Strata

Cześć!

Wiem, długo mnie tu nie było. Jeżeli chodzi o drugą część rightpeli... Powiem tak, jest ciężko, ale zawsze gdy mam czas próbuję coś napisać. 

Ostatnio dostałam nagłego napadu weny i po prostu udało mi się napisać coś takiego!

Ilość słów - 4786

Mam nadzieję, że wam się spodoba!

Miłego czytania <33

---------------------------------

Smutek przedzierał się przez jego duszę. Skażał ją coraz bardziej, nie pozostawiając po sobie ani grama szczęścia. A jednak sam przed sobą nie chciał się przyznać, że czuję się źle. Źle, z tym że znowu kogoś stracił. I to z własnej winy. Nie chciał się przyznać do tego, że mu zależało. Jemu? Jemu miało zależeć? Dobry żart. Jemu nie mogło zależeć. Nie na nim.

Każdy inny? Jak najbardziej. Kochaj, jak bardzo chcesz, narażaj życie dla innych, jak bardzo tego potrzebujesz! Ale dla niego? A w życiu! Na nim nie mogło mu zależeć. Miał go nienawidzić. Chcieć zabić przy każdej nadarzającej się okazji. Porywać za każdym razem gdy będą mieli szansę i ranić każdą słabością, o jakiej się dowiedzą. Tylko nie od dziś się mówi, że zakazany owoc smakuje najlepiej.

I dla niego ten zakazany owoc był czymś, czego potrzebował i powinien trzymać się z daleka. Bo on go leczył, ale i zatruwał. Zaczął zachowywać się inaczej. A gdy wszyscy inni zaczęli to zauważać, już było za późno. Zatruł go za bardzo. Za bardzo wszczepił się w niego i Erwin nie potrafił się go pozbyć. Ze swojej głowy, ze swojej duszy, ze swojego serca. Nie ważne jak bardzo się starał i próbował. Cholera jasna, próbował zabić go pięć razy w przeciągu pół roku i za każdym razem coś go powstrzymywało.

Będzie ci jeszcze potrzebny.

Nie możesz tego zrobić. Nie teraz.

Kiedy indziej, nie kopie się leżącego!

Nie no daj spokój, będziesz miał jeszcze szanse!

Nie rób tego. Nie możesz.

I wszystko by było w porządku, gdyby za szóstym razem nie usłyszał znów swoich myśli, które tak mocno go zraniły i zszokowały...

Nie zabijaj go. Przecież ci na nim zależy.

Chciał sobie wmówić, że to kłamstwo. To tylko kolejny nic nieznaczący człowiek w jego życiu, który próbował naprawić jego moralność, bo przecież to nic nie znaczyło. Prawda?

Tylko że to coś znaczyło. Nie zauważał tego, bo nie zauważał tych małych zmian. Aż w końcu zaczął rozumieć, że chciał, by on zauważył, jak bardzo się stara. Chciał, żeby ten człowiek był z niego dumny! Tylko że nie ważne co robił i tak było za mało. Za mało się starał. Zbyt rzadko przepraszał. Za często go o coś prosił, czego ten durnowaty policjant nie mógł akurat zrobić. Pokazywał za mało emocji. Ale Erwin naprawdę się starał! Przestał używać każdej okazji, żeby kogoś okraść, zabić, albo oszukać! Przestał planować masowe morderstwa i przestał porywać ważnych ludzi dla okupu! Przepraszał za każdą najmniejszą głupotę, która według nie zasługiwała na to, żeby żałował, ale okej! Przepraszał! Przestał prosić o najmniejszą rzecz i starał się to załatwić sam!

Ale dla Gregory'ego Montanhy to było za mało.

Nie wiedział, o co mu chodziło. Naprawdę ten człowiek był tak skomplikowany, że Erwin tracił cierpliwość z każdym kolejnym dniem i gdy tylko słyszał jego nazwisko... Miał jednocześnie ochotę go porwać, wywieźć daleko stąd i zabić, a później gdy tylko o tym myślał, chciał go ochronić każdą możliwą rzeczą, jaką miał pod ręką. Schować w najbardziej nieoczywistym miejscu, postawić każdą możliwą osobę na straży i jeszcze samemu pilnować tego pakującego się w kłopoty policjanta. Bo ciągle coś mu się działo. Co go nie spotkał albo nie zadzwonił, albo się okazywało, że jest porwany, albo poważnie ranny. Już nawet się zastanawiał czy by nie przestać farbować włosów, bo był pewien, że przez niego osiwiał. Z tego pieprzonego stresu.

Co Erwin nie robił, ciągle myślał o Gregorym i czy akurat nie pakuje się w kłopoty. Albo czy przypadkiem nie umiera, łapiąc jakichś przestępców.

I tak się tym wszystkim przejmował... Że zapomniał udawać, że przecież ten policjant go nie obchodzi. Erwin naprawdę miał już dość wszystkiego. Nie ważne, do jakiej osoby się zwróci, każdy ma jakieś uprzedzenia do niego, albo dystans. Dosłownie wszyscy. Cały ZakShot. Każdy pracownik. Każdy napotkany funkcjonariusz. Każda przypadkowa osoba, która coś o nim słyszała. A nawet pieprzony Gregory Montanha. Ten to ciągle miał zastrzeżenia do wszystkiego. Boże jak Erwin miał go dosyć!

Gdy pierwszy raz przyśnił mu się jego głos, co miało miejsce dwa lata temu, myślał, że zwariował i nie zasnął już potem przez całą noc. To nic, że przez to zawalili akcję dzięki, której mogli zyskać dwa miliony.

Erwin wiedział, że w końcu będzie z nim dobrze. Naprawdę wiedział to, że kiedyś wszystko się ułoży. Ale dzisiaj nie czuł tego optymizmu. Po prostu leżał, wpatrując się w sufit. Liczył każdą minutę, by chociaż na chwilę przestać myśleć o Montanha'ie.

Pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt dziewięć, sześćdziesiąt... I od nowa! Jeden...

 Czuł, jakby postradał zmysły. I to dosłownie. Przez to mówienie mu w kółko, że nie powinien, czuł jakby popełnił największą zbrodnie na świecie! I najgorsze było to, że miał to gdzieś. Że nie żałował tego wszystkiego, co przeżyli. No może trochę. Bo gdyby w pewnych sytuacjach postąpił inaczej, nie byłby teraz w takim stanie. Ale co miał zrobić? Nie cofnie przeszłości. Jakiekolwiek przeprosiny nie miały dla Gregory'ego znaczenie, bo według niego, z jego ust to nic nieznacząca wiązanka. I że za każdym razem, gdy tylko słyszy z jego ust "Grzesiu przepraszam–" przestaje słuchać kolejnych słów, bo wie, że nie są szczere. A to gówno prawda! Bo zawsze był szczery! Dobra nie zawsze. Ale czasami naprawdę był.

I nawet nie mu nie pomagało wystarczająco odwrócić uwagi od jego osoby. Ciągle o nim myślał. O każdym błędzie, który go zranił. O każdym zabójstwie, o które go obwiniał. O każdym porwaniu. O każdym złym słowie. O każdej kuli, która kiedykolwiek przyszyła jego ciało przez niego. O każdym cięciu nożem. O każdej groźbie i bliźnie. O każdej kłótni. O każdym najmniejszym kłamstwie, przez które stracił w jego oczach wiarygodności. Bo Gregory już nie potrafił uwierzyć mu na słowo. Potrzebował dowodu, potwierdzenia jakiejś innej osoby. A gdy ktokolwiek podważył jego wersję, Gregory automatycznie miał wątpliwości. I to nie była wina Montanhy. Tylko jego. Bo miał taką reputację i wystarczająco dużo razy składał obietnice, których nie spełnił. Nikogo tym razem nie zabiję. Nie zrobię tego. Będę uważał. Nigdy więcej cię nie okłamie. Nie będę cię krzywdził.

Zapomnę. Kiedyś zapomnę. Ale na pewno nie dzisiaj.

I najgorsze było to wmawianie sobie, że przecież go nie potrzebuję. Po co by mu był potrzebny w życiu ktoś taki jak Grzesiu? No po co? Żeby ciągle prawić kazania? Wiesz po co. Nie, nie wiedział. A raczej wiedział, ale nigdy nie zamierzał się do tego przyznać. Nawet po tym co usłyszał po dzisiejszej kłótni. Nawet po tym nie zamierzał nawet myśleć o słowie, które nie mogło być w ich przypadku prawdziwe. Nawet w połowie.

- Nie żartuj sobie, przecież wszystko się ułoży, no nie? Jak zawsze!

- Nie tym razem Erwin. - powiedział tak zimnym głosem, że siwowłosy nie był pewien czy akurat zawiał wiatr, czy przez jego ton dostał gęsiej skórki.

- Co ty pierdolisz, nie zostawisz mnie Monte, przecież jesteśmy przyjaciółmi. - Erwin był pełen nadziei, że Gregory tym razem sobie żartuję. Albo mówi pod wpływem emocji, jak zawsze przecież.

- My nigdy nie byliśmy przyjaciółmi Knuckles. - Głos Montanhy wywołał w myślach złotookiego lawinę myśli, która chwilę później zamieniła się w pustkę.

Jak to nigdy nie byli przyjaciółmi? Przecież...

- Od początku byliśmy czymś więcej, ale ty to zniszczyłeś. Zniszczyłeś nas. - Szok w sercu Erwina spowodował, że wstrzymał oddech. - A nie przepraszam, przecież nigdy nie było "nas", co nie Knuckles? - prychnął ze złością i nie czekając na odpowiedź, po prostu odszedł. A serce Erwina zatrzymało swoje bicie i złote oczy po prostu wpatrywały się w odchodzącą sylwetkę policjanta.

I dosłownie usłyszał w głowie tylko jedną myśl. "Straciłeś przyjaciela, którego nawet nigdy nie miałeś. Prawdziwy z ciebie nieudacznik"

Westchnął głośno, a w jego gardle pojawiła się ogromna gula. Oczy zaczęły go piec. Szybko zamrugał, próbując odgonić łzy. Ja nie płaczę. Tylko coś mi wpadło do oka. Poszedł do łazienki i spojrzał w lustro, które ukazywało zupełnie innego człowieka. Człowieka, którym nie chciał być. Złamanym i zranionym. I najgorsze było to, że właśnie przez Gregory'ego Montanhę stał się takim człowiekiem. To on go zniszczył. Złamał w pół i teraz Erwin będzie musiał się z tym pogodzić i spróbować się poskładać. Bo przecież trzeba żyć dalej.

Spojrzał na swoje podkrążone i zaczerwienione oczy. Potem ominął wzrokiem bliznę na szyi, którą miał przez to jedno odbicie, z którego wyjątkowo nie chciał być odbity. Zamknął oczy. Zapomnij. Później owiał spojrzeniem swoją przeciętą wargę i uśmiechnął się smutno. Zanim zaczęli się kłócić, Gregory mu przywalił. Trochę bolało. Ale zasłużył. Zawsze zasługiwał. A jednak mógł na palcach jednej dłoni zliczyć ile razy Montanha oddał mu za coś, co zrobił. Zazwyczaj po prostu milczał przez parę dni, był obrażony, a później wracali do codzienności. Nigdy Erwin nie traktował takiej ciszy jako kary, a skądże, Gregory po prostu wyrażał w ten sposób swoje niezadowolenie. Ale gdy już dostawał po mordzie od Grzesia... Cóż wtedy wiedział, że bardzo przesadził.

***

Wiedział, że Gregory Montanha to był jego koszmar. Kiedyś piękny sen zamienił się w okropny koszmar. I to wcale nie tak, że specjalnie o nim myśli, nie! To ciągle mu o nim przypominano! I to wcale nie tak, że zawsze gdy o kimś mówiono, to on przychodził mu na myśl. Wcale.

- Kurwa mam dość tego pierdolonego psa! - Usłyszał krzyk Alberta, gdy ten wchodził do jego mieszkania.

- Kogo? Grzesia?

- Wiem, że jesteś zakochany Erwiś, ale nie wszystko się kręci wokół twojego kochasia! - odpowiedział mu zirytowany.

- Więc o kogo chodzi?

- Nie ważne.

- Aha?

- Nie będę ci teraz o tym opowiadał. I tak pewnie nie będziesz słuchał, bo myślisz o swoim kochasiu.

- On nie jest moim—

- Tak tak, mnie czy siebie próbujesz oszukać? - Speedo uniósł brew, a Erwin zamilkł, odwracając wzrok. "Zdecydowanie siebie" - Przeleciało mu przez myśl, ale natychmiast odgonił to niedorzeczne stwierdzenia.

Erwin naprawdę by przeprosił. Gdyby nie to, że zawsze później słyszał "Powiedziałbyś to jakbyś naprawdę miał to na myśli, to może bym ci uwierzył". Chciałby, żeby Grzesiu go wysłuchał. Bardzo. Ale co by to zmieniło w tej sytuacji? Nic. Dosłownie nic. Gregory wyjeżdża. On też. W zupełnie różne strony świata. Co zmieni to, że spróbuję to naprawić, skoro już nigdy się nie zobaczą?

***

- Erwin.

Mieli tyle pięknych wspomnień razem. Tyle przeżyli... Pamiętał, jak Gregory chciał, żeby mu pomógł wybrać pierścionek zaręczynowy dla Mii. Bolało go to, że jego przyjaciel już nie będzie wolny. Że się zakotwiczy. Ale pomógł. Na początku każdy pierścionek wydawał mu się dobry i chciał jak najszybciej to skończyć. Wyjść ze sklepu i napaść na jakiś bank. Dla rozluźnienia. Ale Gregory poprosił jeszcze raz. O skupienie, o prawdziwą pomoc. Wziął się w garść. Zapytał, co lubi Mia, co jej się marzy i jaka dokładnie jest. Starał się. Naprawdę się wtedy starał.

- Erwin!

Wskazywał pierścionki, które były warte jego uwagi. Które naprawdę by miały znaczenie. I w tajemnicy przed Gregorym patrzył też na ceny, żeby nie wpieprzył go nagle na minę. Było ciężko. Po jakimś czasie sam Gregory miał dość i Erwin by odpuścił, gdyby nie to, że policjant poprosił. Naprawdę poprosił. Po raz pierwszy z taką szczerością.

- Erwin!

Specjalnie, żeby znaleźć idealny pierścionek, obeszli dwadzieścia sześć jubilerów. Aż w końcu Erwin znalazł idealny. Nie pod względem jego upodobań. Próbował wcielić się w Mię, co było ohydne, ale mu pomogło. Znalazł przepiękny pierścionek, a Gregory naprawdę się zachwycił gdy mu go wskazał. I był zadowolony z ceny. Pamiętał jak Montanha się wtedy do niego uśmiechnął. Naprawdę go podziwiał i doceniał. Chociaż wtedy.

- Erwin do kurwy jasnej! - krzyknięcie i poczucie uderzenia na policzku wybudziło go z letargu. Zamrugał szybko i gdy ból dotarł do niego, aż jęknął. - W końcu do cholery. - powiedziała zdenerwowana kobieta.

- Musisz mnie kurwa bić? - zapytał i położył dłoń w miejscu uderzenia.

- Jesteś w swoim świecie, a pytałam cię o coś ważnego!

- Na pewno nie jest to takie ważne Heidi. - westchnął sfrustrowany i wstał z kanapy, wychodząc z ich "bazy".

Potrzebował drinka. Najlepiej kilku.

Naprawdę miał ochotę się śmiać gdy parę miesięcy temu usłyszał od Gregory'ego, że z zaręczyn nici. Nie usłyszał powodu, ale nie próbował też dociekać. I to wcale nie tak, że wypominał mu to później przez ponad tydzień jak się starał, a Grzesiu nie umie się nawet porządnie oświadczyć. Najdziwniejsze było to, że Monte nawet nie próbował odbijać piłeczki. On po prostu milczał. A gdy Erwin w końcu to sobie uświadomił, przestał o tym wspominać. Bo co mu to da? Nawet satysfakcji z tego nie miał.

***

Lubił rozmawiać z Gregorym. Wtedy zapominał, że istnieje coś takiego jak czas. Zapomniał o innych osobach, o innych obowiązkach. Z Gregorym po prostu był. A on lubił po prostu być. Rzadko mieli tyle czasu, żeby po prostu usiąść i porozmawiać o niczym konkretnym. Nie o misjach, nie o strzelaninach i porwaniach. Zawsze któreś z nich się gdzieś spieszyło. I Erwin zawsze żałował, że nie potrafił zorganizować spotkania z Gregorym, na którym po prostu będą. Bez stresu, że gdzieś nie zdążą. Że muszą się spieszyć i patrzeć na zegarek. Uważać na każdą mijającą minutę i przekazywać wszystkiego, co najważniejsze. Dlatego Erwin uwielbiał przedłużać ich rozmowy. Iść okrężnie do celu ich rozmowy. A poza tym oglądanie zirytowanego Grzesia to było jego takie małe hobby.

Uwielbiał momenty napadów, gdy po prostu stali, patrząc na siebie i machali. Miał wrażenie, że to były takie prawdziwe momenty ich zbliżeń. Albo gdy po prostu patrzyli sobie w oczy. Bez słów. Bo zawsze każde spojrzenie coś znaczyło. Ile razy w oczach Gregory'ego widział, że ten chciał go za coś zabić? Nie zliczy. Ile razy widział ten czysty gniew i po prostu czuł, żeby nie testować jego cierpliwości? Ile razy Erwin próbował Grzesiowi przekazać, że naprawdę przeprasza, albo jest mu żal...? Ile razy samym wzrokiem przekazał mu, że jest usatysfakcjonowany z czegoś, co zrobił? Że udało mu się go porwać! Namówić na operację biznesową! Że mieli swój własny biznes... Cóż, to, że im z tym nie wyszło to inna bajka.

Czasami zastanawiał się, ile razy Gregory po prostu widział coś w jego oczach, czego nie powiedział? Może widział, że naprawdę cierpiał po rozwodzie? Może widział, że naprawdę pragnął czasami nie być tym, kim był? Może dlatego tyle razy oferował mu czystą kartę? Czasami żałował, że nie skorzystał.

I chyba oboje byli świadomi tego dlaczego pomimo tych wszystkich znaków nie postawili ostatecznej kropki. Po prostu zawsze zostawiali przecinek, bo nie chcieli kończyć zdania. Kończyć ich historii w dany sposób. Aż w końcu nie starczyło im miejsca, żeby ciągnąć to dłużej. Kartki się skończyły, a oni nie mieli nawet szansy dobrze zamknąć tego rozdziału w ich życiu.

Erwin miał nadzieję, że w tym roku przeżyją dzień przyjaciela, jak trzeba. Jak przyjaciele. Że przetrwają bez kłótni przez jeszcze miesiąc. Przecież to nie dużo. Naprawdę w głębi siebie błagał, żeby niczego nie zrobił, co zdenerwuję Gregory'ego. Żeby nie wpadł na jakiś durny pomysł. Cóż... Mocno się przeliczył.

Najlepsza i zarazem najgorsza była świadomość, że już nigdy go nie zobaczy. Bał się tego co czuł. Że nie da sobie rady. Że nie zapomni, gdy już wyjedzie. I chyba powinien się z nim pożegnać. Tak, żeby... Nawet nie wiedział do końca po co. Ale nie potrafił. Jego serce nie chciało zaakceptować tego, że już nigdy więcej nie zobaczy jego oczu. Że nie zobaczy tych wszystkich blizn na jego ciele, których szczerze żałował. Że nie zobaczy go już w tym denerwującym mundurze. Że nie będzie już mógł mu ukraść czapki. Że nigdy już przypadkowo na siebie nie wpadną w jakiejś restauracji, albo nie wjedzie samochodem w jego radiowóz. Że już nie usłyszy jego śmiechu i krzyku. Że nie poczuje jego rąk na sobie. W żaden sposób. Nie poczuje jego dłoni na ramieniu, nie poczuje ich na nadgarstkach, gdy go skuwał, nie poczuję ich na swoich plecach gdy się przytulali... Rzadko, bo rzadko, ale wciąż... I nie poczuję jego ust na swoich...

Zamknął oczy i krzyknął sfrustrowany, chowając twarz w dłoniach. Pociągnął za swoje włosy i kopnął z całej siły w łóżko. Ból nagle zalazł jego ciało, gdy zahaczył małym palcem, o nogę łóżka.

- Ała! Kurwa mać, jebany Gregory Montanha. Że też musiałem go kurwa spotkać, pieprzony policjancik. - mamrotał do siebie pod nosem, łapiąc się za obolałą nogę. - Pieprzone Los Santos.

Gdyby w tym momencie Gregory pojawił się w jego drzwiach - co było niemożliwe - powiedziałby tak wiele rzeczy... Na przykład jak bardzo go nienawidzi za to, że pojawił się w jego życiu. Albo jak bardzo ma dość tego, że dosłownie każdy o nim mówi. Co się gdzieś nie pojawi, to słyszy jego pieprzone nazwisko, bo terminator zdecydował się w końcu opuścić to miasto. A tego, że czuję o wiele więcej niż nienawiść, nigdy by mu nie powiedział. O nie. Te słowa nie potrafiły mu przejść przez gardło. Mogło mówić mu to serce. Każdy inny człowiek wokół. Nawet własne myśli. Ale przez usta mu to nie przejdzie. Na pewno nie dosłownie. I Erwin był pewien, że Gregory również by tego nie powiedział. Nie te dwa słowa. To za wiele jak dla nich obu. Ale to, że mają te uczucia w sobie, było oczywiste jak to, że Albert Speedo tęskni za Vasquezem. Oczywistość.

Czasami naprawdę miał ochotę się śmiać. Tyle szans dostali od losu, żeby naprawić ich relację... Tyle razy byli już tak blisko... A jednak obydwoje potrafili to spieprzyć. Niesamowite.

Spojrzał na telefon, leżący tuż koło niespakowanej jeszcze walizki i zacisnął usta w cienką linie. Dylemat w nim trwał. Wiedział, że nie powinien dzwonić. Przeczesał włosy i złapał za telefon, wchodząc w kontakty. Nazwa "429416" wbijała się w jego wzrok jak tatuaż. Już chyba nie zapomni tej liczby. Zamknął oczy, a gdy je otworzył, kliknął trzy małe kropki tuż obok nazwy kontaktu. Musiał podjąć decyzję. Jego palec zawisnął nad opcją "usuń kontakt". Dobrze robił? Nie był pewien. Ale skoro już nigdy się nie spotkają... Nacisnął i nagle znanych cyferek już nie było. Poczuł, jak jego oczy zapełniają się łzami i zacisnął zęby. Rzucił telefonem na łóżko i zaczął brać głębokie oddechy.

Spojrzał na widok za oknem w jego apartamencie. Podszedł bliżej i gdy zobaczył ten słynny dach, zacisnął dłonie w pięści. To miasto jest jakąś pieprzoną klątwą. Mimowolnie spojrzał w kierunku Eclipse Tower, gdzie Gregory przez jakiś czas pozwolił mu mieszkać. I tak naprawdę gdzie nie spojrzał... W każdym miejscu miał chociaż jedno wspomnienie z Gregorym. I to naprawdę bolało gdyby tak o tym pomyśleć, że całe miasto było nimi naznaczone. Ile było miejsc, które były nazywane w jakiś sposób morwinowymi? Erwin co nie spojrzał na jakąś ulicę przypomniał sobie stłuczkę, albo dziwne spotkanie na światłach. Schował dłonie w kieszeniach dresów i zmarszczył brwi. Wyjął zmiętą kartkę z kieszeni i spojrzał na nią. Przełknął gulę w gardle. Chyba wiedział, co na niej było, a jednak wciąż, mimo że nie chciał, nie potrafił się powstrzymać przed otworzeniem jej.

Ja Erwin Knuckles, przepisuję...

Testament, który spisywał przed śmiercią Kuia... Zjechał wzrokiem do ostatniego zapisu z nazwiskiem.

Dla Gregory'ego Montanhy przepisują nożyk, oraz corvette. Będziesz miał specjalny prezent w środku <3

Zagniótł kartkę i wyrzucił ją za siebie. Dokładnie wiedział, co tam zostawił. Czek z pieniędzmi na kwotę czterysta dwadzieścia dziewięć tysięcy i czterysta szesnaście dolarów. Tak, nie umiał się uwolnić od tej liczby. I zostawił w schowku kluczę. Kluczę do mieszkania w lasku na obrzeżach wyspy z dopiskiem "Jakbyś chciał gdzieś na chwilę uciec", oraz na odwrocie kartki adres, żeby ten palant się nie zgubił. Ale co z tego skoro nie umarł? Corvette mu odebrano... Pieniądze... To pieniądze, zatrzymał je. A domek... No cóż, wydarzył się mały pożar... Całkowicie nie z jego winy.

Tak czy inaczej, to już nie miało znaczenia. Zapomnij. Podszedł do walizki i zaczął pakować najważniejsze rzeczy. Gdy już to zrobił, złapał za nią i wyszedł z apartamentu. Poszedł na parking i wsiadł do samochodu. Spojrzał na zawieszkę, bujającą się na lusterku w kształcie klucz oraz kłódki i odpalił silnik. Pojechał na lotnisko i rozejrzał się wokół siebie. Czy będzie tęsknił za tym miastem? Może trochę. Czy będzie tęsknił za przyjaciółmi? Można tak powiedzieć. Czy będzie tęsknił za Gregorym? Już od miesięcy tęsknił. Teraz musiał przestać. Czuł tę pustkę w sercu. Ale musi się w końcu podnieść na nogi, zbyt długo leżał i próbował o nim nie myśleć. Nie raz widział jego twarz przed oczami, ale musiał w końcu się obudzić i iść dalej. On ruszył dalej już dawno temu. Gregory wyjechał z Los Santos już miesiąc temu, a Erwin wcześniej nie potrafił opuścić tego miejsca.

Ale teraz w końcu się do tego zmusił. Musiał zacząć od nowa. Potrzebował tego. A tak przynajmniej mu się wydawało.

***

Miał dość tego hałasu. Bez słowa wyszedł z restauracji, w której aktualnie świętowali udany napad na bank. Złapał za telefon, który dzwonił już dziesiąty raz.

- Czego chcesz Monte? - zapytał, gdy tylko odebrał.

- Słuchaj pastorku–

- Jeżeli chcesz, żebym się oddał w ręce policji... - westchnął, a po drugiej stronie usłyszał cichy śmiech.

- Nie. Nie o to chodzi.

- A o co?

- Wiesz... Masz czas się spotkać? - Erwin obrócił się w stronę restauracji i zobaczył, że Carbonara patrzy na niego z uniesioną brwią. Tylko on zauważył, że zniknął. Uśmiechnął się i zaczął iść w stronę swojego samochodu.

- Jasne, tam gdzie zawsze?

- A gdzie indziej?

- Nie, upewniam się. - powiedział i pomyślał chwilę. - Albo wiesz co? Mam inny pomysł.

- Już się kurwa boję. - Słyszał rozbawienie w głosie szatyna.

- Wyślij mi GPS-a.

- Dobra. - westchnął i się rozłączył.

Erwin gdy tylko dostał SMS'a od Gregory'ego z lokalizacją od razu podjechał pod niego. Zatrzymał się tuż przed jego nogami z piskiem opon.

- Prosisz się o mandat. Albo pościg.

- A tam, najwyżej napiszesz do kogoś tam, żeby nas nie gonili i po sprawie. - powiedział lekko, odjeżdżając spod

- Nie zrobię tego.

- Zrobisz.

- Erwin, nie zrobię.

- Dobrze dobrze. Jedziemy na przejażdżkę.

- Nie porwiesz mnie?

- Ja? Ciebie? Nie ufasz mi Grzesiu?

- Nie.

- Auć, zabolało. - zaśmiał się i kątem oka zauważył uśmiech na twarzy Gregory'ego.

- Dokąd jedziemy?

- Nie wiem. - Wzruszył ramionami, a Montanha tylko westchnął ciężko. - Pojeździmy wokół wyspy. Wiesz, ładne widoki na ocean, właśnie zaczyna się zachód słońca... Wiesz, romantyczna atmosfera. - powiedział prosto z mostu, a szatyn spojrzał na niego z uniesioną brwią.

- Romantyczna atmosfera? Serio? San się niedawno pobrał i ci odbija, co nie?

- Nie. - powiedział prawie od razu i docisnął mocniej gaz.

- Japierdole Erwin! Uważaj trochę, bo nas zabijesz!

- Jestem mistrzem kierownicy!

- Wiesz, jakoś ci nie wierzę. Zwłaszcza że dzisiaj wjechałeś mi w tył mojej corvetty!

- A tam, Wielkie mi halo. - prychnął, a Gregory spojrzał na niego oburzony. - Już się tak nie aferuj, o czym chciałeś pogadać? - zapytał gdy już wyjechali z centrum.

- No chodzi o to, że... - To wcale nie tak, że Erwin przestał słuchać i zagapił się na profil Montanhy, który mówił o czymś ważnym. - Uważaj! - Nagle usłyszał krzyk, spojrzał na drogę i zaczął hamować. O mało nie wjechał w tył ciężarówki,

- Było blisko.

- Lepiej będzie, jak ja poprowadzę.

- Gówno prawda.

- Mówię serio, prawie zginęliśmy.

- Monte nie denerwuj mnie.

- Ja mam cię nie denerwować? Słuchaj mnie pastorku–

- Dobra kurwa! - krzyknął i zjechał na pobocze, wysiadając, a Montanha siedział w samochodzie zaskoczony. Naprawdę nie sądził, że przekona Erwina i to tak szybko. - Wysiadasz? - Usłyszał i szybko wysiadł. Obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

Wziął kolejny łyk gorącej kawy i westchnął cicho. Właśnie mijał kolejny rok gdy unikał Los Santos jak ognia, a Chicago stało się jego domem. Czuł się naprawdę dobrze w tym miejscu, w którym był. Spojrzał przez okno na ludzi idących spokojnie ulicą, niewiedzących kim był. I co zrobił. Miło było uciec z miejsca, gdzie większość ludzi cię znała. Tu był nikim. Zwykłym szarym człowiekiem. Wciąż oczywiście unikał prawa, ale bardziej się z tym krył. Nie chciał znowu poznać jakiegoś policjanta, który zmieni jego życie i wszystkie plany na nie.

- Dzień dobry, po proszę czarną kawę. - Usłyszał głęboki głos za sobą i zamarł z filiżanką przy ustach. Chyba Albert miał rację co do tego, że potrzebuje psychiatry. Przecież to nie może być on. Wyjechał do Europy do cholery. Daleko stąd.

Zacisnął oczy i wziął głęboki oddech. Miał dość tego, że po tylu latach wciąż nie potrafił o nim zapomnieć. Bo to nie tak, że to on. Na pewno się przesłyszał. Ale wciąż czuł złość, że ten pieprzony policjant wciąż gdzieś się przewija w jego życiu. Na przykład ostatnio spotkał radiowóz na skrzyżowaniu i miał wrażenie, że na pasażerze siedział Gregory. Na pewno się przewidział, ale wciąż...

- Dziękuję bardzo. - Przełknął ślinę, gdy usłyszał kroki obok siebie. Nie był pewien czy chciał sprawdzić, czy to on. Ale nie mógł się powstrzymać i spojrzał.

Wstrzymał oddech, gdy czekoladowe oczy się na nim zatrzymały. Gdy mężczyzna poszedł dalej, odetchnął z ulgą. Chyba nie zauważył, że to ja. Niech tylko pójdzie trochę dalej, a ucieknę i złapie najszybszy samolot jak najdalej stąd. Nagle jednak szatyn zatrzymał się z kubkiem ciemnego napoju i obrócił się w jego stronę.

- Kurwa. - Erwin przeklął pod nosem, a Gregory uniósł brwi.

- Erwin? - zapytał szatyn, a złotooki przewrócił oczami.

- Nie, święty mikołaj.

- Em, cześć. - powiedział Montanha z wymuszonym uśmiechem. - Mogę się dosiąść?

- Tak. - westchnął ciężko i przymknął oczy. To będzie ciężkie popołudnie.

- Co u ciebie? - Usłyszał pytanie i spojrzał w czekoladowe oczy, czując, jak jego serce dosłownie galopuję.

- Nic ciekawego tak naprawdę.

- Wciąż nie przestrzegasz prawa?

- Zależy od dnia. - powiedział, a Gregory uniósł brew pytająco. - Po twojej próbie zbawienia mnie już nie napadam na banki. - Zobaczył, jak wargi szatyna wyginają się w delikatnym uśmiechu. - Ale wciąż nie przestrzegam zasad ruchu drogowego.

- Oczywiście. - skwitował i zapanowała chwilowa cisza, w której Erwin próbował nie patrzeć na szatyna, a on dosłownie wpatrywał się w Knucklesa, jak w jakiś obraz.

- Co robisz w Chicago, Monte? - zapytał w końcu, nie potrafiąc powstrzymać ciekawości.

- Zostałem tu przeniesiony. Znaczy. Nie ważne. Po prostu pracuję w tutejszej policji.

- Kurwa świetnie. - skomentował. - Nigdy się od ciebie nie uwolnię? - zapytał czysto teoretycznie, a Gregory uśmiechnął się smutno.

- Może takie już nasze przeznaczenie.

- Czyli?

- Żebyśmy byli obok siebie. - Erwin spojrzał na Montanhę zaskoczony, nie potrafiąc powstrzymać ciepła w jego sercu na tę sugestię.

- Tylko czy umiemy żyć obok siebie?

- Chyba nie. - westchnął i nagle wyciągnął rękę przed siebie. - Gregory Montanha.

- Co ty pieprzysz?

- Cześć. Zauważyłem, że siedzisz sam w kawiarni i postanowiłem, że chętnie cię poznam i zaproszę na kolację. - powiedział pewnie z szerokim uśmiechem i błyskiem w oku.

- Serio? - zapytał w szoku, patrząc wprost w jego oczy. - Będziemy się w to bawić? - Gregory wzruszył ramionami, wciąż mając wyciągniętą dłoń przed siebie. Erwin, poddając się, westchnął i uścisnął jego dłoń. - Bardzo mi miło to słyszeć, Erwin Knuckles. - Szatyn z pewnością przyciągnął dłoń siwowłosego do siebie i pocałował jego wierzch, a gdy to zrobił, Erwin poczuł gorąco, które zalewa jego serce. Cholera.

Nie było idealnie. Ale Erwin był szczęśliwy. Zwłaszcza gdy tak naprawdę zaczynali od nowa i poznawali siebie nawzajem. Całkowicie od zera. Tym razem Erwin już się nie hamował, tak samo jak Gregory. Mówili sobie wszystko, chociaż wciąż mieli małe problemy z komunikacją.

Czy czuli, że im wyjdzie? Nie czuli nic poza szczęściem.

Czy im wyszło? Nie wiadomo. W końcu nie każda historia musi mieć dokładne zakończenie. I ich historia właśnie taka była. Wciąż trwała.









[BONUS]

- To, co powiesz na tą kolację Erwinie? - zapytał, a złotooki chcąc bawić się w tą grę udawał, że się zastanawia.

- Myślę, że to bardzo dobry pomysł. - odpowiedział z uśmiechem. Nachylił się nad stołem i szeptem spytał Gregory'ego: - Na dachu? Jak za starych czasów?

- A to nie miał być nowy początek? - odpowiedział również ściszonym tonem, rozbawiony.

- Jebać nowy początek. - powiedział pewnie Erwin i chwycił Gregory'ego za nadgarstek, ciągnąć go do wyjścia z kawiarni.

- Ej! Nie wypiłem swojej kawy.

- Mam gdzieś twoją kawę Monte. Dostaniesz jutro kolejną, na mój koszt, w moim mieszkaniu.

- Coś sugerujesz?

- Nie wiem, a sugeruję?

- Mógłbyś. - powiedział z uśmiechem, po czym pociągnął Erwina i ten wpadł w jego ramiona. - Minęło trochę czasu pastorku, jesteś pewien, że nie powinniśmy...

- Mam gdzieś co powinniśmy Grzesiu. Schrzaniłem to trzy lata temu, teraz naprawdę chce się postarać. A co to za znajomość, która nie zaczyna się od seksu?

- Normalna? - zapytał, marszcząc brwi.

- A czy my jesteśmy normalni? Grzesiek, minęły trzy lata...

- Cztery.

- Nie ważne. Kurwa znowu się spotkaliśmy. Po tylu latach. Myślisz, że tym razem tak łatwo się poddam? Po tym jak ja spierdoliłem sprawę i dobrze to wiem?

- Chyba zmądrzałeś przez tę parę lat.

- Ani trochę. - skwitował Erwin z uśmiechem i zaczął iść dalej, aż nie wsiedli do jego samochodu. - Po prostu Albert trochę mi uświadomił w ostatnim czasie.

- Speedo? Wciąż macie kontakt? - zapytał szczerze zdziwiony.

- Zdziwisz się jeszcze bardziej, gdy ci powiem, że spotkałem go rok temu, gdy był ty na "wakacjach"?

- "Wakacjach"?

- Ukrywał się przed policją w Los Santos. Od tamtego czasu utrzymujemy kontakt. Pojebane jest to, że się pobrał. Kurwa gdy zauważyłem obrączkę, myślałem, że się przewidziałem. I wiesz co Grzesiek? Planują dziecko. Speedo jest pojebany, naprawdę. W takim wieku dziecko? Jezu gdybym ja miał mieć dziecko... - Gregory zasłonił usta Erwina swoją dłonią.

- Bardzo ciekawe, ale w tym momencie nie obchodzi mnie Speedo. Tylko ty. - powiedział całkowicie szczerze, a Erwin dosłownie nie odezwał się przez całą minutę, gdy Montanha zdjął dłoń z jego ust.

- Grzesiu?

- Co jest pastorku?

- Tym razem będzie inaczej, prawda?

- Nie wiem. - odpowiedział całkowicie szczerze. - Oby dwoje się zmieniliśmy, ale czuję, że warto spróbować. - powiedział i spojrzał prosto w złote oczy Erwina, gdy ten stanął na parkingu podziemnym, jednego z wieżowców.

- Tak, warto. - odpowiedział pewnie i praktycznie wybiegł z samochodu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top