Pijany
Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji ani rozdziału od Mariki tak szybko! Wiem, jesteście zaskoczeni. Ale moim motywatorem było moje nowe Słońce (oby moje stare słońce się nie obraziło, bo je kocham jednak najbardziej). Więc jest! Nie wiem czy dobre. Trochę próbowałam z ekhm poezją i jeszcze czymś, ale do tego dojdziecie potem. A i Sherlock nie jest socjopatą. Po prostu on tak o sobie lubi myśleć. Gdyby ktoś się zastanawiał.
I jeśli ktoś bardzo lubi moją twórczość, to dodajcie proszę "Informacje" do swoich bibliotek. Ponieważ będę czasami tam o coś pytać i wasz głos jest istotny.
Nie przedłużając: przepraszam za wszystkie błędy i miłego czytania!
_
Sprawdziliśmy każdą osobę, która w tym momencie ma bliższy lub dalszy kontakt z Doctorem Watsonem. Są czyści, nie mają żadnych powiązań z Moranem ani Moriartym. — MH
Jutro moi ludzie odbiorą go ze szpitala. Możesz im towarzyszyć, jeśli zmienisz zdanie. Sam muszę nadrobić pracę w Rządzie. — MH
Przydzieliłbym i tobie ochronę. — MH
To zbędne. — SH
Nie zrób niczego głupiego, Sherlocku. — MH
Będę cię obserwował. — MH
Nie powiedziałeś mi niczego nowego. — SH
Na Baker Street było cicho. Oparty o drzwi wejściowe, nasłuchiwał krzątaniny pani Hudson. Kobieta nie mogła znaleźć sobie zajęcia: była podenerwowana, a po zapachach Sherlock mógł wywnioskować, że znowu upiekła jego ulubioną szarlotkę. W tle leciała audycja o Beatlesach. Westchnął, zamykając na chwilę oczy, po czym zdjął z siebie płaszcz i skierował się do 221A.
U pani Hudson było domowo. Od zawsze traktował ją jak drugą matkę, nie tylko przez jej zachowanie, nietypowy sposób bycia oraz miłość (którą nieustannie czuł; nieważne co zrobił, ona zawsze istniała), ale także przez jej zbliżony gust w wystroju wnętrz do pani Holmes. Kiedy Sherlock przekraczał próg mieszkania swojej gospodyni miał wrażenie, że wrócił do rodzinnego domu, do mamusi, i chociaż przez chwilę odczuwał spokój.
— Sherlock! — wydała okrzyk, gdy go spostrzegła. Złapała detektywa za ręce. — Nic mi nie chcieli powiedzieć. Czy coś się stało? Dziwni mężczyźni tutaj przychodzą. Chyba panowie od Mycrofta. Co się dzieje?
— Są tu by pani pilnować. Niech da im pani pracować. — Usiadł przy stole. Kobieta postawiła przed nim talerz z kawałkiem ciasta. Nie mógł na niego patrzeć. Nie mógł patrzeć na żadne jedzenie. — Postrzelili Johna. I wszystko już z nim w porządku — dodał szybko. — Będzie leżał w szpitalu do jutra.
— Och, Sherlocku, to musiało być dla ciebie straszne. — Kobieta stanęła nad mężczyzną i objęła go silnie ramionami. Holmes przymknął oczy. — Wróciłam już po wszystkim. Siedziałeś na ziemi w salonie, przytomny, ale nie mogłam do ciebie dotrzeć. Niczego nie słyszałeś. Mycroft cię zabrał. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, tak bardzo się o was bałam.
— Nic nam nie jest. — Odsunął kobietę od siebie, wymuszając z siebie krztę uśmiechu. — Nie chciałaby pani wyjechać na trochę do siostry? Byłoby bezpieczniej.
— Mój drogi, sam powiedziałeś, że jeśli opuszczę Baker Street, to Anglia upadnie. Nie mogę na to pozwolić.
Sherlock naprawdę ją kochał. Nie tak jak Johna, lecz nie wyobrażał sobie życia bez pani Hudson.
— W takim razie zezwoli pani, aby agenci mojego brata...
— Sherlocku Holmesie — przerwała mu stanowczym tonem — to moje mieszkanie i będę nim rządzić jak mi się żywnie podoba. Mogą mieć na mnie oku poza budynkiem, ale żaden z nich nie będzie mi się pałętał po kuchni. Zrozumiano?
— To nie kwestia do dyskusji.
— Och, na pewno nie mam zamiaru się z tobą kłócić. Załatwię to z Mycroftem na własnych warunkach. — Mrugnęła psotliwie. — Nie musisz się martwić, kochaniutki. Lepiej mi powiedz, kiedy ostatni raz spałeś dłużej niż trzy godziny.
— Niedawno. — Obserwowanie Johna, podczas kiedy on śpi, jest ekscytującym zajęciem. — W każdym razie sen w tej chwili jest niepożądany. Potrzebuję myśleć.
Pani Hudson pokręciła głową z niedowierzaniem.
— Wręcz przeciwnie. Potrzebujesz odpocząć, wyglądasz koszmarnie. Zmykaj na górę.
Sherlock starał się nie myśleć o tym, co tam na niego czekało. Naprawdę próbował nie przypominać sobie o przelanej krwi Johna; o krwi na fotelu doktora i ich dywanie, i swoim porzuconym na ziemi szaliku. Mógłby ją posprzątać lub zignorować i od razu skierować się do sypialni na górze, ale nie potrafiłby tego zrobić. Nie mógłby obejść tak ważnej, tak istotnej rzeczy.
— Powinienem zająć się pracą — wychrypiał. Nie mógł mówić. Chciał uciec stamtąd jak najszybciej.
— Posprzątałam. — Ucałowała Sherlocka w czoło. — Już nic tam nie ma. Możesz w spokoju iść spać.
Już od dawna nie wiem, czym jest spokój.
Wstał.
— Dziękuję.
Jeden.
I wtedy rozdzwoniły się
wszystkie dzwony
pod kopułą Pałacu
Dwa
Pod sklepieniem, czaszką
kośćmi
Trzy
Nad zburzonymi myślami
pod pustką obłąkańczych pragnień
(gdzie w mgle pary słów stoi samotny człowiek)
Wieniawski komponuje od nowa miasto umysłu
Cztery
Intruz, włóczęga niespokojny
jak radio wyciszony, porusza wargami
zgrzyta zębami, usta wykrzywia w apokalipsę
i groźbami eleganckimi, w sposób dostojny, luksusowym narzędziem
linę odcina
Pięć
Szew wieńcowy się zrywa od krzyków w szumach, niewyraźnych słów
Szew łuskowy przerwało wzburzone uczuciem morze
i żagle wraku statku
(przypłynął strumieniem krwi z serca do pamięci — utonął)
Moja rozpacz, twój upadek, jego uśmiech, ich nieskazitelna konstrukcja unicestwienia
szew węgłowy przemienia w piach oraz popiół
Sześć
Smutno mi, Boże! Że na wietrznym wschodzie
Rozlano mieniącą się krew promienistą;
Zgaszono przede mną w ołowiu i trwodze
Rozum, ogień i duszę czystą.
Siedem
Poproszę kiedyś siebie, abym o tobie zapomniał.
Osiem.
Skup się!
Dziewięć, dziesięć, jedenaście... piętnaście.
Pozwoliłbym ci odejść.
Szesnaście.
SKUP SIĘ.
Siedemnaście.
Sherlock bezgłośnie wchodzi do mieszkania. Nikogo nie zaskakuje ta cisza, ponieważ znowu jest sam.
***
Dziesięć. Już dawno nie przejmowałeś się gnijącymi ćmami w brzuchu. Ani połamanymi żebrami. Cud, że jeszcze żyjesz.
Cały umysł; każda myśl, uczucie, wspomnienie, smak, dźwięk i dotyk zapisane są za pomocą dwóch cyfr. Przesuwają się, migają, rozprzestrzeniają w głowie Sherlocka jak gwizdy na niebie, komety i planety. Jasne, jarzące się punkciki na czarnym tle, które można połączyć czerwoną linią, drgają i pędzą. Uderzają całą siłą o ściany w Pałacu Pamięci, pochłaniają pokoje, obrazy, ukryte skrzynie, schody do piwnicy. Jak płynne złoto zabarwione czernią złych uczynków, przepływają i zalewają wszystko, co detektyw kiedykolwiek stworzył.
Drzwi prowadzące do podziemi już od dawna są otwarte, a w lochach nikt nie mieszka. Najstraszniejsze duchy i zjawy przechadzają się alejami królów, ulicami, labiryntami Pałacu Sherlocka. A galaktyki zawładnęły przestrzenią.
Dziewięć. Osiem. Siedem. Strzał, uderzenie. Szelest morza i chłód gwiazd. Duchy się zbliżają.
Otwieram oczy. I znowu, ponownie. Na każdym piętrze, na każdym poziomie.
Nie schodź już niżej!
Sześć.
1001010 1001111 1001000 1001110
Pięć.
1001101 1001001 1010011 1010011 1001101 1000101?
Zapraszam do mojego królestwa.
Pięć, cztery, trzy, dwa.
Pif-paf.
Jeden. Jeden.
No i proszę, tak łatwo koszmary go dopadły.
— Otwórz oczy, Słońce.
Więc to zrobił. Ostatni raz.
— Nie powinieneś siadać na miejscu Johna.
— Ty nie powinieneś go zostawiać, a jednak wyszedłeś ze szpitala, ze słowami pożegnania na ustach i w sercu — powiedział patetyczne. Z kpiną. — Niegrzecznie. Nieładnie.
Sherlock założył nogę na nogę i złączył palce pod brodą.
— Jeśli cię znajdę i dopadnę, wybaczy mi to.
— Och, no nie wiem. John raczej nie wygląda na takiego, który lubi, jak jego miłość ginie dla niego. — Wychylił się do Sherlocka z uśmiechem. — Bo chyba nie wierzysz, że wyszedłbyś z tego cało. Jeśli sam przyszedłbyś do mnie, na pewno nie pozwoliłbym ci zbyt szybko odejść.
— Zabiłbym cię — oznajmił, tym samym tonem, którego używał do zamawiania chińszczyzny. Najzwyklejsza oczywistość. — Marzę o tym, żeby skończyć z tobą i nie wiem, który sposób byłby najodpowiedniejszy. Szybki strzał w głowę czy może patrzyłbym, jak wykrwawiasz się, po postrzale w ramię. Albo związałbym cię i nożem wypisałbym na twoim ciele wszystkie popełnione przez ciebie zbrodnie w stosunku do Johna. A potem powiesiłbym w miejscu publicznym, żeby już każdy wiedział, że nie można tknąć mojego Watsona. Udusiłbym cię własnymi rękami, skopał jak zwyczajne ścierwo i zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Nie zawahałbym się ani razu. Roztrzaskałbym ci czaszkę o ścianę, połamałbym ci żebra i nogi, żebyś nie mógł uciec. Zniszczyłbym cię. Rozdzierałbym twoje marne ciało kawałek po kawałku i upajałbym się twoim krzykiem jak Chopinem. Nic by z ciebie nie zostało, może tylko popiół, po tym jakbym cię spalił. Nie masz prawa stąpać po ziemi, nie masz prawa oddychać tym samym powietrzem, co John.
— Nie jesteś taki — szepnął John. Sherlock prawie czuł oddech doktora przy swoim uchu. — Kochanie ty moje, jesteś dobry. Najpiękniejszym, co w życiu widziałem. Nie zrobiłbyś tego.
Sherlock prawie chciał się z nim zgodzić. Ale Johna nie było na Baker Street. Watson leżał w szpitalu, z przestrzelonym barkiem i Boże, może tylko kilka centymetrów i już by go nie było. Straciłby swoje ciepło i głos, burzę w oczach. To niedopuszczalne.
— Zabiłbym cię — powtórzył z siłą — i nigdy już byś na niego nie spojrzał.
— Och, mój drogi — wstał — ty i to twoje naiwne myśli. Nie możesz naprawdę w to wierzyć. Udało mi się go postrzelić w to piękne, cudowne ramię, prawda? A co jeśli go złapię? Jest teraz sam.
— Ma ochronę, pilnują go... — Zrobiło mu się słabo.
— Wtedy też była. A jednak. — Wzruszył ramionami i westchnął cicho. — Był taki piękny. Taki umierający, prawie martwy. Gdybym chciał, mogłoby go już nie być.
— Przestań... Przestań!
— Już się nie mogę Johna doczekać. Cudowne rzeczy z nim będę robić. — Zbliżył się do Sherlocka. — Zdejmę z niego całą skórę, w nagrodę — jako trofeum. Cały czas będzie przytomny, nie dam mu usnąć. Jeśli zemdleje z wycieńczenia, to obudzi się, kiedy będę rozbierać go kolejnej część. To będzie piękne, on będzie i ty Sherlocku. Wszystko to będziesz oglądał. I nic z tym nie zrobisz.
— Zamknij się! Przestań! Nie dopuszczę do tego. Wydłubię ci oczy. Złamię ci kark, jak tylko się do niego zbliżysz!
Mężczyzna stał już nad Sherlockiem. Musnął dłonią policzek detektywa.
— Boże, jak ty się ślicznie oszukujesz. — Kciukiem gładził usta Holmesa. Ten nie mógł się ruszyć. — Aż szkoda i ciebie zabijać. Moglibyście być przykuci do dwóch ścian w pokoju, bez wody i jedzenia, i patrzylibyście na siebie, jak umieracie. Najpiękniejsza szuka. W życiu nie zobaczyłbym już niczego lepszego.
— Przestań — wychrypiał.
Skup się!
— Przegrasz każdą walkę. Myślisz, że jesteś taki mądry, a tak łatwo cię obejść. Słuchaj, Słońce, dam ci małą podpowiedź: problem tkwi tutaj. — Uderzył palcem wskazującym w czoło Sherlocka. — Masz pojebany umysł. Jak arcydzieło, jak najlepszy obraz Friedricha, ale nadal jest kurewsko popieprzony. A najwięcej w nim strachu. No spójrz, co sam tworzysz. Spójrz na mnie.
Skup się!
Zasłonił twarz dłońmi. To nie dzieje się naprawdę, nie ma ich tutaj, to się nie dzieje. Sam ich stworzyłem. Przyszli z piwnicy, żeby mnie nękać i straszyć. Nikt niczego nie mówi, jest cicho, przeraźliwie cicho. John jest bezpieczny, pilnują go...
— Twój słodki braciszek nie posiada nadludzkich mocy, nie upilnuje każdego. Wystarczy wstrzyknąć śmiertelną dawkę morfiny i bum! koniec. To mógłby być każdy.
— Sprawdził ich. Po prostu się zamknij! Chryste, co się ze mną...
— Potrzebujesz spokoju i ciszy w głowie, kochanie, a co ci je daje?
Och, czyli to tego się domagał. Musiał się naćpać, żeby w końcu zaznać trochę beztroski. Mógłby znowu to mieć. Pragnął pozbyć się szumów z głowy i tych ciągłych strzałów z broni. Przestałoby mu się kręcić w głowie, a gwiazdy przestałyby być tak chłodne. Czuł zimno w kościach i nie wiedział, czy jeszcze ma ręce. Tęsknił za skrzypcami, chociaż wiedział, że w tamtym monecie były bezradne: nie dałyby mu niczego, i także niczego by nie zabrały.
Wszystko się rozjaśni i wyostrzy, i byłoby tak cudownie nie myśleć o martwym Johnie, zakrwawionym, konającym, w cierpieniu. Gdyby znowu mógł się dowiedzieć, jak to jest, gdy nie umiera się z niedotlenienia i złamanego serce. Już prawie słyszał tę nicość, prawie dostrzegał porządek i błogostan. Naprawdę tego chciał, potrzebował tego.
Ale Mycroft zabrał wszystkie jego zapasy już jakiś czas temu. Nic nie zostało, nawet kokaina. Nawet pieprzonych papierosów nie miał.
***
Ostatecznie wylądował na ławce w Regent's Parku z butelką whisky. Może gdyby cokolwiek było otwarte o tak później porze, kupiłby papierosy i wrócił na Baker Street. Zamiast tego wziął prezent bożonarodzeniowy od Mycrofta i poszedł się przejść.
W rzeczywistości nie chciał spędzić nocy w domu. Miał wrażenie, że miejsca, gdzie wsiąknęła krew Johna, emanowały silnym światłem. Blask ten sprawiał, że bolała go głowa. Nie mógł tego znieść. Nie potrafił siedzieć w swoim fotelu, jeśli fotel Johna był tak przeraźliwie pusty i wszystko dookoła krzyczało, że coś jest nie tak.
Moran śledził każdy jego krok, szeptał mu na ucha przeklęte słowa, obietnice o zranieniu Johna.
— Och, tylko zobaczysz. Zanim cokolwiek postanowię, przesunę ustami po ciele Johna. Jeśli będzie tak pyszny, jak obiecujesz, zabiorę sobie jego zapach na zawsze. Czytałeś Pachnidło, kochaniutki? Albo namaluję na jego plecach Słoneczniki Van Gogha. Jego skóra posłuży mi za płótno, a potem to małe arcydzieło zawiśnie w moim salonie, nad pieprzonym kominkiem. Tyle rzeczy można z nim zrobić! Mógłbym wypchać go kwiatami lub zrobić z niego wiolonczelę. Słodki, cudowny John stałby się muzyką, Sherlocku, nie podoba ci się ten pomysł? Czyż nie jest wspaniały? Ale gdybym go zjadł, to zostałby ze mną na zawsze. Byłby częścią mnie. Moją małą zemstą, za ciebie.
Czuł, że dłużej nie pociągnie. To przypominało bardzo powolną śmierć. Sherlock umierał już niejednokrotnie, więc wiedział, jakie są tego symptomy. Resztką sił usiadł na pierwszej ławce, jaką napotkał i pociągnął spory łyk alkoholu. Whisky przyjemnie szczypała go w gardło, rozgrzewała wnętrze detektywa i przez chwilę naprawdę wierzył, że wszystko jest w porządku. Zamknął oczy i pozwolił sobie odlecieć. Moran po chwili zniknął.
Teraz był już całkiem pijany, a napój widniał jedynie na dnie butelki. Sherlock siedział z zamkniętymi oczami, ledwo się ruszając. Nie jadł o kilkunastu godzin, nie spał za dobrze od wielu dni. Czuł się koszmarnie, jakby coś po nim przejechało, a jednocześnie było mu tak straszliwie dobrze. Umysł milczał. Nie powinien, alkohol nie był od uciszania, ale tym razem coś poszło nie tak i Sherlock mógł pławić się w ciszy. Jak dobrze było przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy nic nie wali się w Pałacu Pamięci i całość trzyma się w bardzo nieprawdziwej stabilności. Nie czuł ciała. Unosił się na wodzie i powoli, powoli tonął. I było wspaniale.
— Ty i ta twoja piękna twarz. Każdy by na ciebie poleciał, nawet on.
Niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe. Jakim cudem Moran się przedostał przed ten wszechobecny ocean. Jakim sposobem przemknął się przez białą powierzchnie, przez zabezpieczenia. Powinien siedzieć znowu w piwnicy, chociaż na chwilę, chociaż na kilka godzin. Nie wytrzyma tego. Będzie musiał go sobie wyciąć.
— Te kości policzkowe i usta. Te usta są pieprzonym ideałem. Mógłbym cię przelecieć, nawet teraz, ale będę dżentelmenem. Powstrzymam złe nawyki z wojska. W końcu nie jesteśmy na froncie.
Usiadł na ławce obok Sherlocka. Na tyle blisko, żeby detektyw czuł jego ciepło, lecz nie dotykali się. Moran rozmazywał mu się przed oczami. Ten uśmiech... nienawidził go.
— Chociaż to wszystko przypomina wojnę. Piękną wojnę.
— Jak mam się ciebie pozbyć? — zapytał cicho. Trzęsły mu się ręce. Nie miał siły, żeby walczyć.
— Ależ dopiero, co przyszedłem. Pozwól mi spędzić ze sobą trochę czasu. Podobno jesteś cudem.
— Chciałbym cię w sobie zabić. Naprawdę chciałbym cię zabić. Obiecałem ci.
— Naprawdę? — Zaśmiał się. Sherlock poczuł ten śmiech nawet w płucach. Zabrakło mu powietrza. — Dostaję od ciebie tyle uwagi. Więcej niż od Jima. Mojego wspaniałego Jima. Zabrałeś mi go.
— Nie chciałem tego — warknął. Nienawidził Moriarty'ego. — Sam do mnie przyszedł. Obwiązał Johna ładunkami wybuchowymi. Zabiłbym go następnym razem.
— Gdybyś to zrobił, odciąłbym ci rączki i wydłubał oczy, kochaniutki. Nie radzę tykać mojej własności. Wystarczy, że mi go ukradłeś. — Wyciągnął papierosa i zapalił. — Zakochał się w tym twoim mózgu. Uważał, że przeznaczenie was połączyło. Dwóch geniuszy po różnych stronach. Jakie pierdolenie. Zawsze lubił bajki, ale wtedy przesadził. Tylko Sherlock to, Sherlock tamto. Słuchać się nie dało. Już wtedy mogłem to skończyć. No nic, mam drugą szansę, żeby zatrzymać tę jebaną karuzelę szaleństwa. — Zaciągnął się. — Jak Johnowi podoba się druga dziura po kuli? Nie wygląda z nią lepiej?
— Przysięgam, że zrobię ci to samo. Podziurawię cię i będę patrzeć, jak zdychasz. Z największą przyjemnością.
Sherlock był zszokowany, z jaką łatwością mówił. Ledwo się ruszał, cały świat mu się rozmywał, lecz słowa wylatywały z niego czyste, wyraźne i pełnie nienawiści.
— Już się nie mogę doczekać. Ale obawiam się, że nie będziesz mieć takiej okazji. Zamierzam sobie zabrać Johna. Tak w zastępstwie za Jamesa.
— Mówiłem ci, nie masz prawa go tknąć! — Złapał Morana za poły jego płaszcza. — On jest...
I wtedy zdał sobie sprawę, że nie rozmawiał już ze swoim przerażonym umysłem. Moran siedział z nim na ławce w parku. Prezentował się przed Sherlockiem w całej swojej okazałości z uśmiechem kpiny na ustach. Jak mógł nie zauważyć różnicy?
— Jaki zdziwiony! Nie spodziewałeś się, co? Już nie wiesz, co jest prawdziwe. Może rzeczywiście jesteś prawdziwym cudem.
Teraz miał okazję go zniszczyć. Mógłby mu skręcić kark. Cokolwiek. Cokolwiek, żeby tylko nie mógł ponownie skrzywdzić Johna.
Nie miał siły wstać. Nie miał siły, żeby znieść Morana z powierzchni ziemi. To było tak... żałośnie złe. Mógł się go tylko trzymać i modlić się, żeby nie zemdleć. Kręciło mu się głowie.
— Chyba będę się zbierał — powiedział w końcu. — Było miło. Dobrze, że niedługo znowu się zobaczymy. W mniej przyjemnych okolicznościach, ale kto powiedział, że nie będzie zabawnie!
Złapał Sherlocka za dłonie i powoli odsunął go od siebie.
— Nawet twoje dłonie są wspaniałe. Chciałbym ci łapać palec po palcu. Już nigdy nie zagrałbyś dobrze na skrzypcach. Niedługo, piękny.
I już go nie było. Puścił go. Pozwolił mu odejść. Mógł spróbować go udusić. Gdyby tylko...
Próbował wstać. Zachwiał się, podparł się ręką o ławkę. Musi wrócić do domu. Nie zabrał ze sobą telefonu, nie mówił pani Hudson, że wychodzi. Jeśli coś się stanie...
John.
***
Obudził go deszcz. Podniósł głowę znad poduszki i od razu ją znowu opuścił, gdy przeszedł przez nią ostry ból. Wbijali mu gwoździe w głowę. Lub sztylety. Całe jego ciało było przebijane ostrymi narzędziami. Czuł gorąco w mięśniach, chłód w kościach, gorycz w gardle. Nie miał siły się ruszyć.
Nie pamiętał, jak znalazł się w sypialni Johna. Nie wiedział nawet, jak dostał się na Baker Street. Ostatnim, co przychodziło mu do głowy, był...
— Moran — szepnął do siebie.
Usiadł na łóżku, tym razem nie zwracając uwagi na krzyczące ciało. Czy coś się stało? Czy Moran zabrał Johna ze szpitala? Dlaczego Mycroft się nie odzywał? Która godzina? Ósma wieczorem. Kolejny dzień. Przespał tak wiele godzin. Stracił tyle czasu na sen. Ale jeśli nic się nie wydarzyło, John powinien być w domu.
Zbiegł na dół, prawie się potykając. Wpadł do salonu, rozglądając się w poszukiwaniu doktora. Och i był tam, cały i piękny. W paskudnym temblaku, z okropnym opatrunkiem. Sherlock ich nienawidził. John akurat wychodził z kuchni z kubkiem herbaty.
— Jezu, nie rób tak... Przestraszyłeś mnie. — Usiadł w swoim fotelu. — Nareszcie się obudziłeś. Nawet nie wiesz, jak bardzo mam ochotę przyłożyć ci w twarz, dupku. Wyszedłeś w tym stanie, po takiej rozmowie ze szpitala, a potem przestałeś odbierać wiadomości od Mycrofta. Myślałem, że jednak po mnie przyjedziesz, ćwoku. A kiedy się nie pojawiłeś, to tak jakby trochę pękło mi serce — głos mu drżał. To było nieakceptowalne. — Nie mogłem się dodzwonić i sądziłem, że stało się najgorsze. Podobno przez kilka godzin w nocy nie było cię w domu. Coś ty sobie myślał? Naprawę powinienem ci wpieprzyć. Jadałeś cokolwiek w tym czasie? Wyglądasz strasznie. Zaraz ci coś zrobię.
Ćmy jakby odżyły, ale żebra dalej złamane, nie pozwoliły mu wystarczająco nabrać powietrza. Jego pusty żołądek domagał się jedzenia, a głowa paracetamolu, ale w tamtej chwili najbardziej pragnął Johna.
Doktor upił trochę herbaty, odłożył kubek na bok i wstał.
— Na co masz ochotę? I nie mów, że nie jesteś głodny. I tak, dam sobie bez problemu radę z tą ręką.
— Siadaj — warknął, jednak nie było w tym złości czy gniewu. Jedynie czyste pragnienie.
John opadł bez słowa na fotel, wpatrując się z zaskoczeniem w detektywa.
— Po prostu... — Podszedł do Johna i uklęknął przed nim. Wtulił się w miękki brzuch Johna. — Jesteś tu.
— Oczywiście, że jestem. — Wsunął palce w loki detektywa. — Co się stało? Powiedz mi.
— Powiem, ale najpierw... Pozwól mi się mieć. Pozwól mi na to, John. Proszę.
Podwinął sweter Johna i szarpnął mu za koszulę, wyciągając ją ze spodni. Przycisnął usta do skóry przyjaciela. Była wspaniała, jakby Sherlock dotykał samego Słońca. Smakowała jak sól zmieszana z miodem i prochem. Była wyjątkowa, ciepła i miękka. Nigdy by jej nie oddał, za nic w świecie.
Johnowi wymknęło się z gardła bardzo zadowolone westchnięcie. Kocham go tak bardzo — myśli beznadziejnie. Doktor złapał Sherlocka za kark i pociągnął lekko do góry.
— Kochanie ty moje piękne, jak będziesz mnie jeszcze trochę dłużej pieścił, to może dojść do bardzo przewidywanych reakcji. Uprzedzam tylko. Bo za nic kurwa w świecie mi to nie przeszkadza.
— Nie rozpraszaj mnie — wysyczał i wrócił ustami do ciała mężczyzny.
John już całkiem rozluźniony opadł bezwiednie na oparcie fotela. Bardzo dobrze — pomyślał Sherlock. — Niech odda mi się cały.
Detektyw nigdy jeszcze tego nie robił, jednak w tamtej chwili tak bardzo chciał poczuć Johna, więc dlaczego miałby nie spróbować? Ostatecznie, jeśli zrobi coś źle, John mu o tym powie.
Przesunął językiem z pępka na podbrzusze. Doktor wydał z siebie kolejne pięknie stęknięcie. Boże, jakby Sherlock słuchał samego Mozarta lub Paganiniego. Rozpiął spodnie przyjaciela i zsunął je z ud, na tyle ile mógł. Już był twardy. To było obezwładniające. John go tak bardzo pragnął i kochał, i chciał wszystkiego, co z Sherlockiem związane. Wtulił się w krocze Johna, muskając nosem jego penisa, który drgnął delikatnie pod tym dotykiem. Cudowny.
— Sherlock, ty... kurwa mać.
— Wiem, wiem, kochanie, daj mi pracować.
— Pracować, ja pierdole, nie rozśmieszaj mnie teraz, Słońce.
— A śmiej się — i zaraz dodaje — unieś biodra.
John to robi. Sherlock opuszcza bokserki doktora i w końcu znowu go widzi: ten przesłodki cud. Nie lepszy od silnych, kojących dłoni Johna lub jego pustynnego karku, albo kuszących wiecznie ust. Penis doktora jest tak samo piękny, zajmujący, zdumiewający jak cała reszta powierzchnia jego ciała. Dzieło sztuki, które powinno się czcić.
Na czubku erekcji Johna pojawia się płyn, więc Sherlock wysuwa język i na próbę go zlizuje.
— Kurwa mać! — wydaje z siebie John. Sherlock na niego zerka.
Nie wierzę, że jeszcze żyję. Powinienem się rozpaść od dźwięku Johna i jego spojrzenia. Mógłbym się teraz rozpłakać przez to wszechogarniające szczęście. Ze wszystkich ludzi na świecie wybrał właśnie mnie: szalonego, socjopatycznego detektywa-konsultanta. To po mojej twarzy błądzi spojrzeniem, jakbym był największym cudem, to mnie komplementuje, mnie się oddaje, mnie kocha, jest ze mną. Jeśli obiecano by mi doświadczyć tego po raz kolejny, przeszedłbym przez każde piekło, aby mój cudowny Watson wsunął palce w moje włosy i powiedział, jak bardzo należę do niego. I Boże, ten smak. Jak migdały zmieszane ze szkłem i oceanem.
Obsypuje uda Johna pocałunkami, przez co ten cały się trzęsie. Sherlockowi brakuje przez to trochę tchu. W końcu bierze w usta główkę jego penisa. John napiera lekko biodrami do przodu, ale nie wpycha się Sherlockowi dalej w gardło. Detektyw pragnie zadowolić przyjaciela; łaknie słyszeć więcej jego rozkosznych jęków, chce sprawić, żeby przestał myśleć, aby zapomniał o każdej innej osobie, która mu to robiła. Teraz był tylko Sherlock: John powinien mieć go w umyśle, sercu i na ustach. Zawsze, na wieczność.
Bierze Watsona głębiej, uważając na zęby. Lekko ssie, ale potrzebuje więcej i więcej... To uzależniające mieć przyjaciela na języku. John warczy i odchyla głowę do tyłu. Jego palce suną po kościach policzkowych Sherlocka. Ten wydaje z siebie cichy pomruk zadowolenia, który ginie gdzieś głęboko w jego klatce piersiowej. Tym razem Sherlock próbuje wziąć Johna całego do gardła, co mu się bardzo katastrofalnie nie udaje. Zachłystuje się i musi się odsunąć. Kompromitacja stulecia.
— Jezu, Sherlock — dyszy — ostrożnie... nie musisz...
Detektyw warczy sfrustrowany i z całą gwałtownością ponownie bierze w usta erekcję Johna. Dłonią obejmuje trzon i zaczyna delikatnie poruszać głową. Doktor się zamyka, a raczej wyzbywa się wszystkich słów: potrafi tylko błagać o więcej w znanym tylko Sherlockowi języku. Przesuwając po penisie wargami, z łatwością ślizga się w górę i w dół, ponieważ z czubka sączy się już teraz obficie płyn. To tak jakby smakować muzyki skrzypiec i samego niebezpieczeństwa. Mały cud. Zaczyna coraz silniej ssać i kręcić językiem wokół żołędzi. John rzuca się lekko, jakby tracił nad sobą kontrolę. Drugą ręką Sherlock łapie za jądra doktora i gładzi je przyjemnie pacami. John zachłystuje się powietrzem. To nie powinno potrwać długo. Jest gorąco, mokro i tak obezwładniając wspaniale dobrze. John już jest tak bliski, tak pięknie bliski i o proszę, drży, wygina się w łuk, krzyczy i dochodzi gwałtownie. Ciepły płyn rozlał się Sherlockowi w gardle, lecz nie jest w stanie wszystkie połknąć, więc część ucieka mu z kącika ust. Wyciera brodę o rękaw koszuli.
Zrobił to. Naprawdę to zrobił. Opadł na dywan nieprzyzwoicie zmęczony.
— Doszedłem ci w te twoje piękne usta. Kurwa. Przepraszam, powinienem ostrzec, ale byłeś taki cudowny. Słońce, jesteś cudem.
John ciągle dyszał i łapał gwałtownie powietrze, ale słowa do niego wróciły. To dobrze: detektyw kochał komplementy od swojego doktora.
— Wszystko w porządku z ramieniem? — pyta z uśmiechem w głosie.
— Jasne, oczywiście. A ty? Nie potrzebujesz?
— Chyba doszedłem gdzieś w trakcie. Nie zwracaj na mnie uwagi. — Macha ręką i podnosi się, żeby spojrzeć na Watsona. — Gdybyś mógł na siebie słyszeć, John. Piękniejszy jesteś niż koncert skrzypcowy. Lepszy niż opera.
— Jeśli mnie teraz nie pocałujesz — wychrypiał — obrażę się jak jakiś szczyl. Chodź do mnie.
John nie musiał dwa razy powtarzać.
***
Zrobiło się ciemno. Jak szaleńcy całowali się na fotelu Johna i może nigdy by nie przestali, gdyby nie żołądek Sherlocka. Prawdopodobnie jeszcze trochę i zemdlałby. John, który nie chciał ryzykować takim rozwojem spraw, zaciągnął go do kuchni i przyrządził coś szybkiego i lekkiego. Po tym, jak Sherlock zjadł (więcej niż by chciał) wzięli szybki prysznic i przenieśli się do sypialni.
Holmes właśnie sunął językiem po szyi Johna delektował się pulsującą krwią Johna, jego żyłami, komórkami i smakiem soli, gdy ten dostał wiadomość. Sięgnął po telefon zdrową ręką i zamarł.
— Zdradzisz mi, co robiłeś w nocy? Bo właśnie dostaliśmy zaproszenie na wernisaż.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top