XI
Polecam włączyć piosenkę. Dodaje klimat, ale nie dołuje. Dlatego ją wybrała. Część 1/3 maratonu. Za 20 minut (jest godzina 20:00) kolejna część (20:20). O 20:40 następna, po czym o 21 kończąca maraton ostatnia część.
- FL666.
****
"тαкє му нαи∂, тαкє му ωнσℓє ℓιfє тσσ"
Załamał się. Nie wiedział, co zrobić. Był przerażony. Jego mały świat umierał. Mieli tak mało czasu... A on zdawał się tym wcale nie przejmować. Śmiał się, uśmiechał, żartował. Normalnie funkcjonował. Jak by nic się nie stało. Był taki piękny... Taki młody... A on poświęcał mu tak mało czasu. Miesiąc. Minął miesiąc od tego, gdy się dowiedzieli. Sven złamał się. Szukał lekarzy. Tord miał mieć podaną chemię, ale chłopak się tym nie przejmował. A Tom? Tom... Płakał co noc. Kilka razy wymykał się z domu i w nocy szedł do swojego aniołka. Wchodził przez okno i kładł się z nim do łóżka, tuląc karmelka do siebie.
Larsson wrócił do szkoły, a Thompson strzegł go jak oka w głowie. Nie pozwalał nikomu go obrazić, a jeszcze bardziej podnieść ręki. Chciał żeby (nawet jeśli ostatnie dni życia jego chłopaka) były jak najpiękniejsze. Dlatego kupował mu codziennie rano czerwoną różę. Uczył się razem z nim, siedział przy nim na stołówce, w ławce... Robił z nim wszystko. Żeby widzieć ten cudowny uśmiech, który tak bardzo kochał.
Był piątkowy wieczór. Sven wyjechał na weekend, więc poprosił Toma o zajęcie się Tordem. O 19 czarnooki przyszedł pod balkon z bukietem kwiatów i uśmiechem. W końcu spędzą razem czas. Sami i tylko sami.
- Roszpunko, spuść tu włosy swoje! - krzyknął z uśmiechem. Po chwili Tord stał na balkonie, patrząc na Thompsona. Uśmiechał się tak cudownie. Był dzisiaj piękniejszy niż zazwyczaj.
- Tommy! - spojrzał w czarne oczy szatyna, po czym wszedł na gałąź, która łączyła się z jego balkonem. Złapał za sznur i zsunął się na nim w dół. Wpadł w ramiona starszego z uśmiechem, całując go czule w usta. Brytyjczyk pogładził włosy szarookiego. Włosy, które niedługo miały zniknąć... Sama myśl o tym wzbudzała w nim strach, a w oczach pojawiały się łzy. Trwali tak chwilę, by po chwili oderwać się od siebie i popatrzeć na swoje twarze.
- Kocham Cię, aniołku... - wyszeptał gitarzysta, przeczesując powoli karmelowe loki młodszego. Piegusek zamruczał cicho, jak mała kicia.
"Słodziak..." pomyślał jeżyk. Podniósł Torda na ręce i wszedł do domu rogasia.
- To co robimy, hm? - zapytał, patrząc na tą uroczą istotkę, która właśnie zarzuciła rączki na szyję szatyna.
- Netflix i makaron po chińsku! - pisnął podekscytowany. Tom nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego ten cukiereczek miał raka. Dlaczego umierał i dlaczego ON nie był w stanie nic z tym zrobić, jedynie patrzeć z boku jak jego miłość powoli umiera... Oczy znów zaszły mu łzami. Ile by dał, żeby to wszystko okazało się być snem. Mógłby nawet zamienić się z nim miejscami. Byle Torduś żył.
- Ile zamawiamy tej chińszczyzny? - popatrzył na Norwega, uśmiechając się lekko. Chłopak zachichotał cicho i pocałował policzek granatowobluzego.
- Dużo! - Dlaczego on był taki szczęśliwy? Tom nie wiedział. Mruknął tylko, odnosząc swoje maleństwo do salonu na kanapę. Podał mu bukiet róż i musnął blade czółko nastolatka.
- Dobrze, kwiatuszku. - poszedł do kuchni, skąd wziął miski. Nasypał chipsów do misek.
A Tord siedział zarumieniony w salonie, patrząc na róże. Za każdym razem, gdy dostawał te kwiaty od szatyna wyrywał jeden płatek i go zasuszał, by następnie włożyć go do osobnej koperty. Każda miała inne kolory, zapisaną datę, w której Thomas miał je dostać, a w środku właśnie płatek, list i dzień, w którym rogatek dostał różę.
Szarooki wiedział, że prawdopodobnie umrze, ale miał nadzieję, że jednak wygra z tą okropną chorobą. Miał w planach osobiście wręczać te listy Brytyjczykowi. Ale wiedział, że może się też to skończyć inaczej, że go...
- To oglądamy? - spytał Tom, siadając obok i podając mu szklankę soczku malinowego. Tord uśmiechnął się.
- Oglądamy.
***
- Zabierz mnie do kościoła... Będę oddawać cześć jak pies w świątyni Twoich kłamstw. Wyznam Ci me grzechy, a Ty naostrzysz swój nóż. Daj mi nieśmiertelną śmierć. Dobry Boże, pozwól mi oddać Ci swoje życie...
Słowa cicho padały z jego ust, gdy patrzył w biały sufit pustym wzrokiem. Był uwięziony we własnym umyśle. Sam. Przerażony. Bez nikogo. Jedyne co mógł robić, to cicho śpiewać piosenki.
- Tord...
I cały świat zamarł. Chłopak usiadł i spojrzał na czarnookiego z uśmiechem, a po jego bladych policzkach spłynęły łzy. Szatyn zakrył usta, widząc, że jego Tord nie ma włosów... Podbiegł do niego, przytulając ciasno.
- P-przepraszam, że tak długo musiałeś czekać, skarbie... - wyszeptał, głaszcząc go po główce delikatnie. Zmoczył łzami koszulę nocną chłopca, który sam płakał cicho, tuląc się do niego mocno. Oni sami. W białej sali. Walczący o miłość...
- Jest dobrze, Tommy... Już dobrze... - musnął skroń starszego, uśmiechając się. Starał się pokazać, że jest dobrze. Że się nie boi. Ale w środku...
W środku był przerażony...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top