzył ze strachem w oczach na swojego chłopaka. Po raz pierwszy od dawna Thompson widział w nich tyle przerażenia. Przeszedł go delikatny dreszcz. Złapał jego dłoń ostrożnie, jak by była z najdelikatniejszej porcelany i ją ucałował delikatnie. Splótł ich palce razem, wracając do gładzenia policzka Norwega wolną dłonią.

- Wiesz, Torddie... Pomyślałem, że się ucieszysz... Wczoraj już nie miałeś siły, myszko, więc... - zabrał dłonie i schylił się pod łóżko do plecaka z którego wyjął ukulele chłopaka. Podał je szarookiemu, który widocznie się wzruszył.

- Kocham Cię, Tommy... Najbardziej na świecie... - szepnął.

- Wiem, skarbie... Ja Ciebie też bardzo kocham... - jego głos drżał tak bardzo. - A teraz... Zagraj mi coś... - powiedział cicho, gładząc nogę pieguska czule.

I Tord złapał struny, a po chwili uderzył w nie delikatnie. Miły dźwięk odbił się ścianami pokoju.

- Turn away, if you could get me a drink of water... cause my lips are chapped and faded. Call my aunt Marie. Help her gather all my things and bury me in all my favorite color. My sisters and my brothers still I will not kiss you... Cause the hardest part of this is leaving you...

***

Wspomnienia powracały. Były jak rzeka bez końca. Powoli. Jedno po drugim. A on nie mógł ich zatrzymać. Co noc leżał w łóżku. Sam... Nie mogąc iść do niego. Każda samotna godzina spędzona w łóżku go dołowała. Bo nie mógł być obok.

- Torddie! Torddie! - biegł za nim w ciemności. Chłopak szedł przed nim w białych ubraniach. Nie odwracał się do niego. Szedł przed siebie, a im szybciej Tom biegł, tym dalej był chłopak. - Tord! - zatrzymał się, patrząc na odchodzącą sylwetkę. Upadł na kolana. - Tord! Nie zostawiaj mnie samego! B-Błagam! - łzy spłynęły po policzkach czarnookiego. Podniósł się i znów zaczął biec, potykając się w własne nogi. Nie mógł go stracić. Ale... Dookoła było już czarno. A Torda... Nie było nigdzie. - Tord! - krzyknął, stając w miejscu i patrząc dookoła. - Tord! - głos mu się łamał. - TORD! - zero odpowiedzi. Cisza. Upadł na kolana i zaczął płakać. - Kocham Cię... - wyszeptał.

I właśnie wtedy obudził go alarm w telefonie. Zerwał się z łóżka i napisał do swojego aniołka, że za 40 minut przyjdzie do szpitala. Wziął szybki prysznic, ubrał się i wybiegł z domu, zrywając po drodze różową różyczkę dla Norwega.




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top