Przywiązanie
Przypadek był czymś, w co wierzyłem w większości wypadków, gdy tylko los mnie zaskakiwał, lecz potem przekonałem się, że coś takiego nie istnieje, a wszystko, co mnie spotkało, miało konkretny wpływ na moje przyszłe życie.
Na początku października, gdy wracałem z pracy do domu, nogi same zaprowadziły mnie do sklepu, w którym kupiłem nieznajomemu jedzenie. To właśnie on odwiedził moją głowę podczas oglądania produktów spożywczych. Nie rozmyślałem o nim już od naszego pamiętnego pierwszego spotkania, lecz tamto szczególne miejsce mi o nim przypomniało.
Trzymając w dłoni opakowanie ostrego ramyun stanąłem w kolejce do kasy. Od razu rzuciła mi się w oczy duża, szara bluza. W tamtym momencie zacząłem dziwić się, że na każdym kroku widziałem skojarzenia związane z tą konkretną osobą, lecz fakt, że to właśnie on był tym, który stał tuż przede mną, wprawił mnie w osłupienie.
W pierwszej sekundzie zadałem sobie kilka pytań: skąd wziął pieniądze, którymi miał zamiar zapłacić za swoje zakupy oraz dlaczego był w tym samym sklepie i to na dodatek o tym samym czasie? Czy jednym aktem dobroci udało mi się nawrócić go na drogę uczciwości? Czy to czysty przypadek, że nasze drogi ponownie się ze sobą skrzyżowały?
Mogłem dalej stać wpatrzony w jego plecy, myśląc nad nurtującymi mnie odpowiedziami, tak jak miałem to w zwyczaju robić, jednak ja postanowiłem zaczepić go i zaproponować zjedzenie posiłku wspólnie, nie główkując już nawet nad tym, jak by mógł na to zareagować.
Niedługo potem siedzieliśmy razem przy niewielkim stoliku w witrynie sklepu, zajadając się zakupionymi przez siebie zupkami z torebki w niezręcznej ciszy.
Obaj nadal nie uświadomili sobie, że to wszystko naprawdę miało miejsce.
Ciągle spoglądałem na niego, sprawdzając, czy aby na pewno nadal siedzi obok mnie i je ciepły posiłek. Zazwyczaj jadałem samotnie, więc dziwnie było dzielić ten czas z kimś, kto niedawno próbował pozbawić mnie pieniędzy.
— Dzięki — powiedział nagle pod nosem, co w pierwszej chwili bardzo mnie zaskoczyło.
— Słucham? — nadstawiłem ucho, przybliżając się nieco do jego postaci, chcąc usłyszeć to słowo jeszcze raz. Moje wątpliwości nie okalały jedynie jego towarzystwa, nie mogłem uwierzyć również w to, że odezwał się jako pierwszy, odkąd razem usiedliśmy.
— Nie będę tego powtarzał — odrzekł tonem chłodnym niczym jesienny deszcz, a ja uśmiechnąłem się na to z ciepłem promieni słonecznych, które ledwo przedarły się przez kłębiaste chmury ponurej miny towarzysza.
— Nie ma za co. — Byłem w niego wpatrzony przez kolejne kilkanaście minut ze złudną nadzieją, że jeszcze coś mi powie, jednak on skupił się na swojej zupie. Odchrząknąłem, czując lekką nutę ostrych przypraw oraz zalegających w gardle słów, których od jakiegoś czasu chciałem się pozbyć. — Nie ciekawi cię, dlaczego to zrobiłem?
— Niespecjalnie — wzruszył ramionami bez zastanowienia. — Zakładam, że jesteś dobroduszny, a dobroduszne osoby robią takie rzeczy, bo są dobre, prawda? — Skierował swoje oczy na moją twarz, a ja zamiast powiedzieć coś, jak to miałem w zamiarze, jedynie pokiwałem głową.
Nigdy nie myślałem o sobie jako o dobrym człowieku, nie uważałem się nawet za złego. Nie miałem wówczas zbyt wielu okazji, by wykazać się wielką dobrodusznością, o której wspomniał chłopak, więc czy mogłem tak łatwo nazwać się dobrym? A może miałem takich możliwości o wiele więcej, ale nigdy ich nie dostrzegałem?
Dopiero po paru latach jestem w stanie stwierdzić, że byłem wtedy po prostu zbyt zapatrzony w siebie, by zauważyć, ilu osobom mogłem wcześniej pomóc. Szatyn nieświadomie wyrwał mnie z tego letargu.
***
Bez zbędnych sentymentów nieznajomy opuścił mnie, zostawiając samego. Patrzyłem, jak jego sylwetka oddalała się, a moja twarz odbijała się od szklanej witryny.
Miałem coraz większe wątpliwości co do tego, że to wszystko było przypadkiem. Zachodziłem w głowę czy powinienem nazywać to przeznaczeniem albo zrządzeniem losu. Jakiekolwiek nosiło to imię, ponownie dałem się temu ponieść, wybiegając z ciepłego pomieszczenia, żeby nie stracić chłopaka z zasięgu wzroku.
Śledziłem go aż do miejsca jego zamieszkania, o ile garaże nad rzeką Hangang można tak nazwać. Jeszcze nigdy nie robiłem czegoś takiego, ale wtedy był to okres moich wyjątkowych pierwszych razów, które wywoływały u mnie dreszczyk ekscytacji, ale i niepewności o słuszności swojego postępowania.
Nieopodal znajdowały się bloki mieszkalne, które zachowane były w stylu starszego budownictwa. Chłopak wszedł do jednego z wielu identycznych garaży, które różniły się jedynie wymalowanym białą farbą numerem. Ten, w którym się na chwilę ukrył, nosił na numer osiemdziesiąt osiem.
Szedłem następnie uliczkami w bezpiecznej odległości od niego, wyczerpując kompletnie swój limit orientacji w terenie, na którą nigdy nie narzekałem. Nie miałem pojęcia, gdzie byłem, jednak do kiedy bateria w telefonie nadal była do połowy pełna nie przejmowałem się tym zbytnio.
Z tyłu głowy miałem pewnego rodzaju strach, który ciągnął się za mną niczym cień. Mianowicie, że mogłem być przez niego przyłapany na śledzeniu. Bałem się głównie z takiego powodu, iż nie miałem dobrego wytłumaczenia na swoją obronę.
Gdy przechodził obok dużego kontenera na śmieci, chłopak nagle zauważył małego pieska o brązowym futerku i bystrych, czarnych oczkach, grzebiącego w śmieciach. Szybko się schowałem, by móc przyglądać się temu z niewielkiej odległości.
Z pogodnym uśmiechem na twarzy podszedł do malca, jednakże on odznaczał się nieufnością i zdystansowaniem do ludzi, gdyż odsunął się od szatyna, nie dając się pogłaskać. Jongin nie dał tak szybko za wygraną. Przykucnął przy nim, a z papierowej reklamówki wyciągnął opakowanie kiełbasek i urwał mu niewielki kawałek. Piesek podszedł do niego zwabiony nęcącym zapachem jedzenia. Chapnął podarek, po czym zaczął lizać go po ręce w ramach podziękowania. Jego cichy śmiech wraz z rozczulającym obrazkiem karmienia bezdomnego zwierzaka roztopiłby każde, nawet najzimniejsze serce.
— Głodny, prawda? — powiedział czule do zwierzaka i pogłaskał go po malutkiej główce. — Możesz zjeść całe opakowanie, ja zjem co innego.
Jak wielkie serce trzeba było mieć, by bez zastanowienia swoje jedzenie tak po prostu oddać bezpańskiemu psu, samemu nie mając go najwięcej?
Po zobaczeniu tego nie ulegało wątpliwości, że jeżeli ja jego zdaniem zasługiwałem na miano dobrego człowieka, to on także. Jego czysty akt dobroci chwycił mnie za serce i zainspirował.
Od tamtego dnia, co trzeci dzień wstawałem o świcie, by kupić parę produktów spożywczych oraz karmę dla psa, który stał się jego wiernym kompanem i zanosiłem mu to pod jego garaż.
Chciałem być jego własnym uosobieniem dobra, które do niego wróciło.
***
— To przez cały ten czas byłeś ty?
Gdzieś tak w drugiej połowie października zostałem przez chłopaka przyłapany na zostawianiu reklamówek. Patrzyłem na niego nieobecnym wzrokiem, kompletnie nie wiedząc jak dobrać słowa. Z jego oczu trudno było wyczytać cokolwiek, lecz z twardo wypowiedzianych słów wywnioskowałem, że niezbyt mu się to podobało. Wydawało mi się, jakby jego zachowanie zmieniało się wraz z pogodą. Stał się chłodniejszy od naszego ostatniego spotkania, niczym powietrze, które mroziło nasze oddechy.
— Pomyślałem, że przyda ci się mała pomoc — wydusiłem z siebie w końcu, pomimo rosnącej guli w gardle.
— To źle myślałeś — odparł, a gorzki wydźwięk jego słów pozostawił po sobie nieprzyjemne echo odbijające się od zardzewiałych drzwi garaży. — Nawet nie chcę wiedzieć, jak mnie tu znalazłeś. Idź być dobroduszny gdzie indziej, ja nie potrzebuję już twojej łaski, nigdy więcej tutaj nie wracaj. — Nerwowo mnie wyminął i zniknął za garażowymi drzwiami. Wtedy nie wziął jedzenia, które mu przyniosłem.
Trzy dni potem nadal tam leżało.
Niechcący naruszyłem jego godność, którą de facto miał przecież każdy. Zachłysnąłem się chęcią niesienia pomocy, nie myśląc o tym, jak chłopak może się czuć z moją nagłą nachalnością.
Z pozoru białe uczynki okazały się mieć szare odcienie.
***
Zimne, październikowe dni mijały nieubłaganie, a wyrzuty sumienia nadal żerowały w moim umyśle po nieprzyjemnym spotkaniu z szatynem.
Wieczorami, tuż przed snem wspomnienia z nim związane nie dawały mi spokojnie zasnąć. Akurat w takich chwilach słowa potrafiły ułożyć się w logiczne i elokwentne wypowiedzi, które zapewne zmieniłby postać rzeczy. Tylko dlaczego znajdowały się dopiero po czasie?
Żałowałem, że nie poprowadziłem z nim dłuższej rozmowy, nie próbowałem mu tego wyjaśnić. Przez to, że rozstaliśmy się w napięciu, mój niepokój o niego jedynie się zwiększył.
Zachodziłem w głowę czy nadal musi kraść. Czy jest na mnie zły? Czy ma co jeść? Czy dba o swoje zdrowie? Czy ubiera się ciepło?
Nadal nie rozumiałem, skąd u mnie było tyle troski o całkowicie obcą osobę.
Jednak doszedłem do wniosku, że niektóre pytania nie potrzebują odpowiedzi, gdyż są niebywale skomplikowane w swej prostocie. Taki człowiek jak ja lubił wszystko nazywać po imieniu, lecz jak miałem nazwać coś, czego sam do końca nie rozumiałem? Dlatego nie próbowałem już tego określać czy nadawać mu różnorakich imion. Jedynie zaakceptowałem swoje niewytłumaczalne poczynania i uczucia, nie mając żadnych logicznych motywacji.
***
Dwudziesty czwarty października – wtedy pomimo wszelkich przeciwwskazań znowu postanowiłem do niego pójść.
Odwlekałem dotarcie pod garaż o numerze osiemdziesiąt osiem, stawiając kroki powoli, ale one i tak bezpardonowo przybliżały mnie do celu.
Gdy miałem już zapukać do drzwi, do moich uszu dotarło radosne szczekanie, za którym postanowiłem się udać. Dotarłem tym sposobem nad samiutką rzekę przepływającą przez miasto.
Złodziej bawił się ze swoim niewielkim kompanem, rzucając mu wystarczająco dużego kamyka, którego mały nie mógł połknąć, ale jednocześnie był w stanie brać go w pyszczek i posłusznie przynosić. Cieszyłem się, że posiadał tak pocieszne oraz wierne towarzystwo w postaci uroczego pieska.
W tamtym momencie uświadomiłem sobie, że Jongin nie mając nic, miał zdecydowanie więcej ode mnie.
Pogoń za doskonałością i byciem na bieżąco z nowinkami technologicznymi czy trendami modowymi, zdecydowanie traciła na wartości w porównaniu do tego, jaką satysfakcję dawał widok szatyna czerpiącego dziecinną radość ze sposobności bawienia się z psem.
Stałem tak wpatrzony w niego, nie myśląc nawet o dyskretnym obserwowaniu tego z ukrycia, co w konsekwencji zwróciło jego uwagę. Miałem ochotę uciekać, widząc, że kieruje się w moją stronę, jednak nogi wrosły mi w ziemię.
— Dlaczego znowu tutaj jesteś? — zapytał o dziwo normalnym tonem, pocierając dłońmi o siebie. Pomyślałem wtedy, że ostatnim razem prawdopodobnie miał gorszy dzień.
— Chciałem przejść się wzdłuż rzeki — odpowiedziałem, chcąc wykrzesać z siebie nieco aktorskich zdolności kłamania, jednak czując, że mogę polegnąć tej kwestii, spojrzałem w dół i zmieniłem sprytnie temat. — Ładny piesek — poszerzyłem swój lekki uśmiech na widok puszystego malca oraz kucnąłem, by przekonać się, czy jego futerko faktycznie jest tak mięciutkie, na jakie wyglądało, lecz ten schował się za nogami swojego dużego przyjaciela.
— Nie jest zbyt ufny, to pies z ulicy — zauważył, po czym wziął malca na ręce i delikatnie przytulił do torsu, a ja za to wstałem na równe nogi, by się z nim zrównać.
— Rasowy pudelek psem z ulicy? — zdziwiłem się na jego określenie. Takie niewielkie pociechy do tanich nie należą, a on tak po prostu znalazł jednego na śmietniku.
— Niektórzy ludzie mają zły nawyk pozbywania się tego, co po czasie im się znudzi.
W jego słowach zawarta była okrutna prawda, z którą, choć nie chciałem, to musiałem się zgodzić.
Nastała potem głucha cisza, podczas której zachodziłem w głowę co powiedzieć, by nie zabrzmiało to źle i nie obraziło go w żadnym stopniu.
— Nie patrz na mnie w taki sposób — odezwał się szatyn, po czym gardłowo zakasłał, a ja jakby wyrwany z transu zamrugałem kilkakrotnie.
— Czyli jak? — zapytałem niepewnie.
— Ze współczuciem. Przytłacza mnie to. Nie wiem co sobie o mnie myślisz, ale nie potrzebuje współczucia. — Zaczął błądzić wzrokiem wokół siebie, byleby nasze spojrzenia ponownie się nie spotkały.
— Dlaczego nie dasz sobie pomóc? Osoba, która nie ma problemów, nie okrada ludzi na ulicy.
— Posłuchaj... Jestem ci wdzięczny za to, że nie wydałeś mnie policji oraz za całą resztę, jednak na tym możesz poprzestać. Nie wiem, dlaczego to robisz, ale zajmij się swoim wspaniałym życiem, a mnie zostaw w spokoju. — Już chciał mnie wyminąć, sądząc, że swoimi słowami zakończył rozmowę, jednak zagrodziłem mu drogę.
— Bo generalnie wydajesz się dobrą osobą, jednak nadal kradnąc, będziesz przez innych źle odbierany — wyjaśniłem mu spokojnie. Może nie było to, dokładnie to, co miałem zamiar mu powiedzieć, ale ogólny sens zachowałem. — A jak pewnego dnia trafisz do więzienia?
— Nie obchodzi mnie to, jak inni na mnie patrzą, ani to, czy trafię do więzienia — odparł z przerażającą pewnością siebie, która wywołała u mnie gęsia skórkę.
— Nie chcesz spełnić marzeń? — Postanowiłem, choć w taki sposób poznać jego pragnienia, mając nadzieję, że nie pozostawi mojego pytania bez odpowiedzi. Chłopak stał w milczeniu. Cały się trząsł, a ja nie mogłem bezczynnie na to patrzeć, więc ściągnąłem z siebie szalik i okręciłem go wokół jego szyi.
— Nie mam marzeń — powiedział cicho, chowając twarz w ciepły jeszcze materiał.
— Hej — poklepałem go po ramieniu. — Każdy je ma.
Pocieszał mnie fakt, że z chłopaka także nie był zbyt wybitny kłamcą. Na pewno miał, choć małe pragnienia, które bał się nazywać marzeniami albo mówić o nich na głos.
Nie wiedziałem z początku, dlaczego odtrącał pomocną dłoń, lecz nie protestował, gdy jego szyja została otulona moim szalikiem. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że to nie był typ człowieka, który prosi o cokolwiek, jest na to zbyt dumny, nigdy nie przyznał, że potrzebuje pomocy.
Nie miałem więc zamiaru już pytać, a jedynie robić to, co podpowiadało mi to dziwne, bezimienne przeczucie, tak długo, jak będę widział, że tego potrzebuje szatyn.
***
W piątkowy wieczór, ciemne niebo przecięły błyskawice, a na ziemię spadł rzęsisty deszcz, dając początek prawdziwej burzy.
Jednak to nie pogoda za oknem spędzała mi sen z powiek, a niepokój, wywołany przez troskę o pewnego chłopaka w szarej bluzie.
Garaż, w którym zakładałem, że mieszkał, wyglądał na solidny i raczej by nie przeciekał, co nie zmieniało faktu, że nie opuszczały mnie złe przeczucia, nawet gdy wymyślałem mnóstwo wymówek, dla których nie powinienem zakrzątać sobie tym myśli, a w tamtym momencie korzystać z upragnionego odpoczynku po przepracowanym tygodniu.
Wierciłem się na łóżku nie mogąc znaleźć dla siebie odpowiedniej pozycji do zaśnięcia. Czułem, że powinienem zrobić coś ważnego, ale o tym zapomniałem, a próby przypomnienia sobie jedynie jeszcze bardziej mnie frustrowały, z tą różnicą, że ja doskonale wiedziałem, co należało zrobić, by móc spokojnie zasnąć, lecz odwlekałem to, znowu przyłapując się na tym, że chciałem wszystko logicznie przed samym sobą uzasadnić.
Zmobilizowałem się w końcu nie chcąc już dłużej być biernym. Zadzwoniłem po taksówkę i pojechałem nad rzekę, by przekonać się, czy złe przeczucia były słuszne.
Kazałem kierowcy na siebie poczekać, a sam pobiegłem z parasolką w dłoni pod jego garaż. Zawahałem się pomiędzy opcją zapukania, a zrezygnowania z tego. Finalnie jednak otworzyłem go bez żadnej zbędnej zapowiedzi i zmrużyłem oczy, czując się w pierwszej chwili oślepiony pojedynczą żarówką, która rozświetlała całe wnętrze.
Nie musiałem długo szukać wzrokiem powodu, dla którego się tam znalazłem.
Chłopak siedział skulony na niewielkiej, starej kanapie, której obicie nie raz próbowano zacerować. Jego szara bluza zmieniła odcień na ciemniejszy przez to, że była cała mokra, podobnie jak włosy.
Gdy tylko wszedłem głębiej, on podniósł się na równe nogi, tuląc do siebie pieska owiniętego w mój szalik, którego w pierwszej chwili nie zauważyłem. Cały dygotał, a jego szczęka mimowolnie telepała, przez co zęby obijały się o siebie.
— Cz–czego ode mnie chcesz? — starał się brzmieć normalnie, chcąc nadal w jakiś sposób udowodnić mi, że wszystko było w porządku, po czym zakaszlał gardłowo.
— Możesz się poważnie rozchorować. Pojedźmy do mnie. Chociaż na chwilę, byś mógł się ogrzać.
Podszedłem do niego, mając zapewne wypisane współczucie drukowanymi literami na czole, czego szatyn tak bardzo nie lubił, jednak nie mógłbym postąpić inaczej po tym czego byłem świadkiem.
— W–weź tylko pieska... On jest kompletnie bezbronny i zmarznięty. Ja sobie poradzę, ale zabierz go do siebie na jedną noc, proszę — odparł, chcąc już podać mi zwierzątko, co udowadniało, że miał do mnie jakieś pokłady zaufania, lecz mnie to nie wystarczało.
— Wezmę pieska tylko wtedy, jeśli ty też pójdziesz — odrzekłem stanowczo i ściągnąłem z siebie kurtkę przeciwdeszczową, a następnie go nią nakryłem. — Możesz mi zaufać — zapewniałem go, patrząc mu głęboko w oczy z takim uśmiechem, na jaki było mnie w tamtym momencie stać.
Jego zastanowienie trwało dłuższą chwilę, wyraźnie widziałem niezdecydowanie i wątpliwości, które malowały się we wgłębieniach jego zmarszczek mimicznych. Nie był impulsywny, musiał przemyśleć udanie się do domu nieznajomego oraz zwiększyć swój margines zaufania.
Kiwnął w końcu głową na znak, że przyjmuje mój warunek, dzięki czemu mogłem zabrać ich do siebie.
***
Będąc już w moim mieszkaniu brązowooki martwił się jedynie o swojego kompana. Prosił, bym przykrył go szczelnie kocykiem, nalał mu wody do miseczki, dał kawałek jakiegoś mięsa, a ja posłusznie wykonywałem jego prośby. On martwił się o pieska, z kolei ja musiałem zadbać o niego.
Kazałem mu wziąć gorącą kąpiel i pozwoliłem siedzieć w łazience, ile tylko będzie chciał. Przez ten czas jak na dobrego gospodarza przystało, naszykowałem coś do jedzenia. Nie zliczyłbym wtedy dni, od kiedy ktoś ostatnio u mnie gościł, tym bardziej cieszyłem się, że szatyn ze mną przyjechał.
Ubrany w moje świeżo wyprane dresy, które tak na marginesie pasowały na niego jak ulał, usiedliśmy w niewielkim salonie na wygodnej kanapie.
— Sehun jestem.
Stwierdziłem, że był to najwyższy czas, by się mu przedstawić. W końcu musiał wiedzieć w czyim domu przebywał. Chciałem także utożsamiać go z jakimś imieniem, zamiast nazywać w myślach "złodziejem" czy "chłopakiem w szarej bluzie".
— Jongin — zdradził w końcu beznamiętnym głosem.
Trudno mi było domyślić się, co czuł czy o czym myślał w tamtej chwili. Wydawał się być nieobecny, jakby dumał o czymś bez przerwy, chyba że był po prostu skrępowany, przebywając w nowym miejscu.
Po dłuższej chwili wsłuchiwania się w jego miarowy oddech, on spojrzał na pieska leżącego na pobliskim fotelu, którego według jego zaleceń owinąłem w kocyk tak, żeby wystawała mu jedynie malutka główka. Cień uśmiechu pojawił się na jego twarzy, zapewne ciesząc się, że maluch nie trząsł się już z zimna.
Intensywnie rozmyślałem o tym, jak powinienem do niego zagadać. Tyle pytań cisnęło mi się na usta, jednak większość była zbyt osobista, przez co miałem wątpliwości czy powinny opuścić sferę mojego umysłu.
— Czy moglibyśmy zostać tutaj do rana? — Jego nagłe pytanie ogłuszyło mnie na moment, a sens słów dotarł ze sporym opóźnieniem. Dopiero widok jego lekko zmrużonych oczu wpatrzonych w moją osobę, podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody.
— Oczywiście, że tak — pokiwałem przy tym energicznie głową na wszelki wypadek, jakby dźwięk jednak postanowił nie wydostawać się z mojej krtani.
— Zwykłe słowo "dziękuję" wypada nieco blado na tle tego wszystkiego, co do tej pory dla mnie zrobiłeś, lecz nie wiem, co innego powinienem powiedzieć w takiej sytuacji... — wyjaśnił i przerwał na chwilę, jakby zapowietrzył się podczas mówienia, po czym ze świstem wziął głęboki wdech, a wraz z wydechem usłyszałem ciche podziękowanie.
Pomimo tego, że go widziałem oraz słyszałem to i tak musiałem poklepać Jongina delikatnie po ramieniu, dla upewnienia, że nie roztopi się zaraz jak płatek śniegu w zetknięciu ze skórą.
— Mam tylko jedno pytanie... Skąd wiedziałeś? Dlaczego zjawiłeś się akurat dzisiaj i akurat w takim momencie?
Skłamałbym mówiąc, że jego pytanie mnie bardzo zdziwiło. Sam je sobie zadawałem i nie byłem pewny odpowiedzi, lecz postanowiłem powiedzieć mu tyle, ile sam wtedy mogłem stwierdzić.
— Nie wiedziałem, po prostu to czułem. Czułem, że tym razem przyjmiesz moją pomoc — odparłem zgodnie z prawdą.
Jongin zapatrzył się na mnie, jakby doszukiwał się nutki fałszu. Nie miał zbyt dobrych powodów, by mi ufać czy wierzyć na słowo. Wszystko to wydawało się podejrzanie niemożliwe, jakby wyrwane z kolorowej fantazji o nieuchronnym przeznaczeniu dwójki osób, co szaremu racjonalizmowi raczej się nie podobało.
— Jesteś głodny? — zapytałem, chcąc uwolnić się spod czaru jego czekoladowego wzroku i spojrzałem na stolik, na którym stały już talerze z naszykowanym jedzeniem, które akurat miałem w lodówce. — Częstuj się — zachęciłem go lekkim uśmiechem.
Zwlekał nieco mierząc wzrokiem wszystko po kolei i zapewne zachodząc w głowę od czego powinien zacząć. Finalnie opróżnił każde naczynie mlaskając ze smakiem. Nie przejmowałem się zbytnio zmniejszeniem się dzięki temu moich zapasów żywieniowych. Jedynie niezwykle cieszyłem się z obserwowania, jak stopniowo poprawiał mu się humor.
Nie ma czegoś takiego jak bezinteresowna pomoc. Za każdy dobry uczynek, nawet za taki, z którego na pierwszy rzut oka nie ma się żadnych korzyści, w rzeczywistości dostaje się w zamian szczęście, które oblewa człowieka swoim ciepłem, niczym wypicie gorącej herbaty podczas zimnego, zimowego wieczoru.
Niektórzy są także zdania, że szczęście w takim przypadku, jest jedynie skutkiem ubocznym.
Zauważyłem, że chłopak pociera swoimi dłońmi. Nie zwlekając długo, przyniosłem mu kubek kakao. Może i w pierwszej chwili nie chciał go ode mnie przyjąć, usprawiedliwiając się pełnym brzuchem, jednak argument "to na rozgrzanie" był wystarczająco przekonujący, by je wypił.
— Dawno nie piłem czegoś tak dobrego. — W końcu mogłem podziwiać jego uśmiech w całej swojej okazałości. Oblizywał swe usta raz po raz, a dłońmi szczelnie otulił gorące naczynie.
— Wiedziałem, że ci zasmakuje — odparłem łagodnie, wypełniając pokój swoim ciepłym śmiechem na widok kakaowego wąsika nad jego górną wargą. Nachyliłem się nieznacznie nad nim i kciukiem starłem zabrudzenie. — Byłeś brudny — wyjaśniłem od razu, by Jongin przestał patrzeć z takim zdziwieniem przez mój nagły czyn. Równie dobrze mogłem mu o tym powiedzieć czy podać chusteczkę by sam się wytarł, jednak ja pod wpływem impulsu postanowiłem postąpić całkowicie inaczej.
— To dziwne siedzieć w mieszkaniu osoby, którą chciałem okraść. Karma chyba nie działa w ten sposób, zamiast mnie ukarać ona zsyła na mnie tyle dobra. — Mimo ust wykrzywionych w uśmiech, za tymi słowami kryła się pewna gorycz, którą z trudem potrafił przełknąć.
— O ile wierzysz w takie rzeczy, to faktycznie nieco dziwne. Ja za to robię po prostu to, co czuje, że jest właściwe. Może tym razem karma nagradza cię za całe dobro, które uczyniłeś?
— Kradzież raczej nie jest dobrym uczynkiem — zauważył nieco przygaszony. Widać było, że tego żałował, a wstyd go nie opuszczał.
— Mówię na przykład o opiekowaniu się tym pieskiem — wskazałem ruchem głowy na śpiącego malca, a on zawahał się przed odpowiedzeniem mi na te słowa.
Zrezygnował z mówienia czegokolwiek. Nawet jakby udowadniał mi podając mnóstwo argumentów za tym, że jednak jest złym człowiekiem to i tak bym nie uwierzył. Nie był ani zły, ani do końca dobry, był kimś pomiędzy zresztą jak każdy inny człowiek.
Nad jego głową ciągle wisiały czarne chmury, z których padał obfity deszcz. Zasługiwał na to, by choć na chwilę mógł nacieszyć się ciepłem słońca.
***
Nazajutrz opuścił mnie, zostawiając samego w mieszkaniu, które wydawało się mniej przytulne po tym, jak zostawił je za swoimi plecami. Trudno było mi się z tym pogodzić, chciałem mieć choć namiastkę tamtego wspólnie spędzonego wieczoru, więc spotykałem się z nim przez kilka dni w mniej lub bardziej zapowiedziany sposób.
Powoli się do siebie przywiązywaliśmy, ciesząc się z tego, że nasze ścieżki nie przecinają się tylko miejscami, a biegną tuż obok siebie.
Pewnego dnia, a dokładniej trzynastego listopada, Jongin wpadł wraz ze swoim pupilem do mojego mieszkania i kompletnie nie planując tego, zamieszkał ze mną.
Od tamtego dnia już nic nie było takie jak dawniej.
***
Każdego dnia, każdym najmniejszym gestem chłopak wypełniał moje życie kolorami, które dotychczas miało jedynie kontury.
Skutecznie udawało mu się pogodzić swoją dorywczą pracę z innymi zajęciami, którymi się zajął w wolnej chwili.
Specjalnie dla mnie uparł się, by nauczyć się gotować choć jedną potrawę, bym mógł zjeść coś, kiedy obaj wrócimy głodni do domu. Mimo iż kompletnie mi nie smakowało, ja zajadałem się zawsze prosząc o dokładkę. Za każdym razem jednak wychodziło mu to coraz lepiej, a ja przyzwyczaiłem się do tego, że czasem przesadzał z przyprawami. To nie miało znaczenia, jak to smakuje. Ważne, że on to ugotował.
Z dziecinną radością pokazywał mi jakich sztuczek nauczył pieska. Starał się, by zawsze było posprzątane, nawet jeśli na szybach i lustrach były okropne smugi, a płynu do podłóg używał do mebli, to nie przeszkadzało mi to. Ważne, że to on to posprzątał.
Dzięki niemu wracanie do mieszkania nabrało nowego znaczenia. Kiedyś nie robiłem tego z przyjemnością, a od kiedy ze mną zamieszkał już nie chodziłem okrężnymi drogami, by odwlekać powrót do zimnego domu. Za każdym razem, kiedy wracałem Jongin witał mnie wieszając się na mojej szyi przy akompaniamencie szczekania pupila. Oni oboje tak bardzo cieszyli się na mój widok.
Dzięki niemu zrozumiałem, że dom to nie tylko cztery ściany i dach. Dom to miejsce, gdzie czeka na ciebie ktoś bliski. Ktoś z kim można zjeść wspólnie posiłek przy stole. Ktoś taki, kto tchnie życie oraz ociepli nawet najobskurniejsze wnętrze mieszkania.
Dom powinien być przede wszystkim miejscem, do którego chce się wracać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top