Randka
— Co dzisiaj segregujesz?
— Mówiłem ci, nic. Dzisiaj usuwam. Sprawy klientów zaśmiecają mój Pałac Pamięci.
Doktor zatrzymał się w półkroku, ściągając brwi. Nie był do końca pewien, o co chodziło Sherlockowi.
— Powodzenia.
— Tak, już to od ciebie dzisiaj słyszałem. — Watson przewrócił oczami, machając na Holmesa ręką. Czasem nie potrafił zrozumieć tego mężczyzny.
Wszedł do kuchni, wstawiając wodę na herbatę. Wrócił do salonu, zasiadł w fotelu i obserwował przyjaciela. Sherlock leżał na środku pomieszczenia z książką położoną na twarzy. Watson wychylił się, aby zobaczyć tytuł. Fiodor Dostojewski „Idiota". Mężczyzną westchnął, niczego innego się nie spodziewał.
— Lestrade nie dzwonił?
— Przecież wiesz, że nie — syknął rozdrażniony.
— Nie wiem, trzydzieści minut temu wróciłem do domu — odpowiedział spokojnie.
— Od kiedy pracujesz w niedzielę? — zapytał, podnosząc się do pozycji siedzącej. Przejechał dłońmi po twarzy, krzywiąc się.
— Nie pracuje, miałem zastępstwo za jednego kolegę. Nie wiedziałeś, że wyszedłem? — John nawet nie ukrywał swojego rozbawienia.
— Nie zauważyłem. Ciągle do ciebie mówiłem. Wiedz, że nie mam zamiaru powtarzać.
Rzucił się na fotel, zwijając w kłębek. Było zdecydowanie lepiej niż wczoraj, Sherlock nawet nie myślał o narkotykach. Pałac Pamięci stał cały, wszystko funkcjonowało poprawnie; żadnych trzasków, szumów ani pęknięć. Zaglądał do starych pokoi, analizując usunięcie tych miejsc, których nie używał do lat. Przypominał sobie ciekawe sprawy oraz przestępców, odczytywał notatki powieszone na głównej tablicy. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Tylko nuda go przytłaczała, na szczęście nie na tyle, by histeryzować jak dzień wcześniej.
— Gdzie czaszka? — nagle odezwał się John.
— Co?
— Twój przyjaciel. Poznałem go pierwszego dnia, nie pamiętasz?
— Ach... — Sherlock zerknął na kominek. — Chciał mi pomóc przy jednym eksperymencie, chociaż mówiłem mu, że to niebezpieczne. Nie słuchał i niestety nie zobaczysz go już więcej. Kwas to niebezpieczna substancja. Odszedł.
— Pani Hudson w końcu ją wywaliła?
— Tak — prychnął, nie patrząc na śmiejącego się przyjaciela. — Teraz kiedy znikasz bez uprzedzenia, nikt mnie nie słucha.
— Mówiłem ci o tym przed pójściem spać. To ty nie słuchasz mnie.
— Bzdura, pamiętałbym. — Wstał, rozciągając się.
John... Brał prysznic po powrocie, włosy miał nadal wilgotne. Sherlock wyczuł zapach jaśminowego szamponu oraz jego lepszych (nadal tanich) perfum. Nowa szara koszula, czarne spodnie kupione miesiąc temu, marynarka, brak śmiesznego swetra, wyczyszczone buty. Zadowolenie, wyczekiwanie. Randka.
— Kto tym razem?
— Słucham? — zapytał zbity z tropu John.
— Z kim dzisiaj wychodzisz? — Sherlock był zły. Może gdyby przypilnował Watsona, to ten nie poznałby znowu jakiejś durnej kobiety. Powinien poprosić Mycrofta o ochronę dla Johna.
— Z tobą, o ile Lestrade jednak zadzwoni. Chyba że będziemy chcieli przejść się po mieście, to i wtedy. W tej chwili czekam na to, aż przypomnisz sobie o zrobieniu deseru.
Och... John nie wiedział, nie był świadomy, że wyszykował się na randkę. Zrobił to podświadomie, machinalnie. Uważał ten dzień za wyjątkowy? Sherlock przeglądał kalendarz w głowie, szukając jakiegoś ważnego wydarzenia, lecz niczego nie zauważył. Nikt z najbliższych Johna nie miał urodzin, nie obchodził także żadnej rocznicy. Nie dostał zaproszenia na przyjęcie, w życiu doktora nie pojawiła się nowa kobieta. Sherlock nie rozumiał. Próbował rozwiązać problem, odnaleźć (dlaczego nie oczywistą?) odpowiedź. Interpretował Johna, starał się prześwietlić umysł przyjaciela, pojąć rozumowanie tego prostego, zwyczajnego człowieka. Daremny trud, analiza nie powiodła się.
Czajnik zaczął gwizdać, John poszedł do kuchni, a Sherlock za nim. Zasiadł przy stole, tworząc z dłoni wieżyczkę. Zalane wrzącą wodą zioła, uwolniły swój niesamowity aromat.
— Mam coś dla ciebie — powiedział, kładąc kubek z gorącym napojem przed Sherlockiem.
Detektyw milczał, zdezorientowany. Jak miał się zachować?
— Nic wielkiego, coś w ramach żartu. Poczekaj.
Wyszedł, zostawiając Sherlocka z pewnym enigmatem. John kupił Holmesowi prezent bez okazji. Pachnący tanim kosmetykiem doktor nie wyszedł z żadną kobietą, a wręcz zaproponował wspólny spacer Sherlockowi. Były żołnierz upomniał się o deser, chciał, aby detektyw go przygotował. Szybka weryfikacja: ładny wygląd, obiad, wyjście z domu, podarunek. Schemat został zachowany w stu procentach, możliwość popełnienia błędu równa zeru. Byli na randce.
John wrócił, wręczając przyjacielowi nieopakowany (było to zbędne) prezent. Sherlock kiwnął głową na znak wdzięczności, po czym rozerwał folię, w której znajdował się niewątpliwie kawałek materiału. Rozłożył na stole płótno, zasłaniając dłonią usta. Prawie się roześmiał; wolą siły powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem. Zerknął na bardzo zadowolonego z siebie Johna.
— „Inteligencja to nowy symbol seksu". Naprawdę? — zakpił, starając się brzmieć poważnie.
Takie słowa widniały na niebiesko-czarnym fartuchu kuchennym. Tani napis robiony ręcznie, ale starannie. Niby nic wyjątkowego, sentymentalna bzdura, którą Holmes powinien gardzić. Powinien.
— Jak zapewne dobrze pamiętasz, Adler to powiedziała. Spodobało mi się, pasuje do ciebie. Myślałem też o „wysoko-funkcjonującym socjopacie", jednak zostałem przy czymś bardziej pogodnym — mówił rozpromieniony. — To mój najlepszy pomysł z ostatnich kilku dni. Miało ci przypominać naszą grę.
— Masz swój? — zapytał, zakładając fartuch. John nie spuszczał wzroku z detektywa.
— Oczywiście, że nie mam.
— Masz — skwitował.
—„Blogger geniusza" — mruknął zrezygnowany. — Podoba ci się? Mam nadzieję, że tak. Przyda ci się do robienia deseru.
— Nie było obiadu ani kolacji — zauważył mało odkrywczo.
— Jestem zmęczony, zjemy potem na mieście, dobrze?
Sherlock przytaknął. Skoro byli na randce wydawało się to jak najbardziej odpowiednie. Uśmiechnął się pod nosem, po czym opróżnił szafkę i lodówkę z potrzebnych komponentów (gorzka czekolada, jajka, cukier, mąka). John zbliżył się do przyjaciela, zaglądając mu przez ramię.
— Co to będzie.
— A mówisz, że to ja jestem dzieckiem.
— Niech ci będzie. Będę na górze, żeby ci nie przeszkadzać — rzucił, idąc jednak do salonu. Doktor zajął fotel Sherlocka, bezustannie go obserwując.
Precyzyjne odmierzanie składników, dokładne wymieszanie ich, nagrzewanie piekarnika do podanej temperatury. Pieczenie ciasta przez należytą ilość czasu, spełniając tym samym warunki przepisu. Wszystko wykonywane spokojnie, jak gdyby mężczyzna pracował nad bardzo ważnym eksperymentem. Skupiony na swojej pracy, nie widział przejętego wzroku Johna.
Nie minęło dużo czasu, kiedy czekoladowe muffiny z płynną czekoladą były gotowe. Sherlock dodał jeszcze kilka cząstek pomarańczy oraz lody waniliowe, zapraszając gestem dłoni Watsona do stołu.
— Zaraz wrócę.
Poszedł do sypialni i przebrał się w swój codzienny, jednak równie elegancki, garnitur. Poprawił kołnierz fioletowej koszuli, przeczesał palcami bujne loki, po czym wrócił do Johna.
— Próbowałeś już? — zapytał, nie ukrywając swego zaciekawienia.
— Czekałem na ciebie.
Doktor rozciął muffinkę, uwalniając czekoladową słodkość. Westchnął uśmiechnięty, nabierając na widelec ciasto. Milczał, przeżuwając posiłek, kiedy Sherlock próbował odczytać wszystkie uczucia wypisane na jego twarzy i w oczach. Bezskutecznie. Wprawdzie nie miał się czego obawiać, wiedział, iż deser wyszedł mu świetnie. Potrafił gotować i piec, niekoniecznie lubił to robić codziennie.
— Jesteś niesamowity.
— Wiem.
Detektyw miał wrażenie, że ten krótki dialog oznaczał, o wiele więcej niż mogłoby się wydawać.
Dźwięk przychodzącego SMSa. Holmes wyciągnął telefon i przeczytał wiadomość.
Mamy kolejne morderstwo, dość... Ciekawe. Nie chciałbyś się temu przyjrzeć? Oxford Srteet 156. - Greg
— Jedz szybko, mamy sprawy! W końcu! Fantastycznie!
Najlepsza pierwsza randka w życiu.
***
— Dobrze, że już jesteście. Mamy problem.
— Jak zawsze. Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Gdzie jest ciało? — zapytał, rozglądając się dookoła przed budynkiem, gdzie stało kilka radiowozów i karetka. Policjanci krzątali się niczym dzieci we mgle, nie wiedząc co robić. Przesłuchiwali ludzi, którzy czerpali satysfakcję z wywiadu. Mało przerażeni, a podekscytowani opowiadali historie, które z pewnością nie mały żadnego pokrycia z rzeczywistością.
— Ciała, dokładnie trzy. Matka i dwie córki. Są na górze.
— Co im się stało? — odezwał się John.
— Kolce wbite w oczy, przebiły czaszkę na wylot. Miejsce zbrodni zostało „ozdobione" różnymi rzeczami, ale nie wydaje nam...
Sherlock już go nie słuchał, wszedł do środka, mijając ludzi ubranych w niebieskie kombinezony. Warknął zirytowany — było ich za dużo. Niepotrzebnie robili tłum, skoro i tak nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Nawet gdyby podano im dowody na tacy, to nie zauważyliby ich. Nieudolni, a najgorszy z nich jak zawsze był Anderson.
Wchodził po schodach powoli, szukając tropów. Mieszkanie było często sprzątane, raczej przez służbę. Rodzina wyglądała na zamożną, posiadali najdroższe markowe sprzęty, nie zniżaliby się do poziomu pomocy domowej.
— Na schodach leżał męski but, rozmiar czterdzieści. Anderson wziął już go do analizy — powiedział Lestrade, stając za Holmesem.
— Na przyszłość: jeśli chcesz mojej pomocy, nie dopuszczaj tego idioty do niczego przed moim przybyciem — syknął, ignorując dalej mężczyznę.
Wdrapał się na szczyt schodów, ogarniając spojrzeniem górną część mieszkania. Przykucnął, przyglądając się drewnianym panelom, po czym skręcił w korytarzu w lewo. Sypialnia matki okazała się większa od salonu. Olbrzymie łóżko z baldachimem, szafki nocne, toaletka, sprzęt do ćwiczeń i inne niepotrzebne rzeczy.
Ciała znajdowały się na środku pokoju, położone blisko siebie. Najstarsza z kobiet leżała pośrodku, ręce miała złączone, a na czole znajdowała się obrączka. Na policzkach jawiła się zaschnięta już krew oraz przyklejone do niej białe pióra. Siostry były przeciętnymi siedemnastoletnimi bliźniaczkami. Wyglądały podobnie jak matka: kolce wbite w oczy, krew z piórami, lecz już bez obrączek na czołach, za to ubrane w drogie sukienki. Dookoła nich rozsypany proch i... Przejechał palcami po szarym proszku, sprawdzając zmieszane z nim ziarenka. Soczewica. Otarł rękę o płaszcz, obchodząc ciała naokoło. Na podłodze została nakreślona litera „C".
Po pięciu minutach do pokoju wszedł John z Lestradem.
— Masz coś?
— Raczej trudno niczego nie mieć, jeśli morderca zostawił, aż tyle śladów. Trzeba być idiotą lub Andersonem, żeby chociaż się nie domyślać co tu zaszło. — Lestrade tylko pokręcił głową, krzyżując ręce na piersi. Czekał na wyjaśnienia. — John, sprawa stworzona dla ciebie.
Stanął w nogach ciał i zaczął wyjaśniać potokiem słów swoją dedukcję:
— Byli zamożni. Głowa rodziny zmarła już dawno temu. Obrączka na czole kobiety należy do niej, lecz na palcu nie ma nawet śladu noszenia. Wyszła za męża dla pieniędzy, nie z miłości. Rozpieszczała córki do granic możliwości. Morderca jest osobą oddaną do domu dziecka, która odnalazła matkę po latach. W koszu znalazłem podarty list od zabójcy, próbował się z nią kontaktować. W garderobie są dokumenty dotyczące dziecka. Zdejmowała je niedawno z górnej półki, tylko to konkretne pudełko było oczyszczone z kurzu. Cała zbrodnia wzorowana została na bajce braci Grimm — Kopciuszku.
— Dlaczego go oddała i niby jakim cudem? — zapytał Lestrade. — Tam nikogo nie zamordowano.
— Zaszła w ciążę jako nastolatka, odpowiedzi same się nasuwają. — Obrzucił Lestrade'a gardzącym spojrzeniem. — Ale okaleczono. W oryginalnej wersji oczywiście. Dookoła rozsypany jest proch i soczewica. Kopciuszek chcąc iść na bal, musiała wygrzebać ziarenka z proszku. Sukienki mają pokazać, kto został wybrany, zamiast zabójcy, w końcu został potraktowany jak zwykła szmata, w której przyszło chodzić Kopciuszkowi. Pióra to symbol gołębi, które podpowiadały księciu, pomagały dziewczynie, a na końcu za kłamstwo wydłubały oczy macosze i jej córkom. — Zdjął buty ofiarom, pokazując rany. — Nastolatki mają odcięte palce oraz pięty, tak samo, jak w bajce. Litera „C" oznacza nie tylko Kopciuszka, ale jest inicjałem zabójcy.
— Szukamy kobiety. — To nie było pytanie.
— Nie, mężczyzny. Zgubiony but należy do mordercy. Nie liczcie na to, że coś znajdziecie. Cecil, bo tak się nazywa nasz morderca, był tu dwa tygodnie temu i został wyrzucony. Jedna z dziewczyn napisała o tym SMSa do Sandry, jak się domyślam trzeciej córki.
— Tak. Wiadomość była jednak bezsensowna, dziewczyna jest w śpiączce od trzech lat. Wiemy, że nastolatki chodziły do psychologa, przez nie Sandra znalazła się w szpitalu.
— Och... — rozpromienił się. — Obstawcie jej salę. On na tym nie zakończy. John, druga najpopularniejsza bajka o księżniczkach? — zwrócił się do zafascynowanego przemówieniem przyjaciela.
— Nie wiem... Śpiąca królewna?
— Otóż to. Ją książę zgwałcił, kiedy była nieprzytomna. Urodziła mu dzieci. Będzie chciał kontynuować swoją własną historię.
— Dzięki — rzucił i wybiegł z pokoju, wrzeszcząc do policjantów.
— Nuda.
— Jesteś genialny, ale to nadal straszne... — mruknął Johna, wychodząc na korytarz.
— Ta, może. — Wzruszył ramionami i postawił kołnierz. — Gdyby zabójca lepiej to dopracował, mógłbym za katalogować tę sprawę w ciekawych, ale niestety jest tylko średnia. Nie pozbył się listu i dokumentów, pewnie o nich nawet nie wiedział. Gdyby nie to, trudniej byłoby mi go złapać, pewnie dopiero jutro rano. Jednak nie jest pierwszym, który zainspirował się bajkami.
— Dlatego je znasz. Pewnie twój mózg, chociaż odrobinę się zmęczył i masz ochotę coś zjeść.
— Nie mam.
— No cóż, ja mam. Chodźmy.
***
— Sherlock, doktor Watson, Witajcie! — Angelo objął ich ramionami, prowadząc do stolika w kącie sali. — Na mój koszt, kochani! Wybierajcie, co chcecie. Wino i świeczka... To zaraz.
— Nigdy nie płacimy — skomentował Holmes, do odchodzącego już Angela.
— Nie powinniśmy tak żerować na jego dobroci.
— Nie robimy tego. Mógłby siedzieć teraz w więzieniu, gdyby nie ja, no i kradł. Musi teraz to jakoś wynagrodzić światu. Chyba tak myślą normalni ludzie — mówił, czytając kartę. Nie miał ochoty na nic konkretnego. Może na omlet Johna.
— Normalni ludzie wybaczają.
— Ty wybaczasz, ale ty nie jesteś do końca normalny, nie jesteś nudny.
John położył dłoń na ramieniu Sherlocka, przybliżając się minimalnie. Ach, randka. Chyba... Nie do końca, skoro tylko jedna z osób jest tego świadoma. Oparł czoło na ręce przyjaciela, wzdychając cicho.
— Głowa mnie trochę boli. — Zawsze to jakieś usprawiedliwienie.
— Chcesz iść do domu?
— Nie, zjedz. Ja napije się wody, nic mnie z karty nie interesuje, jak zawsze.
Angelo pojawił się tradycyjnie ze świeczką, lecz tym razem John zdawał się tego nawet nie zauważyć — był zajęty przekonywaniem Sherlocka do zjedzenia czegokolwiek. Po niedługim czasie Watson otrzymał swoje zamówienie. Jadł spokojnie, rozglądając się po sali pełnej ludzi. Sherlock nalał wina do jego kieliszka, a zaraz potem wyrwał mu widelec. Nabił kawałek mięsa na sztuciec, zjadając go.
— Wolę twoją kuchnię.
— Ech, mówiłem, że możemy wrócić — westchnął. Przetarł kark, nie patrzył na przyjaciela. — Coś bym ugotował.
— Mówiłeś, że jesteś zmęczony.
— Od kiedy się tym tak przejmujesz? — Brak uśmiechu, czegokolwiek. To nie był żart.
— Świetnie, to chodźmy — syknął. Podniósł się z miejsca, machnął do Angela i opuścił lokal. Nie czekał na Johna, nie oczekiwał tego, że mężczyzna pójdzie za Sherlockiem.
Holmes był wściekły. Chciał dobrze, chciał być miły — tak radził Mycroft. Komplementował Johna, żartował z nim, dotykał... Robił wszystko tak, jak mu nakazano. Mogłoby się nawet wydawać, że zauważył pewne postępy. Ale nie... Oczekiwał zbyt wiele. Zachowywali się tak jak zawsze, nic się między nimi nie zmieniło. John był doktorem, próbował na swój własny sposób leczyć Sherlocka, a detektyw doszukiwał się w tych zabiegach drugiego dna. Watson jako normalny facet przytulał się z detektywem, nie widząc w tym niczego dziwnego, bo było to po prostu najzwyczajniejszą rzeczą na świecie. Sherlock był wybrakowany niczym kaleka, lecz uczuciowy. Powinien zakończyć na czwartym dniu, godząc się z myślą, że John nie jest jego. Warknął pod nosem. Pieprzona huśtawka nastrojów.
— Sherlock, do cholery! — wrzasnął, łapiąc przyjaciela za ramię. — O co ci chodzi?
— O nic. — Wyrwał się, aby móc się cofnąć. — Jak już jesteś, to możemy wrócić razem.
— Widzę przecież, że coś jest nie w porządku.
— Wydaje ci się, John — powiedział zirytowany. — Może po prostu nie jestem najlepszym materiałem do wspólnych wyjść. Nie lubię tłumów. Kolejna kobieta na pewno o wiele bardziej to doceni.
— W tej chwili jestem tu z tobą, tylko z tobą. Jest noc, jest ciemno, nie ma ludzi. — Oblizał usta, robiąc krok do przodu.
Wybiła północ, niedziela się skończyła. Angelo zaraz zamknie swoją restaurację. Zawsze miał u siebie takie tłumy, nawet późnymi godzinami. To zadziwiające. Od czasu do czasu przejechał samochód, bezdomne koty błąkały się po ulicach. Z Johnem dzieliło go zaledwie kilka centymetrów, był za blisko. Jeśli zrobiłby nieodpowiedni ruch, straciłby przyjaciela. Nachylił się.
— John...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top