Pierwszy raz
Naprawdę nie jestem dobra w pisaniu kryminałów. Może pisanie ff do Sherlocka, to nie najlepszy pomysł. W każdym razie mam nadzieję, że wszystko jest do zrozumienia. Przepraszam za błędy wszelkiego rodzaju.
— Powiedz mi, John, jak mam cię zmusić do zostania w mieszkaniu.
— Dlaczego chcesz mnie zmuszać? Wystarczy mnie podejść. Przecież nieraz to robiłeś — odpowiedział Watson, uśmiechając się przekonująco.
— Sytuacja nie wygląda tak jak zazwyczaj. — Ułożył w charakterystyczny sposób dłonie pod brodą — Teraz ty jesteś głównym celem, nie ja. Reagujesz na niebezpieczeństwo inaczej. Włączył ci się Tryb Żołnierza i nie chcesz go wyłączyć, chociaż na chwilę.
— Drugi ja wie, co robi. Nie zmieniaj jego natury, a wykorzystaj ją. Jest gotowy na każdy atak, nie wątp w jego umiejętności.
Sherlock siedzący do tej pory w fotelu wstał i podszedł do okna. Obserwował wiktoriański Londyn zza szyby okna, wypatrując chłopców, których wcześniej wysłał do biblioteki.
— Sherlock.
— Hmm? — mruknął, nie odwracając wzroku od ulicy.
— Zajmij się tym, czym powinieneś.
— Moje tajne służby, jeśli tak mogę nazwać te dzieci, zaraz się zjawią. Musiałem odbyć z tobą tę rozmowę.
— Dlaczego tak trudno porozmawiać ci z drugim Johnem? — Watson z Pałacu Pamięci podszedł do Holmesa. Dłoń doktora spoczęła na ramieniu Sherlocka.
— Wiem, jak to się skończy: kłótnią. Podejrzewam, że John za niedługi czas, prawdopodobnie za dwadzieścia minut, będzie chciał opuścić Baker Street. Co jest niemożliwe, ponieważ ludzie Mycrofta znajdują się na dole i nie pozwolą mu wyjść. Wtedy wróci na górę i zrobi mi awanturę. Gdybyś powiedział mi, jak mam wybrnąć z tej sytuacji, mógłbym nie tracić czasu na słuchanie bezsensownych argumentów Johna.
— Powiedz mu prawdę.
Na środku drogi pojawiły się drzwi. Jedna z dorożek zatrzymała się, czekając, aż te znikną, lecz nikt nie wydawał się, być zdziwiony zaistniałym zjawiskiem. Kilka głów przechodniów odwróciło się, aby spojrzeć na trzech chłopców wybiegających z „portalu", jednak zaraz powrócili do swoich zajęć. Wysłannicy Sherlocka kiwnęli w geście przeprosin do damy w dorożce, po czym skierowali się do mieszkania 221b na Baker Street.
— Już są — poinformował Johna detektyw. — Będę teraz zajęty.
— Mam cię nie rozpraszać, tak? — Posłał Sherlockowi wyzywający uśmieszek. — Jak sobie życzysz.
Zanim doktor zdążył opuścić salon, Sherlock złapał go za nadgarstek i przyciągnął mężczyznę do siebie. W końcu mógł sobie pozwolić na dotyk, na pocałunki oraz inne intymne doznania, którymi nie był zainteresowany przed poznaniem Johna Watsona. Nareszcie był uprawniony do wykonywania tych wszystkich czynności, nawet w Pałacu Pamięci. Sherlock miał swoje pozwolenie na dotykanie Johna ze swojego umysłu. Wcześniej tego nie robił: męczenie się rzeczami, które nie mogły się ziścić, było zbyt bolesne i niszczyło samokontrolę, którą detektyw tak długo budował.
Pogładził Johna po policzku, ściskając silnie dłoń doktora.
— Rozpraszasz się — zauważył Watson z rozbawieniem. — Musisz zająć się jak najszybciej tą sprawą. Dla mnie. Dla Johna.
— Nie pozwolę cię skrzywdzić.
— Wiem.
John złożył delikatny pocałunek w kąciku ust Sherlocka i zniknął za drzwiami sypialni. Sypialni na dole. Holmes pokręcił głową, starając się skupić na Moranie. Moran. Sebastian Moran.
Ja się nie bawię w spalanie serc, ja po prostu je niszczę. John Watson zdechnie.
John
Watson
Zdechnie
Zdechnie
Zdechnie
John Watson Zdechnie
— Panie Holmes, przynieśliśmy to, o co pan prosił! — Do salonu wpadło trzech chłopców. Sherlock z wdzięcznością spojrzał na przybyłych gości, którzy uciszyli głos Morana. — Było tak, jak pan mówił: musieliśmy tylko powiedzieć, czego szukamy. Znaleźliśmy najważniejsze informacje o psychopatii i przejrzeliśmy akta Moriarty'ego. Nie ma ani jednego słowa o Sebastianie Moranie, pomocniku czy kochanku. Wyłącznie wzmianki o snajperach, ale jak już pan wie, zapewne chodziło o tego jednego, konkretnego snajpera.
— Dziękuję. Możecie wracać do swoich zajęć. Zapukajcie po drodze do Pani Hudson.
— Dobrze, proszę pana. Do widzenia, proszę pana.
Zdiagnozowanie u Morana psychopatii nie było trudne: wykazywał najbardziej charakterystyczne kryteria. Wypowiadał się lekko, bezproblemowo, przy czym zdobywał sympatię swoim powierzchownym urokiem. Podczas nagranych rozmów, które Sherlock zdążył przesłuchać już kilka razy, Moran manipulował lekarzami, którzy wielokrotnie nie zdawali sobie z tego sprawy (choć w większości przypadków zauważali zamiary mężczyzny). Kłamał — patologiczny kłamca — oraz oszukiwał, przez co opiekunowie Sebastiana nie mogli ocenić, które z jego zeznań były prawdziwe. Często się unosił, miał problemy z kontrolowaniem zachowań. Przesadnie zawyżone poczucie własnej wartości, płytka uczuciowość oraz chłód emocjonalny, to kolejne czynniki związane z psychopatą, którymi cechował się Moran. Mężczyzna chętnie opisywał ze szczegółami prace, którą wykonywał dla Moriarty'ego przy ofiarach i zakładnikach — pozbawiony wyrzutów sumienia. Oczywiście nigdy nie wymienił nazwiska swojego byłego pracodawcy, nie nazwał go także kochankiem (dopiero w siedemnastym dialogu zdradził ten istotny fakt). Z akt wynikał, że Moran miał „napady milczenia", czyli nie odzywał się nawet tygodniami. Częściej jednak rozmawiał i to z przyjemnością, lecz nie w chwilach, gdy tracił panowanie nad sobą. Potrafił kląć, rzucać się oraz grozić, natomiast innym razem dzielił się wręcz entuzjastycznie historiami, także fałszywymi (wręcz absurdalnymi), ze swojego życia. Osoby zajmujące się Moranem nie mogły więc nikomu zgłosić chęci mordu na Johnie Watsonie (pomijając tajemnicę lekarską, możliwość, iż taka osoba nigdy nie istniała była zbyt wielka) oraz powiadomić policji o leczeniu rzekomej prawej ręki jednego z niebezpiecznych przestępców.
Niejednokrotnie wylądował w izolatce za zaatakowanie innych pacjentów. Sprawiał niemałe problemy, nie chciał brać leków, nie współpracował podczas leczenia. Pomimo tego personel (część męska) lubił i chwalił sobie Sebastiana Morana.
„To naprawdę interesujący facet. Miły. Ale nie można z nim pogadać, nie przepada za tym. Może to lekki wariat, ale nie ma pojęcia, dlaczego trafił do konkretnych świrów. Wygląda na normalną osobę z problemami. No, ale kto ich nie ma?" — odpowiedział Mark Sperk na pytanie: „Co sądzisz o Sebastianie Moranie?", po kolejnym ataku Morana na pielęgniarkę.
Sherlock wiedział, że psychopatia nie jest defektem, który można łatwo zdiagnozować: często mylona jest z dyssocjalnym zaburzeniem osobowości, choć dotyczy ona odmiennych form zaburzeń. Psychopatia posiada niewątpliwe pewne wspólne obszary z innymi aberracjami, przez co trudno było precyzyjnie zdefiniować pewne jej kryteria. W konsekwencji wyłączono ją z klasyfikacji psychiatrycznych. W każdym razie Moran wpasował się w główne założenia psychopatii, lecz nie wszystko się zgadzało — nie kierował się antyspołecznym oraz egoistycznym stylem bycia, nie w stosunku do Jamesa Moriarty'ego.
Moran poznał Moriarty'ego w nieznanych okolicznościach. Wypełniał rozkazy Jamesa, wiedząc, że gdyby coś poszło nie po jego myśli, mógłby zabić mężczyznę w każdej chwili (podobnie i w drugą stronę). Moriarty'ego zdecydowanie bardziej interesowała dominacja psychiczna, Morana — fizyczna. Jako snajper kontrolował każdą sytuację, w której się znalazł. Gdy tego potrzebował, mógł robić wszystko z ludźmi niesprzyjającymi w interesach Jamesa. Z czasem relacje łączącego Morana oraz Moriarty'ego zmieniły się: stali się „kochankami". Sherlock nie był pewien, czy mógłby oskarżyć Jamesa o odczuwanie miłości, podobnie Morana, po zapoznaniu się z jego aktami, lecz był przekonany, że mężczyźni byli sobie wierni (niekoniecznie, jeśli chodziło o związek fizyczny), jak i zaborczy. Myślenie Sebastiana Morana było proste: zemsta na Sherlocku, przez zabicie Johna, za stanie się obsesją Jamesa.
Moran nie był Moriartym, nie chciał zwlekać, tym bardziej „wypalać serc". Zabijał ofiary tego samego dnia, w którym je dostał, zależnie od humoru: po dziesięciu minutach lub dwunastu godzinach. Wniosek był prosty — gdyby Sebastian schwytał Johna, Sherlock więcej nie zobaczyłby doktora żywego.
Ale jak na razie Moran chciał pograć. Zostawił Holmesowi dwie ofiary, które Sherlock koniecznie musiał zbadać, podobnie miejsca zbrodni powinny zostać dokładnie obejrzane przez detektywa. Utrzymanie z Mycroftem stałego kontaktu wydawało się konieczne, podobnie jak z Lestradem. Nie zostawianie Johna samego stało się głównym priorytetem.
— Wychodzę.
Sherlock otworzył oczy akurat, żeby zobaczyć Johna, opuszczającego salon. Prawdziwy salon na Baker Street 221b, gdzie z okna widniał jedynie dwudziestopierwszowieczny Londyn, gdzie na kanapie dalej leżała niechlujnie rzucona biała koszulka Holmesa, gdzie w powietrzu dalej dało się poczuć zapach szamponu Watsona i jakby przegranej. Holmes poderwał się z fotela.
— Nie możesz. Ludzie Mycrofta są na dole.
Szczerość, o którą prosił John z Pałacu Pamięci, ku zaskoczeniu Sherlocka, podziałała. Watson zatrzymał się w pół kroku, powoli odwrócił się i wrócił do salonu. W milczeniu przez chwilę obejmował detektywa obojętnym spojrzeniem, po czym z rozbawieniem na twarzy, zrzucił z ramion płaszcz i usiadł na kanapie.
— Więc zamierzasz mnie tu więzić? — zapytał z uśmiechem. Sherlock nie potrafił zrozumieć, dlaczego w tym geście brakowało ciepła.
— To nie więzienie, a azyl...
— Ile mam tu siedzieć? Mam się chować przed Moranem? Sam do mnie przyjdzie.
— Właśnie. A my zrobimy wszystko, aby zanim chociażby na ciebie spojrzy, został złapany. — Sherlock usiadł na powrót w fotelu. Nie spuszczał wzroku z Johna.
— Zamknięcie mnie tu nie jest rozwiązaniem, Sherlock. — Sztuczny uśmiech zniknął z twarzy doktora, a na jego miejscu pojawiło się zmęczenie. — Nawet nie wiem, co mam ci powiedzieć.
— W takim wystarczy, że mnie posłuchasz.
— Zawsze to robię. Tym razem jakoś nie potrafię — powiedział cicho. Przetarł kark, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Wstał i podszedł do Sherlocka. — Chodź.
Holmes spojrzał na wyciągniętą w jego stronę dłoń.
— Mam pracę.
— Kilka godzin cię nie zbawi — nalegał. — Z nagrań już więcej nie wyciągniesz, to samo z akt Morana. Bez ciał ofiar nie posuniesz się do przodu ze sprawą, prawda? Zaczniemy z samego rana. Tak, my.
— Mam pracę — powtórzył.
— Chryste, Sherlock...
John pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym złapał Sherlocka za nadgarstek i pociągnął mężczyznę do góry.
— Twoja czy moja?
— Chyba nie masz na myśli...
— ...sypialni? Tak, mam. Powtórzę: twoja czy moja?
— Twoja... — odpowiedział z trudem.
Holmes dostrzegał w oczach Johna pewność siebie, nieopisany spokój oraz chęć wyznania czegoś. Sherlock wcześniej nie rozpoznawał, jak i nie odnotowywał, a może po prostu nie chciał dostrzec, tych wszystkich znaków, jakie rzucał mu John. Znaków, spojrzeń, gestów... Może nie oczekiwał, że John Watson chciałby coś od niego, od Sherlocka Holmesa.
Nie, Sherlock. Nie. Zignoruj transport i te piekielne złudne żądze. Jeśli teraz ulegniesz, to go stracisz. Możesz go stracić. Stracić Johna, część siebie. Część twojego życia. Swoje życie. Rozwiąż tę sprawę!
Sherlock potrząsnął głową i wyrwał się z uścisku doktora.
— Nie — szepnął. — John, nadal uważam, że powinniśmy się skupić na pracy — mówił już swoim zwyczajnym, obojętnym tonem. — Ja powinienem. Już niejednokrotnie pracowałem z niewielką ilością informacji, a ta sprawa jest ważniejsza, więc proponuję, abyś się przes...
— Zamknij się.
Wszystkie pocałunki John i Sherlocka różniły się od siebie. Były słodsze oraz bardziej gorzkie, brutalniejsze, delikatniejsze, zmysłowe, gwałtowne, roześmiane. Holmes ginął przy każdym, starał zapamiętać się je wszystkie oraz delektować się nimi. I ten, którym John zamknął w tamtym momencie usta Sherlocka, także nie przypominał żadnego poprzedniego: poważna delikatna brutalność ze słodko-gorzkim posmakiem oraz szczyptą rozbawienia. Tyle uczucia, tyle emocji, tyle wszystkiego, nic i wszystko przy jednym geście. Tyle miłości. Nie przegranej. Miłości. I strachu.
— Czego się boisz? — zapytał zduszonym głosem, przerywając pocałunek.
— Ja... nie. Sherlock... — John patrzył na niego z pociemniałymi oczami, pełnymi pożądania i tych zagadkowych uczuć. Za wiele, za wiele, by wszystkie je odczytać. — Nie boję się...
— Przed chwilą byłeś spokojny, pewny siebie, teraz się boisz. Dlaczego?
— Gdyby coś mi się stało, nie chcę cię z nikim innym — zaśmiał się histerycznie. Gorzko. — Pamiętasz wydarzenia na basenie? Oczywiście, że pamiętasz. Chciałem cię ochronić, uratować. Ja już wtedy... — zamilknął na chwilę. — Ja już wtedy i chciałem, żebyś uciekł, Sherlock, naprawdę. Twoje przeżycie jest dla mnie najważniejsze, ale gdy pomyślałem, że ja zginę, a ty po jakimś czasie znajdujesz sobie innego współlokatora... To była okropna myśl. A teraz... Przepraszam. To naprawdę egoistyczne i nie sądziłem, że jestem takim... Sam nie wiem. Przepraszam.
Odsunął się delikatnie od Holmesa, zasłaniając twarz dłonią. Sherlock milczał.
— Sherlock obiecaj mi, że przynajmniej przez miesiąc sobie po mnie nikogo nie znajdziesz, co? — I znowu ten piekielny śmiech pozbawiony ciepła. — Gdyby coś się stało. A może się stać. Wiem to. To takie głupie, chyba wariuję...
— Myślałem, że wyraziłem się wystarczająco jasno — odezwał się w końcu. Patrzył na Watsona z nieukrywaną drwiną. — Czy nie powiedziałem: „To zawsze byłeś ty"? Czy jesteś tak naprawdę idiotą i tylko grałeś przez ten cały czas człowieka o wystarczającym ilorazie inteligencji? Powiedz mi, John... — Nachylił się, po czym szepnął: — ...czy naprawdę nie rozumiesz, że byłeś, jesteś i będziesz jedynym?
— Kurwa mać...
John Żołnierz uległ trochę Johnowi Wieczornemu. W końcu(!) szczerze się uśmiechnął, strach odszedł, podobnie jak każde negatywne uczucie. Zostało tylko ciepło, słońce, sam środek układu życia Sherlocka.
Watson skierował się do swojej sypialni.
— Idziesz?
— Niech cię szlag, John.
Doktor jedynie się cicho zaśmiał i ponownie wyciągnął rękę w stronę detektywa: Sherlock ochoczo przyjął dłoń swojego Johna. Weszli na górę, zamknęli za sobą drzwi sypialni, zaczęli się nawzajem rozbierać.
— Nie mogę uwierzyć, że to robimy.
— Co masz na myśli? — Sherlock właśnie pozbywał się koszuli Johna.
— Nie wiem. To wszystko? — Klęknął przed mężczyzną, po czym zsunął mu spodnie od piżamy. — Albo nie mogę uwierzyć, że robimy to tak późno.
Pchnął na łóżko już rozebranego do naga Sherlocka, usiadł na biodrach detektywa i patrzył.
Watson nie dotykał fizycznie Holmesa, za to błądził wzrokiem po nagim ciele mężczyzny, któremu urywał się oddech od tego, jak John na niego patrzył. To było aż bolesne: bycie tak ważnym dla Johna, pięknym, może Sherlock stał się słabym punktem doktora, najważniejszą istotą, obiektem pożądania, osobą, której chce się oddać swoje życie. John poświęcił całą swoją uwagę Sherlockowi; w miejscu gdzie spoczęły oczy Watsona, tam detektyw go czuł. Klatka piersiowa, szyja, obojczyki, usta, ramiona, dłonie, uda, biodro, penis, ponownie usta, czoło, brzuch, mostek... Usta, usta, usta.
John.
— To będzie noc wielu pierwszych razów — powiedział zachrypniętym głosem John. — Ale bez seksu, jestem zmęczony. Ty także.
Sherlock tylko kiwnął głową: bał się, że gdyby się odezwał, prawdopodobnie wydałby z siebie jedynie żałosny jęk. Albo by się rozpłakał. Może jedno i drugie. John pozbawiał Holmesa wszystkiego, czym był dla dziennikarzy oraz opinii publicznej; pozbawiał detektywa masek.
— Chciałem cię zobaczyć całego — wyznał. — Sherlock, jesteś piękny, draniu. To aż niemożliwe.
— Także chcę cię zobaczyć.
John uśmiechnął się szeroko, zszedł z Holmesa, następnie pozbywając się jeansów oraz bokserek.
Sherlock widział piasek pustynny. Herbatę, proch strzelniczy. Tanie perfumy, wełnę, pył gwiezdny na lewym ramieniu. Dżem truskawkowy, miód, piankę do golenia. Widział blizny, wiele blizn, widział mięśnie, szczątki opalenizny, deszcz oraz planety w jego oczach. John był skórą, kośćmi, mięśniami. Był człowiekiem. Był też Johnem Watsonem, więc był ponad nudną anatomią człowieka. Był słońcem.
Chodź do mnie.
— Idę — mruknął John. Sherlock nie zdziwił się, że John w tamtej chwili potrafił czytać w jego myślach. — Chryste, jesteś taki zimny. Właź pod kołdrę.
Ogrzej mnie John, inaczej zamarznę. Jezioro zamarznie, biblioteka, wszystkie pokoje, poślizgnę się na schodach, upadnę i wyląduję pod drzwiami lochów. Lądowania są najgorsze. Ogrzej mnie, John. Bądź przy mnie. W tej sypialni, pachnącej tobą. Gdzie są twoje książki, swetry, koszule, broń, dwie walizki ukryte w szafie. Ogrzej mnie swoim blaskiem. Będę... Nie. Jestem niczym księżyc, kradnę twoje ciepło, aby żyć.
— Mówiłem ci, że będzie to noc pierwszych razów. Pierwszy raz cię rozebrałem. Pierwszy raz się przed tobą rozebrałem. Pierwszy raz spędzimy ze sobą noc w jednym łóżku.
— Pierwszy raz byłeś wobec mnie otwarcie zaborczy — uzupełnił listę Sherlock.
— To prawda. I pewnie to nie koniec.
— Zaplanowałeś to?
— Nie — odpowiedział lakonicznie.
Leżeli na plecach, wpatrując się w sufit. John trzymał w silnym uścisku dłoń Sherlocka, gładząc ją delikatnie kciukiem. Stopy mieli splątane ze sobą.
— Może zacznę i chcę, żebyś wiedział, że niczego od ciebie nie oczekuję. Szczególnie jeśli ty zrobiłeś pierwszy krok. — Milczał przez dwie minuty, jakby szukając słów, po czym zaczął: — Nie podoba mi się, że to wszystko zaczęło się dopiero ponad tydzień temu. Mieszkamy razem od tylu miesięcy, a nie zauważyłem, że dzielę salon z pieprzonym ideałem. Wiem, co mówiłem... Że nie jestem pewny, gotowy na ciebie... Sherlock, to bzdury. Znam cię cholernie dobrze: wiem, czego mogę się po tobie spodziewać, zdaję sobie sprawę, jaki jesteś i uwierz, uwielbiam to w tobie. Gdybyś był inny, nie byłbyś Sherlockiem Holmesem. Pociąga mnie twój umysł, jak i ciało. Od pierwszej chwili. Cieszę się, że złapałeś mnie kilka dni temu za rękę i denerwuje mnie fakt, że zostaliśmy parą tak późno. Ponieważ jesteśmy razem. Jesteś mój, ja twój. Koniec. Całujemy się, trzymamy za ręce, gryziemy, mówimy wszystkie te czułe absurdalne rzeczy, których nienawidzisz. Mieszkamy razem, razem robimy zakupy, kłócimy się, sprzątamy. No, w większości ja. Jesteśmy parą. A tak, dzięki, że mi nie przerywasz i jeszcze stąd nie zwiałeś. Dalej... A tak. Nie podoba mi się, że dopiero teraz jesteś mój, a wiesz dlaczego? Bo milczymy. Gdybyśmy powiedzieli sobie to, co chcemy... Ile żyje między nami niewypowiedzianych słów? Za dużo. Zdecydowanie za dużo. Chodziłem na randki, ponieważ poślubiłeś swoją pracę, a tak naprawdę chciałeś mnie, tak samo, jak ja ciebie, choć próbowałem nie zwracać na to uwagi. Niszczyłeś każde moje spotkanie, ponieważ byłeś zazdrosny, a ja szczęśliwy, bo chociaż wszystkie te kobiety były miłe, to nie były tobą. Denerwowałem się, kiedy bezmyślnie ryzykowałeś życie, ponieważ moje istnienie bez ciebie nie miałoby sensu. Zostałem z tobą, ponieważ kocham cię, Sherlock. Kocham cię i mówię to w pełni świadomie. Kocham cię.
Harmonia wewnętrzna, opanowanie, równowaga, samokontrola, wyciszenie, zrównoważenie. Po raz pierwszy w Pałacu Pamięci panował taki spokój. I nic więcej tylko to, wraz z trzema słowami, które Sherlock musiał wypowiedzieć.
— Jak mówiłem, niczego od ciebie nie oczekuje, ale to milczenie jest...
— Kocham cię, John.
— Och. To dobrze. Cholernie dobrze.
John złożył delikatny pocałunek na ustach Sherlocka. To niesamowite, jak zdobywanie jest trudne.
***
— Dzień dobry, Sherlock. — John podniósł się do pozycji siedzącej i przeciągnął z cichym jękiem.
— Długo spałeś. Musimy się wziąć do pracy.
— Jak zawsze romantyczny — prychnął z rozbawieniem. — Mogłeś sam wstać, wiesz?
— Pierwszy raz miałem okazję widzieć, jak się budzisz — odpowiedział poważnie, przyciągając Johna do siebie.
— Tak... jak zawsze romantyczny — wyszeptał. — Herbaty?
— Poproszę.
***
— Jesteście.
— Moran zabijał ofiary gdzie indziej — zaczął bez przywitania. Usiadł naprzeciwko Grega, łącząc dłonie pod broda. John stanął za Holmesem. — Miejsca zbrodni są czyste, nie ma żadnych śladów. Oprócz tego, że same w sobie są wskazówką.
— To znaczy?
— Moran się bawi. Chcę grać jak Moriarty. Zabija przypadkowe osoby, a podrzuca je tam, gdzie wraz z Johnem wspólnie rozwiązywaliśmy sprawy. Chociaż to na razie tylko teoria. Potwierdzi się dopiero przy trzeciej ofierze. Tak, będzie kolejna. Staram się przewidzieć, co zrobi. Jak na razie potrzebuję zobaczyć ciała.
Wstał i wyszedł z gabinetu.
— John, jak się trzymasz? — zapytał Greg niepewnie.
— Nie pierwszy raz jestem zagrożony. Dla mnie to nic nowego, ale nie dla Sherlocka. Wybacz, muszę iść. On nie może być sam.
— Jasne. Chciałby wiedzieć o wszystkim, informujcie mnie na bieżąco.
— Sherlock na pewno będzie dzwonił.
Holmes czekał na doktora, przysłuchując się krótkiej rozmowie mężczyzn. Gdy John dołączył do detektywa, ruszył szybkim krokiem do prosektorium. Nie mógł teraz myśleć o Johnie, nie tak... Tylko bezpieczeństwo i złapanie Morana.
— Molly, co masz dla mnie?
— Ach, Sherlock... — Uśmiechnęła się nerwowo, wsunęła kosmyk włosów za ucho. — Dwie kobiety. Trzydzieści i czterdzieści pięć lat. Nie znały się, nie są ze sobą w żaden sposób powiązane, jak pewnie już wiesz. Co do ciał, to niczego specjalnego, chociaż nie... Ale to zaraz. Ofiary zostały znalezione mniej więcej sześć godzin po zostawieniu ich na miejscach zbrodni. Oby dwie kobiety zginęły poprzez postrzał w klatkę piersiową. Precyzyjnie wymierzony, zabójczy. Zgon na miejscu. Zabójca strzelał z Glocka 17 GEN 4 kaliber 9x19 MM. Łatwo dostępna.
— Pokaż mi je.
Molly odsłoniła ciała ofiar. Sherlock nachylił się nad pierwszą kobietą, dostrzegając kontem oka, jak John siada na krześle po drugiej stronie sali.
— To jest trzydziestolatka. Zamężna dwa razy, jedno dziecko. Bita, prawdopodobnie przez pierwszego męża. Delikatne dłonie, zadbana cera, dbała o siebie. Porządnie zrobiony manicure. Przypuszczalnie zamożna. Można ją odwrócić?
— Tak. Proszę, rękawiczki.
Sherlock obrócił ciało na bok.
— O tym ci chciałam powiedzieć. Dziwne rany, nakłute igłą. Nie byłam pewna, co to może oznaczać.
— Czy druga posiada takie same?
— Rany, tak. Ale układ jest inny.
— Oczywiście, że jest — mruknął, zostawiając ciało trzydziestoletniej kobiety. Zajął się drugą ofiarą.
Po niecałej minucie ściągnął rękawiczki i wyrzucił je do kosza.
— Już wszystko wiem. Możemy iść, John. Dziękuję, Molly — zerknął na patolożkę z wymuszonym uśmiechem, po czym opuścił pomieszczenie.
Alfabet Braila. Ukryta wiadomość, którą John z łatwością mógłby odczytać.
JOHN, PODOBAJĄ CI SIĘ PREZENTY? WYBIERAŁEM STARANNIE.
JUŻ NIEDŁUGO, SHERLOCK. W ZAPLANOWANYM CZASIE I MIEJSCU. CZASIE I MIEJSCU. POSZUKAJ ODPOWIEDZI W PAMIĘCI.
Co to oznaczało? Co?!
— Sherlock, wszystko w porządku?
— Nie. Oczywiście, że nie. Dlaczego zadajesz pytania, godne Andersona? Moran nie jest głupi, gra. Podpowiada. Bawi się. Jak Moriarty. Jeśli tym razem się pomylę, konsekwencje mogę być tragiczne. Ale wiem więcej. Moran już wszystko zaplanował, co teoretycznie nie pasuje do psychopatii, ale to teraz nieważne. Trudno przewidzieć ruchu bezmyślne, niezamierzone. Jednak planowanie zostawia za sobą ślady: osoba planująca stara się, aby wszystko poszło po jej myśli. To jest moje szansa. Muszę skontaktować się z Mycroftem. I Lestradem. Wiem też, gdzie Moran może się pojawić z kolejną ofiarą.
Wsiedli do zastępczej limuzyny należącej do starszego Holmesa: ten środek transportu wydawał się najbezpieczniejszy.
— Gdzie teraz?
— Na Baker Street, a potem Pałacu Pamięci.
— Powiesz, czego się dowiedziałeś?
— Tak. Za godzinę. Nie będę mówił tego samego trzy razy.
John uśmiechnął się tylko i splątał ich dłonie razem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top