1 - Dying spring
Komy się ogarnęły. ufff
[1600]
~~~~~~~~~~
Jeongguk
Dzień powoli dobiegał końca. Wszyscy śmiertelnicy udawali się do swoich domów, aby odpocząć, a nimfy i leśne duszki, chowały się w drzewach i pod głazami. Tylko ja nie opuściłem swojej łąki, jedynie żegnając się z przyjaciółmi, którzy poszli dołączyć do chowających się w lesie rodzin. Było to nieco ryzykowne, głównie dla nich, bo obiecali mojej mamie strzec mnie jak oka w głowie. W końcu nadal nie otrzymałem swojej magii, posiadając tylko te niewielkie, jej naturalne pokłady. A przez to nie mogłem się bronić przed zagrożeniami, czyhającymi w cieniu. Oczywiście podjęcie decyzji o przechowywaniu mi jej do czasu, aż moje beztroskie, młodzieńcze lata miną, było słuszne nie tylko z perspektywy mojej mamy, ale i mojej. Sam wolałem odpuścić sobie skupianie na jakimś przypisanym mi obowiązku, zapewne związanym z naturą – skoro byłem dzieckiem bogini urodzaju. Zabawa na Ziemi z przyjaciółmi, czy bogami i herosami na Olimpie, bardziej mnie radowała, sprawiając że każdy mój dzień był wesoły i pełen uśmiechu. Zupełnie tak jak ten.
Niestety tutaj, po zmierzchu, nie byłem zbyt bezpieczny. Niektóre bożki, ukrywające się przed Namjoonem, bogiem wszystkich bogów i ludzi, nie były zbyt przyjazne, chcąc skrzywdzić wszystko, co było piękne i delikatne. A ja nie raz byłem w ten sposób opisywany, nie tylko przez mamę, czy bliskie mi boginie i bogów, a również przez zainteresowanych mną kochanków, których co prawda odrzucałem, ale mimo wszystko cieszyłem świadomością, że nie odstaję od choćby dzieci Jimina, naszego boga miłości.
Słońce zaczynało już zachodzić, a lekki wietrzyk, powiewający w ciągu dnia, przestał poruszać moje kwiaty i drzewa, również udając się na odpoczynek. Uznałem, że te ostatnie momenty na Ziemi, są idealne na zrobienie sobie wianka, którym podkreślę swoją urodę i dzisiejszy strój. A do błękitnej, tiulowej togi, z doszytymi kwiatami białego bzu wokół mojej talii, które podkreślały ją, sprawiając że nie była aż tak przewiewna, i niebieskimi kwiatami hortensji, ozdabiającymi samą górę, odsłaniającą moje ramiona, idealnie pasowały niebieskie bławatki i białe stokrotki. Na Ziemi, w czasie zabawy, zawsze ograniczałem się tylko do takich ozdób, nie nosząc złotych ozdób wokół ramion, na głowie lub na szyi i rękach. One pasowały tylko do Olimpu, do obfitych uczt i obecności potężnych bogów i bogiń. Tutaj mogłem podkreślać swoje zamiłowanie do natury, dodatkowo sprawiając, że zapewne moja mama ucieszy się na taki widok. W końcu to ona uczyła mnie jak tworzyć najpiękniejsze wianki, uwielbiając oglądać jak cieszę się z ich tworzenia i dobierania do mojego stroju.
Ręce same zabrały się do pracy, gdy usta uśmiechały przy każdym zebranym kwiecie. Zrobiłem to dość sprawnie i zaraz mogłem cieszyć się tworzeniem idealnej kompozycji, która już po kilku minutach znalazła się na mojej głowie. Niestety nadal trochę ciężko było mi dobierać kolory do moich różowych włosów, którymi obdarowała mnie natura. Jednak tym razem byłem pewien, że barwy nie gryzły się ze sobą, bo nie były aż tak wyraziste jak odcień moich włosów.
Usatysfakcjonowany swoją pracą i nową ozdobą, podniosłem się z siadu, rozprostowując swoją togę i chcąc już przejść do wypatrywania mamy. Choć zanim to zrobiłem, coś mignęło mi w trawie, pobłyskując w świetle zachodzącego słońca. Zaciekawiony zbliżyłem się do tego zjawiska, zaraz zauważając, że to nie żaden bożek lub nimfa, chowająca się przede mną, a ozdoba. Okrągły kryształ, w którym zamknięta była dość niezwykła róża, o barwie, której jeszcze nie spotkałem na Ziemi, był przymocowany do delikatnego, srebrnego wisiorka. I w pierwszym odruchu, miałem ochotę chwycić go i od razu założyć. Jednak przypomniałem sobie wszystkie poprzednie sytuacje, w których natrafiłem na jakąś równie piękną ozdobę. Nimfy ostrzegały mnie przed przyjmowaniem takich prezentów, mówiąc że tylko istoty, które nie mogą do mnie inaczej dotrzeć, będą szukały sposobu, aby rzucić w ten sposób urok. Do tej pory pamiętałem ich słowa, ignorując każdy napotkany przedmiot. Ale ten konkretny naszyjnik sprawił, że przygryzłem wargę, mocno się wahając nad podjęciem słusznej decyzji.
Mama i tak zaraz po mnie przybędzie. Nic mi nie grozi.
Rozejrzałem się wokół siebie, przyglądając otaczającemu mnie lasowi, aby upewnić się, że nic się na mnie nie czai, rzucając jak tylko to podniosę. Ale nie zauważyłem żadnej pary oczu lub jakiejkolwiek sylwetki, dlatego z niewielką satysfakcją pochyliłem się po tę ozdobę, łapiąc ją szybko i zaraz rzucając się do biegu, aby na pewno nic mnie nie mogło złapać.
– Zbyt śliczny – powiedziałem do siebie, przytulając ozdobę do piersi, skrywając ją w swojej dłoni. Drugą niestety musiałem pomagać sobie w przytrzymywaniu togi, aby się o nią nie przewrócić. Choć długo się tym nie martwiłem, bo natychmiast się zatrzymałem, kiedy dobiegł mnie męski głos, niepasujący do żadnego z moich przyjaciół, czy też olimpijskich bogów.
– Na pewno nie tak piękny jak ty. – Postać, czająca się pod drzewem, nie wyglądała na żadnego ze stworów, przypominając człowieka. To nie był bożek, muza, ani nimfa, czy duszek leśny. Był zbyt mroczny i ciemny, aby należeć do mieszkańców Olimpu. I chwilę mi zajęło rozpoznanie w nim kogoś znacznie gorszego od najniebezpieczniejszych stworów.
Yoongi.
Wszystko w nim nie pasowało do tego świata. Czarne włosy, blada cera, czarny strój, opinający się na jego sylwetce. A nawet ciemne oczy, wpatrujące się we mnie w sposób, który już skądś pamiętałem. Nie miałem z nim nigdy styczności, więc nie rozumiałem co to za wspomnienie. Może pojawiło się ono w jednym z najmroczniejszych koszmarów?
Posyłany mi, zadowolony uśmiech sprawił, że aż przeszedł mnie dreszcz. Jeszcze nie wiedziałem, dlaczego tutaj jest i dlaczego ze mną rozmawia, ale powoli zaczynałem się domyślać.
– Cieszę się, że w końcu przyjąłeś mój prezent, synu Yoony. A teraz musimy już iść do domu – oznajmił, wyciągając w moją stronę rękę, na co mogłem tylko na niego patrzeć przerażony. Bo jak wielką władzę i moc posiadał, aby decydować o losie syna Namjoona i Yoony? Był okrutny, niebezpieczny i nie pasował do naszego świata. Nie pasował do mnie.
Zacząłem się wycofywać, nie spuszczając go z oczu i powoli odsuwając od siebie podniesiony naszyjnik. Już go nie chciałem i żałowałem ulegnięcia tej pokusie. W końcu mogłem otrzymać dużo ładniejsze ozdoby na Olimpie, nie musząc być w zamian niczego winny.
Upuściłem ten „prezent", wpatrując się w jego ciemne oczy, których zacząłem się obawiać równie mocno jak jego. Nie miałem magii, byłem bezbronny, nie mogąc się przed nim ochronić. A ten potwór chyba miał tego świadomość.
– N-nie wiedziałem. Nie chcę go. Tu jest mój dom – zacząłem się tłumaczyć, nie rozumiejąc jak dokładnie to działa. Nie miałem nigdy do czynienia ze złymi i okrutnymi bogami. Nigdy nie miałem po prostu do czynienia z NIM.
– Już nie. Przyjmując prezent, stałeś się moim małżonkiem – uświadomił mnie, odpowiadając tym samym na wszystkie niewypowiedziane pytania. Ale jak mogłem o tym wiedzieć? Dlaczego aż tak mnie kusił tymi wszystkimi ozdobami? Mógł to robić? Mógł mnie sobie przywłaszczyć? Nie zgadzałem się na żadne małżeństwo. Nawet mnie o to nie zapytał. Nie zapytał mojej mamy, bo na pewno bym o tym wiedział. Dlatego nie mógł sam podjąć takiej decyzji. Po prostu nie mógł.
Przerażony obserwowałem jak po lekkim machnięciu przez niego ręką, upuszczony naszyjnik, zapewne z pomocą jego mocy, przenosi się na moją szyję. Ozdoba nie wyglądała na ciężką i na pewno taka nie była, ale teraz, po poznaniu jego intencji, przywoływała na myśl najcięższy głaz.
– Pasuje do ciebie, mój piękny – stwierdził łagodnie, a jego oczy nie opuszczały mojego ciała.
Nie mogłem już znieść tego spojrzenia, dlatego przestałem na niego patrzeć, starając się przenieść wzrok na naszyjnik. Sięgnąłem do niego dłonią, od razu próbując go zerwać, jednak chyba go zaczarował, bo ledwo mogłem zmienić jego pozycję.
– Nie, nie, nie. Proszę, zostaw mnie – zacząłem błagać, już czując jak do moich oczu zaczynają napływać łzy. A w takiej sytuacji, będąc po prostu bezsilny, zacząłem wzywać osobę, która jako jedyna mogła mi w tej chwili pomóc. – Mamo! Mamo, pomóż mi! – krzyczałem, patrząc nieco zdesperowany na niebo, wypatrując jakiejś choćby niewielkiej łuny światła, oznajmującej mi, że Yoona już po mnie przybywa. Niestety żadnej nie widziałem, a moje rozglądanie się sprawiło, że nie zauważyłem jak postać pod drzewem zniknęła za nim, pojawiając się nagle tuż za mną. Jego zimne ręce objęły mnie w pasie, wyrywając z mojej piersi krzyk. Tak rozpaczliwy i przeraźliwy, że miałem nadzieję, iż dotrze do uszu jakiegokolwiek leśnego stworzenia, które zechce mi pomóc.
– Ćśśśś, kochanie. Nie zrobię ci krzywdy. Wracamy do domu. – Jego głos, będący tak blisko i przeszywający moją duszę, po prostu mnie paraliżował. Chciałem go odtrącić, ale obawiałem się go dotykać, jedynie wyrywając z jego uścisku. Oczywiście dopóki nie machnął znowu ręką, a ziemia się przede mną nie rozstąpiła.
Wystraszony, znowu się cofnąłem do tyłu, prosto w jego chłodne ramiona. Zamknąłem oczy, trzymając ręce przy swojej klatce piersiowej i zaciskając mocno pięści, bo bałem się go dotknąć. I bałem się jego zamiarów, nie wierząc w jego słowa.
– Dlaczego? Nie chcę. Nie zabieraj mnie. Nie zabieraj mnie! – błagałem, czując jak jego ręce zaciskają się na mojej talii, raczej nie słuchając moich próśb.
– Idziemy, kochanie – zarządził, znów używając określenia, które w jego ustach w ogóle do mnie nie pasowało. Nie byłem „jego", nie byłem jego „ukochanym" i nie miał prawa zabierać mnie do królestwa umarłych. Byłem naturą, byłem życiem, nie mając nic wspólnego ze śmiercią. Więc dlaczego to mnie postanowił stąd porwać?
Znów zacząłem krzyczeć, próbując się wyrwać i uciec do spowitych mrokiem lasów. Jednak Yoongi trzymał mnie przy sobie zbyt mocno, zaraz przerzucając moje ciało przez ramię i ruszając do schodów, prowadzących do jego królestwa.
Każdy jego krok i poprawienie ręki, przytrzymującej moje szamotające się ciało, powoli oddalały mnie od mojego ukochanego miejsca. Wianek, ze stokrotek i bławatków, już dawno spadł z mojej głowy, pozbawiając mnie jedynej korony, którą pragnąłem posiadać. Nie przestawałem krzyczeć, patrząc na las, w którym nie było już nikogo, kto mógł mnie uratować. Potwór postanowił zabrać mnie od mojej mamy, od przyjaciół i wszystkich bogów. Od moich kwiatów, zwierząt, wszelkich roślin i jasności. A kiedy ziemia się nad nami zamknęła, wiedziałem już, że nie zdołam mu uciec. Nie w miejscu, którego nie znałem i tak bardzo się obawiałem.
Mój krzyk ścichł, a ciało przestało się szamotać, gdy oczy ograniczyły do samego płaczu. Chowałem twarz w dłoniach, nie chcąc tego wszystkiego oglądać. Nie chcąc oglądać świata, do którego nie należę i na który nie zostałem skazany, po prostu na to nie zasługując.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top