Rozdział LVII - Pandemia

„Łzy nie mają nic wspólnego ze słabością."

~Margit Sandemo, „Polowanie na czarownice"

Jednak, po moim powrocie do domu, przez kilka miesięcy miałam spokój. Codziennie wykonywałam zadania powierzone mi przez Slade'a oraz zajmowałam się moim hobby. Również spotykałam się z Sebastianem, bo jak wiadomo, on był Jedynym Słusznym Człowiekiem. Także chciałam, aby wszyscy Tytani już padli, bo w końcu była ich tylko czwórka. No i raz, na mieście, zauważyłam dziewczynę bardzo podobną do Terry, o której wam kiedyś tam wspominałam. A może to była ona? Nie wiem, ja tam za bardzo się nią nie interesuję. Skoro zdradziła Slade'a, to na dobrą sprawę może ginąć w torturach.


Lecz, po tych paru miesiącach, stało się coś okropnego. Otóż, raz w telewizji usłyszałam, że Stany Zjednoczone nawiedziła jakaś choroba, o której nikt wcześniej nie słyszał. A, jako iż tak było, to znaczyło, że nie było jeszcze na nią lekarstwa. Z każdym dniem, coraz więcej osób zaczęło na nią chorować, aż w końcu owa choroba objęła swoim zasięgiem całe Stany Zjednoczone, powodując pandemię. Przez to, nie można było uciec z kraju, gdyż granice zostały zamknięte, aby choroba nie rozprzestrzeniła się na cały świat. Ja i Slade próbowaliśmy jakoś przetrwać. Ograniczaliśmy wyjście z domu do minimum, aby na nią nie zachorować, tak samo było z otwieraniem okien w bazie, gdyż ta choroba podobno przenosiła się drogą kropelkową. Nie wiedziałam, jakie były jej objawy, gdyż nie spotkałam jeszcze żadnej osoby chorej na to coś, ale po krzykach, które słyszałam z ulicy wnioskowałam, że były bardzo okrutne.


Jednak, prawdziwe objawy tej choroby, która wywołała pandemię w całych Stanach Zjednoczonych, poznałam dopiero wtedy, gdy to Slade na nią zachorował.


Na początku, wyglądały one tak, jak początkowe objawy dżumy dymieniczej, czyli wysoka gorączka powyżej trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, poty, dreszcze, rozszerzenie naczyń krwionośnych, ból głowy, znaczne osłabienie i powiększenie węzłów chłonnych nawet do około dziesięciu centymetrów. Po około półtora tygodnia, następowały objawy właściwej choroby, czyli hemolakria objawiająca się trzy razy dziennie i towarzyszące jej zawroty głowy, drgawki, ostre bóle całego ciała, wymioty, osłabienie słuchu i wzroku oraz postępujące czernienie całej skóry, spowodowane obumieraniem tkanek. Śmiertelność zarażonych wynosiła sto procent.


Kiedy pojawiły się pierwsze objawy, wzywałam lekarzy, ale gdy okazało się, że to ta nowa, nieznana wcześniej choroba, zaniechałam tego. Wiedziałam że prędzej czy później umarłby on, więc chciałam chociaż zapewnić mu godne odejście. Nie mogłam patrzeć, jak się męczył, słuchać jak krzyczał z bólu oraz widzieć, jak powoli umierał. Podawałam mu różne środki przeciwbólowe, aby mniej cierpiał, ale to niewiele dawało. Codziennie płakałam, wiedząc że niedługo umarłby, ale także modliłam się, mając cichą nadzieję, że jednak cud by go uratował.


Aż któregoś dnia, stało się coś, co dało mi nadzieję. Otóż, gdy jednego poranka siedziałam koło Slade'a, który wyglądał tak, jakby spał, w pewnym momencie, nadal nie otwierając oka, położył dłoń na mojej twarzy, jakby chcąc mieć pewność, że przy nim byłam. Gdy chwyciłam go za rękę, powiedział słabym głosem:

– Tristitio...

– Tak? – spytałam zdławionym głosem.

– Czy...Czy ja umrę?

W tym momencie, potrząsnęłam twierdząco głową i odpowiedziałam, ledwo powstrzymując płacz:

– Tak...Jeszcze nikt nie przeżył tej choroby...

Nie chciałam go stracić, ale to było nieuchronne. Pozostało mi mieć nadzieję, że Sebastian nie padł ofiarą tego czegoś. Nie wiedziałam, jak poradziłabym sobie bez Slade'a.

– Chociaż...Nie wiem...Bo...Bo patrz. – odparł po chwili, po czym wyjął drugą rękę spod kołdry, dzięki czemu dostrzegłam, że była obumarta w połowie, mimo iż tydzień temu była czarna prawie w całości.

Chwilę potem, dodał:

– Choroba chyba się cofa. Widzisz? Tydzień temu była prawie w całości obumarta, a teraz obumarcie cofnęło się do połowy. A poza tym, zauważyłaś że już od dwóch dni nie nawiedza mnie hemolakria? Dotychczas pojawiała się codziennie, po trzy razy na dzień, bez wyjątku.

W tym momencie, delikatnie uniosłam jego rękę i powiedziałam:

– Rzeczywiście...Byłbyś pierwszym, który przeżyłby podczas tej pandemii, będąc zarażonym i dzięki temu, twoje białe krwinki mogłyby ocalić Amerykę.

– Faktycznie...Może jest dla mnie nadzieja. Chciałbym już być zdrowy... - odparł

– Ja też chcę cię już zdrowego.

Po czym przytuliłam się do niego i, po chwili, on również przytulił mnie do siebie...


Od teraz, z każdym dniem, zdrowiał. Najpierw, wraz z hemolakrią, powoli ustępowało obumarcie tkanki. Następnie, jego wzrok oraz słuch wróciły do stanu sprzed choroby, a także ustąpiły bóle całego ciała. W następnej kolejności, opuściły go wymioty, drgawki, a temperatura zaczęła powoli spadać do normalnej dla zdrowego człowieka. Później, przeszły mu poty i dreszcze oraz węzły chłonne i naczynia krwionośne zaczęły powracać do normalnych rozmiarów. Na końcu, powoli zaczynało przemijać osłabienie. Oczywiście wszystko działo się powoli, ale im mniej cierpiał Slade, tym mniej psychicznie cierpiałam ja.


Kiedy zaś wyzdrowiał, byłam w pełni szczęśliwa. Przez ten czas jego chorowania na to z każdym dniem coraz bardziej bałam się, że bym go straciła, czego nie chciałam. Lecz, któregoś dnia, kiedy siedziałam w głównym pomieszczeniu bazy i z nudów patrzyłam w wyłączone ekrany, zastanawiając się czy je włączyć, usłyszałam za sobą kroki. Słysząc je, odwróciłam się i, widząc Slade'a zmierzającego do wyjścia, spytałam:

– Gdzie idziesz? Przecież pandemia jeszcze trwa.

– Przejść się. – odpowiedział

– Chcesz znowu zachorować?

– Przeżyłem tę chorobę, więc już nic mnie nie pokona.

Po czym wyszedł.


W sumie, może miał rację. Ja nadal nie wiedziałam, jakim cudem udało mu się wyzdrowieć. Jeszcze pal licho większość objawów, ale w czasie tej choroby obumiera skóra. Lecz, nie zastanawiałam się nad tym długo, bo dla mnie liczyło się tylko to, że Slade żył. Mimo wszystko, chwilę później, wróciłam do swojego pokoju, włączyłam komputer i zaczęłam grać w „Audiosurf".


Po około godzinie, usłyszałam otwierające się drzwi do bazy. Od razu tam pobiegłam i, będąc w owym miejscu, po chwili zauważyłam Slade'a. Kiedy wszedł do środka, widząc mnie, powiedział:

- Wiesz, spotkałem dzisiaj lekarza, który jako ostatni do nas przyszedł. Nie mógł uwierzyć, że to prawdziwy ja i, że naprawdę wygrałem z tą chorobą. No i błagał mnie prawie na kolanach, żebym dał pobrać od siebie białe krwinki, aby zrobić z nich lekarstwo, a w przyszłości i szczepionkę na to cholerstwo, któremu na razie dał nazwę „Zespół Wilsona".

- Mam nadzieję, że się zgodziłeś. – rzekłam

- Jasne, że się zgodziłem. W końcu, skoro się tyle namęczyłem z tą chorobą, to czemu nie uratować Stanów Zjednoczonych od tego, *ekhm* „Zespołu Wilsona". Swoją drogą, podoba mnie się ta nazwa.

- Widzisz, mamy chorobę nazwaną twoim nazwiskiem. Będziesz sławny, gdy już Stany będą wolne od tego „Zespołu Wilsona".

- Swoją drogą, ciekawe czemu akurat ja wyzdrowiałem. Nie, żebym narzekał.

- Pewnie twoje białe krwinki pomyślały: „Boże, jak to gówno się panoszy, trzeba coś z tym zrobić.".

W tym momencie, Slade zaśmiał się i powiedział:

- Być może. W każdym razie, widzisz? Wymodliłaś to, żebym wyzdrowiał.

- Jednak modlitwy coś dają. – skomentowałam

- Jak widać, o dziwo.

Po czym, przytuliłam się do niego i, ze łzami w oczach, rzekłam:

- Ale cholernie bałam się, że umarłbyś...

- Ja też się bałem, że mógłbym umrzeć... - powiedział, również przytulając mnie.

Wiem, że się powtarzam, ale bardzo cieszyłam się, że jednak przeżył. Serio, nie wiedziałam jak bym sobie poradziła, gdyby odszedł na zawsze. Jednak, parę chwil później, oboje puściliśmy się i udaliśmy się do swych pokoi.


Od teraz, codziennie, Slade wychodził do, prawdopodobnie, kliniki tego lekarza, którego spotkał. Po kilku miesiącach, z jego białych krwinek zrobiono lekarstwo na ten Zespół Wilsona, a następne kilka miesięcy potem i szczepionkę. Również, dzięki uratowaniu Stanów Zjednoczonych w tenże sposób, Slade zyskał chwilową sławę w mediach. Nie dziwne, bo w końcu to on uratował nasz kraj przed całkowitym wyniszczeniem. Jednak denerwowało mnie w jego sławie to, że codziennie do naszej bazy zlatywały się tłumy dziennikarzy. To było męczące i w sumie sam Slade też to przyznawał.


Najważniejsze było to, że żył on oraz, że nie musiałam obawiać się tego, że i ja bym na to cholerstwo zachorowała.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top