Spinki

⛥⛥⛥

Zdecydowałem się zacząć od ubrań. Idealnie uprane, wyprasowane i powieszone na fikuśnych, kolorowych wieszaczkach. Gdyby mógł nawet skarpety by na nich wieszał. Mogłem po prostu zdjąć je z wieszaków i wrzucić do pudła, jak zwykłem robić to podczas pakowania na dłuższe wyjazdy. Nie zrobiłem tego. Delikatnie zdejmowałem każdą część garderoby i składałem w idealną kostkę. Zajmie mi to całą wieczność, ale co miałem do zrobienia oprócz setek innych zmartwień?

Już dawno przestałem odbierać telefony, ale teraz ewidentnie ktoś dzwonił. Wyrwałem tę niepotrzebną myśl ze swojej świadomości i mocno skupiłem uwagę na perfekcyjnym zgięciu kołnierzyka koszuli, wcześniej zapinając ją do ostatniego guzika pod szyją. Wiecznie dopinam mu ubrania. Nigdy nie zapnie ich do końca, a potem narzeka, że katar, że zatoki bolą, że migrena.

W ciągu całej znajomości, ubrania są naszym tłem. Wiele aspektów życia kręci się wokół nich, jak relikwii. Od kiedy pamiętam byłem ateistą, a jedynym w co wierzę, jestem ja i moje własne możliwości. Nie czczę relikwii, które mają dla mnie mniejsze znaczenie, niż najzwyklejszy przedmiot codziennego użytku.

Puściłem rękaw różowej koszuli, który opadł bezwiednie na łóżko. Podszedłem do ogromnej szafy i odsunąłem jedną z wykonanych z wiśniowego drewna szufladek, ze zbitkiem trzech liter. W środku istny rozgardiasz i chaos. Multum krawatów zwiniętych w rulony, kilka zegarków i małych pudełeczek. Pamiętam jak większość ich zawartości doradzał mi jubiler. Chwyciłem w palce najmniejsze, z pozłacaną literką B na wieczku. Otworzyło się praktycznie samo, dzięki bardzo czułej na dotyk przykrywce. Dwie spinki do mankietów, błysnęły w świetle ostatnich promieniach słońca. Osoba, do której należały, założyła je tylko raz, ale pamiętam tę chwilę.

Wspomnienie pierwsze

- Muszę?

- Nie musisz, ale byłoby mi miło, gdybyś poszedł razem ze mną – Jin przekładał do zlewu brudne naczynia i zakładał gumowe rękawiczki na delikatne, acz męskie dłonie.

- Pozwolisz, że uznam to za szantaż – poprawiłem się na kanapie. Wyciągnąłem zmęczone nogi daleko przed siebie i odchyliłem głowę głęboko do tyłu, tak że zwisała zza łokietnika.

Nie powiem, że przywykłem do świątecznego klimatu. W rodzinie nigdy ich nie obchodziliśmy. Dzień jak co dzień. A od kiedy wyprowadziłem się „na swoje" i rozpocząłem pracę jako ratownik medyczny, tym bardziej nie miałem ani czasu, ani ochoty, by przejmować się okazją do wymuszonego wolnego. Teraz wszystko się zmieniło, ale nie z mojej inicjatywy i chęci. Tolerowałem głupkowate ozdoby i denerwujące piosenki, ponieważ mogłem się porządnie najeść, rozpieszczany przez prywatnego kucharza. Rozmarzony pogładziłem napełniony brzuch. Kolorowe światełka błyskały agresywnie. Jin zdecydowanie z nimi przesadził.

Cały dom pachniał cynamonem i pomarańczami. Ten zapach był mi nieznany. Puchowe wnętrze kanapy uginało się pod moim ciężarem, z każdym ruchem. Gdy krew zaszumiała mi w głowie, przesunąłem ją z powrotem na oparcie.

- Uznawaj sobie, jeśli ci to odpowiada – starszy szorował żaroodporne naczynie drucianą szczotką. Brud nie chciał się poddać i uparcie trzymał szklanej powierzchni.

Parę cichych minut później skapitulowałem.

- Obraziłeś się?

- Nie.

Zsunąłem ciało ociężale z kanapy i podreptałem do niego, wsuwając wcześniej na stopy puchowe kapcie. Idealnie ślizgały się po wypolerowanej podłodze. Zatrzymałem się obok i przyglądałem jak z zapałem opłukuje wodą wyczyszczone już naczynie.

- Możesz nade mną nie stać?

- Dlaczego?

- Denerwujesz mnie. Skoro nie pomagasz, to chociaż mi tu nie stercz.

- Mogę ci pomóc.

- I zbić moją ulubiona zastawę? Nie, dziękuję.

- No nie bądź takiii... – przeciągnąłem ostanie słowo i oplotłem jego talię od tyłu, wsuwając dłonie pod wyblakłą koszulkę. Mój nos został przyciśnięty do zgiętej szyi. Krótkie włoski na karku łaskotały mnie w nozdrza, przez co zachichotałem.

- Nie rechocz mi tam ropucho.

- Jeśli już to żabi królewiczu, księżniczko.

Srebrna łyżka wpadła z pluskiem do wody zmieszanej z mydlinami. Jin oszczędnie gospodarował cierpliwością, zwłaszcza kiedy ktoś przeszkadzał mu w domowych obowiązkach. Nie był łatwym odbiorcą wymówek.

Nabrał w garstkę odrobinę tłustej wody i jednym, zamaszystym ruchem ochlapał mi nią twarz. Cofnąłem się z obrzydzeniem i starłem śliską substancję ze skóry.

- Fuj! Pożałujesz tego.

Zabawa w oddawanie trwała do tej pory, aż cała powierzchnia kuchni została zalana wodą, którą po kilku minutach lałem bez opamiętania kubkiem, dopóki nie zabrakło jej w wypełnionym początkowo zlewie. Jin śmiał się jak dziecko. Z mokrej grzywki spływały mu krople i toczyły się po poczerwieniałej twarzy.

- Przez ciebie muszę wziąć prysznic przed wyjściem.

- Sam zacząłeś. A poza tym żeby zdążyć, musimy teraz wykąpać się razem. Ajć.

- Znaj moją litość ropuszy królewiczu.

- Żabi..

- Jak zwał, tak zwał. Posprzątamy później, razem...

Po szybkim prysznicu stanąłem przed szafą. Skąd miałem wiedzieć jak się tam ubrać? Chyba elegancko, w końcu to miejsce kultu.

Jin wyszedł z łazienki, pachnący i rześki. Przy rękawach pudrowo różowej koszuli zapinał malutkie, złote ozdoby. Zdziwiłem się, gdyż nigdy tego nie robił. Myślałem, że o nich zapomniał i chyba lepiej byłoby, gdyby moje przypuszczenia okazały się prawdziwe.

- Ty jeszcze nie gotowy? – zapytał.

- Zastanawiam się co ubrać.

- Coś wygodnego i ciepłego. Na zewnątrz jest minusowa temperatura.

- Ty jesteś taki... elegancki – po moim wyznaniu, Jin spojrzał w dół, by się sobie przyjrzeć.

- Często chodzę w koszulach.

- Ale te spinki...

- Po prostu pasują – uciął natychmiast temat, którego nie rozdrapywałem już więcej.

Zbliżała się północ, a my szliśmy obok siebie ośnieżonym chodnikiem. Na wysokości łokci pomykało nam kilkoro dzieci, trzymając w rączkach lampiony, które dawały im zapewne ciepło i wskazywały drogę. Jin trząsł się od czasu do czasu i prychał z zimna. Zatrzymałem go, chwytając za rękaw kurtki i dosunąłem ją pod samą szyję. Następnie zdjąłem czarny szalik i owinąłem mu wokół szyi.

- Słuchaj czasem swoich własnych rad kochanie. Nie chcę, żebyś stał się kosteczką lodu.

Nic nie odpowiedział, tylko spojrzał z wdzięcznością. Śnieg skrzypiał nam pod stopami, a kolejne płatki opadały z nieba powoli, ale bezustannie. Przy takim mrozie, do jutra może zasypać całą okolicę. Śnieg prószył nieprzerwanie od paru dni i nie zanosiło się na to, by przestał. Mróz szczypał nam policzki i zmuszał do kulenia w sobie, chroniąc się przed przejmującym zimnem.

Jeszcze nigdy nie przekroczyłem progu kościoła. Pchnęła mnie tam głównie ciekawość i chęć zrobienia przyjemności Jinowi. On często odwiedzał te stare mury. Zachwycał się nie tylko duchowym przeżyciem, ale także architekturą i historycznym znaczeniem budynku. Kim Seokjin to prawdziwy koneser piękna. Kolekcjonuje cudowne przedmioty i wspomnienia. Głównie wspomnienia.

Godzinami potrafił opisywać mi misternie wykonany łuk, zdobiony rzeźbami pół rozebranych bóstw i porywającymi scenami walki, pełnymi dynamicznego ruchu, lub składane z kolorowego szkła witraże.

Tempo mojego pulsu wzrosło, gdy przekroczyłem gigantyczne, drewniane drzwi, wykończone żeliwnymi zdobieniami i mosiężną klamką w kształcie kwiatu. Nie tyle ogrom świątyni, co unosząca się w powietrzu atmosfera tak mnie zauroczyła. Rozchodzący się dźwięk zagłuszonych głosów, małego chóru i zapach świec. Tylko one rozświetlały ciemność nocy. Kilkoro ludzi siedziało w ciszy, pochylając głowy ze czcią.

Mimo aury, która niespodziewanie we mnie uderzyła, nie czułem się na swoim miejscu. Nie należałem tu, a moja wizyta to tylko poprowadzona ciekawością świadomość, że to doświadczenie nie wniesie nic do mojego życia.

Jin pociągnął mnie z serdecznością w głąb wielkiej sali. Czym bardziej brnąłem w jasność świec i widok oczu obcych mi ludzi, tym gorzej się czułem. Wolałem zostać z tyłu, jednak mój chłopak zdecydował inaczej. Nie wiedziałem, czy zdaje on sobie sprawę, co jego duchowi bracia myślą o takich jak my. Że w większości potępiają homoseksualizm. Nawet jeśli tak było, to nie okazywał z tego powodu żadnych pretensji, czy buntu. Może Jin jest po prostu za dobrym człowiekiem i zbyt dużym indywidualistą, pogrążonym we własnym świecie, by przejmować się opinią innych.

Kreowałem go na takiego we własnych oczach. Był dla mnie ideałem. Nie zakochałbym się szaleńczo w kimś, kto idealny nie jest.

Stukał obcasami lśniących butów o granitową posadzkę, a ja szurałem za nim swoimi rozlatującymi się adidasami. Postawiłem na wygodę i tak nikt nie zwracał na nas uwagi, co więcej nie chciałem aprobaty tych ludzi, ani nie odczuwałem potrzeby przypodobania im się. 

Usiedliśmy w jednej z pierwszych ławek. Dolatywał do nas, rozpływający się w zimnym powietrzu zapach jakiegoś iglastego drzewa, przybranego tysiącem światełek, szklanych kul i papierowych ozdóbek. Jin zdjął rękawiczki. Spod rękawów kurtki wystawała mu różowa koszula i iskrzące się spinki. Wykonał niejasny dla mnie znak ręką i wpatrywał się w bogato zdobiony ołtarz.

On przyszedł tu dla swojego bóstwa, ja dla swojego. Obaj byliśmy szczęśliwi. Przerażała mnie powaga zebranych. Zbłąkani przyrzekali poprawę za swoje niecne grzeszki, naiwniacy i nieudacznicy prosili o cuda, a szczęściarze dziękowali za dary. Nie kryłem zgorszenia, gdy kobieta za mną pochlipywała cicho. Nie żebym był nieczułym na ludzką krzywdę potworem, ale wylewanie łez publicznie kojarzyło mi się tylko z pokazową manifestacją swoich problemów, których nie brakowało przecież nikomu. A może to przez moje dziwne nastawienie i uprzedzenie do tego miejsca.

Postanowiłem nie przejmować się innymi i skupić na Jinie. Ciekawiło mnie o czym myśli. Miał skupioną i spokojną twarz, lekko zaczerwienioną przez mróz.

Trwałem w bezruchu, do czasu kiedy nie pociągnął mnie za rękaw i nie wskazał na ołtarz.

- Chciałbyś wziąć kiedyś ślub?

Pytanie wmurowało mnie w twardą ławkę.

- Tutaj? – zapytałem głupio.

- Tak ogólnie pytam.

- To zależy.

- Od czego? – wyszeptał.

- Jak miałoby to wyglądać i czy przede wszystkim byłbym już na to gotowy.

- A nie jesteś?

Spłonąłem rumieńcem zażenowania i opuściłem spojrzenie na rękawiczki.

- Sam nie wiem...

- A ja bym chciał – zwrócił znów twarz ku światłom – Tylko nie mogę zrobić tego wbrew tobie.

- Czy to są oświadczyny?

- Co? Nie...– zrozumiał swój błąd  i oparł twarz na dłoniach, zasłaniając wykwitający rumieniec.

- To dobrze, ja miałem ci się oświadczyć, zepsułbyś mi plany.

Do końca pobytu w świątyni już się nie odzywał, tylko uśmiechał pod nosem. Wyszliśmy pół godziny później. Tym razem dużo wolniej dreptaliśmy w stronę domu. Śpiąca aura spłynęła na ulice miasta. Złapałem dużą dłoń okrytą w rękawiczkę i splotłem z nią palce.

- Jak się czujesz?

- Naprawdę? Musiałeś teraz?

- Wybacz , choroba zawodowa...

- A myślałem, że troska.

- Jest wpisana w zawód. I w miłość do ciebie.

Jin ponownie uśmiechnął się anielsko. Jak zawsze kiedy słyszał komplement. Miał realne przeświadczenie, że zasłużył na każde usłyszane słowo. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top