Rozdział 1
Izrael - Victoria
Wpadam do apartamentu jak opętana. Nie mogę uwierzyć, że byłam do tego zdolna, że pozwoliłam, by coś tak okrutnego przytrafiło się mi i moim bliskim. Zgodziłam się na to tylko dlatego, iż chwilowo wydawało się to sensownym rozwiązaniem w tamtej sytuacji. Teraz wiem, jak wielki błąd popełniłam, zabijając Junsu. Błąd, którego nie mogę naprawić i już do końca życia będzie ze mną. Coś, jakbym wydarła prosto z serca i zostawiła pustkę, której niczym już nigdy nie zapełnię. Kolejna śmierć, której byłam przyczyną. Najpierw Ivo, teraz Junsu. Kto następny? Z zapewnień Anthony'ego wojna pochłonie kolejne istnienia, w szczególności niewinnych, którzy przypadkiem znaleźli się na linii ostrzału. Nie może tak to wszystko się skończyć, muszę to zmienić. Jedno rodzi się pytanie. Jak chcesz to zrobić, Vic? Ode mnie zależy los tysięcy istnień na całym świecie. Jeden błąd i szala śmierci się przechyli, a ja zostanę wpisana do historii jako ta, która zapieczętowała rzeź. Rzeź. Moje myśli kotłują się w głowie, nie mogąc znaleźć żadnego ujścia, a ja sama nie wiem, co mam zrobić. Poznaję tylko gniew, który pulsuje mi w skroniach i w koniuszkach palców, gotowy ujść, dać mi ulgę i pokazać swą siłę. Nie umiem tego powstrzymać. Rozglądam się gorączkowo, a każdy mój mięsień jest naprężony jak struna, gotowa w każdej chwili pęknąć.
Słyszę za sobą szybkie kroki, które wskazują na bliskie przybycie Wojownika. Mój gniew sięga zenitu. Łapię czerwony wazon, wijący mi się w rękach i czekam na odpowiedni moment. Jeszcze chwila.. Mam dobrego cela i sama o tym doskonale wiem, a wazon szybuje w jego kierunku. Wydaje się zwolnić swój lot, gdy Wojownik robi unik, lecz potem znów z pierwotną prędkością przelatuje przez drzwi i trafia przypadkowego wojownika, wymuszając zdławiony jęk. Huk roztrzaskanego szkła wcale nie zadowala mnie i łapię wykonanego z czarnego marmuru kruka, i rzucam w Wojownika. Jest jednak wciąż o ułamek sekundy szybszy ode mnie i unika zderzenia z moimi pociskami.
Wrzę cała w środku, a każdy rzut kolejnymi ozdobami, których nagle przybyło znikąd, zmusza mnie do tłumienia krzyku. Gniew wywołany w sercu, podsyca ogień buzujący mi w oczach. Nienawidzę jego, jego apartamentu, jego czarnej gościnności ani niczego, co mi ofiarował. Widzę, że próbuje się bronić, że próbuje do mnie podejść, chwycić mnie i unieruchomić, ale ja również jestem szybsza o ten ułamek sekundy, który sprawia, że Wojownik wpada na półki, zanim zdąży mnie złapać. Sam nie umie pohamować złości, która kłóci się ze zdumieniem na jego twarzy. Grymas niezadowolenia przez brak posłuszeństwa i ciekawość toczą własną walkę, co słyszę także w jego głosie, gdy nakłania mnie do spokoju. Zamiast użyć siły, bawi się ze mną.
- Nie demoluj mi salonu!
- Zmusiłeś mnie do tego! Zabiłam członka mojej rodziny. - Rzucam mosiężną wazą w jego stronę, która jednak spada z głuchym brzękiem na marmurową posadzkę. - Jesteś potworem, przez którego sama się takim stałam!
Więcej ozdób to więcej pocisków. Mój gniew nie ustępuje. Demoluję kawałek po kawałku, robiąc szkody w meblach i ścianach. Jedna mosiężna figurka w końcu wybija okno, a szkło rozsypuje się po podłodze. Podbiegam tam i od razu chwytam większe kawałki, i rzucam niczym ostrza, przecinające powietrze, które wbijają się w sofę i każdą miękką powłokę. Kaleczę sobie przy tym palce, ale bólu nie czuję przez gniew. Wojownik nie nadąża uciekać i co jakiś czas dotyka go zimne ostrze szklanych sztyletów, raniąc go i ukazując czarną ciecz spływającą z rozcięć.
Żaden wojownik, który przygląda się wszystkiemu zza progu, nie ma odwagi wkroczyć między nas i zakończyć spór. Nikt nie ma odwagi wejść do apartamentu przywódcy bez jego zgody, pomimo toczonej batalii. Nasz dziki taniec między meblami wprawia ich w zdumienie i osłupienie, a co jakiś czas chylą jedynie głowy, by zejść z drogi lecącej ozdobie.
Nie mam pojęcia, ile to może trwać, ale mam wrażenie, że trwa wieki. Kończą mi się pociski, więc zostają mi tylko moje własne umiejętności. Tym razem Wojownik jest śmielszy i żwawym krokiem podchodzi do mnie, lecz ja nie pozwalam mu się zbliżyć, a on jedynie osłania twarz przed moimi ciosami. Jednak po chwili sam na mnie naciera, przez co ja muszę się teraz bronić. Nie używa całej swej siły, czuję to na przedramionach, na których lądują kolejne ciosy. Przez szczelinę między rękami zauważam dziwny błysk w jego oczach, które zmieniają kolor na błękitny, który z każdą chwilą coraz bardziej jaśnieje. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę, przez co moje skupienie chwilowo się zawiesza, a on atakuje i mnie obezwładnia, przytwierdzając mnie swym ciałem sztywno do ziemi. To położenie uniemożliwia każdy mój ruch, każdą moją próbę uwolnienia się od niego. Jego dotyk pali mnie, przypominając mi, jakim bólem i brzemieniem zostałam obarczona. Nienawidzę go, ale nie mogę się od niego uwolnić.
Kładzie na swoich ustach palec, uciszając mnie, jakby myślał, że to takie proste.
- Spokojnie oddychaj. Zdemolowałaś większość apartamentu. Powinnaś się już wyładować.
- Nie znasz mnie. - Mam ochotę splunąć mu prosto w twarz. - Nie wiesz nic o mnie, więc nie próbuj przypuszczać, kiedy mija mi gniew.
Czuję wyraźnie, jak sam w środku walczy ze sobą, by nie wybuchnąć. Czuję to, gdyż zacisnął mocniej dłoń na moi nadgarstku. Sama również toczę bitwę, by nie ulec swoim emocjom. Jednak wszystko wzbiera się we mnie i znajduje ujście we łzach, które momentalnie zalewają mi twarz. Odwracam głowę na bok, by nie musieć na niego patrzeć. On jednak mnie obserwuje, a zmieszanie wytrąca go z własnego pola bitwy, bo nie ma pojęcia, jak ma się teraz zachować. Najwyraźniej pierwszy raz jest w takiej sytuacji.
- Wyjść. - Wojownicy posłusznie i szybko wycofują się, a po chwili ciężkie drzwi same się zamykają, zostawiając nas samych w tym całym bałaganie. W końcu nie czuję się już skrępowana, a on rozgląda się dookoła, głęboko oddychając. To był nie lada wyczyn dla nas obojga. Jednak szkody od zmęczenia są znacznie cięższe. Ja jednak nie mam czasu o tym myśleć i kulę się na dywanie, nie mogąc powstrzymać łez. Wszystko to, co włożyłam w gniew, czekało na odpowiednią chwilę, by okazać moją słabość.
Nie czuję się tu bezpieczna, co jest zupełnie paradoksalne do tego miejsca. Ono samo w sobie jest niebezpieczne, tajemnicze i groźne. Jest jednak pomieszczenie, które choć na chwilę jest mi bliskie. Sypialnia, którą mi przeznaczono, mimo że tutaj się znajduje, należy do mnie i tam mogę zupełnie okazać swą słabość. Wstaję szybko i ruszam chwiejnym krokiem w stronę ciemnych drzwi z posrebrzaną gałką. Po drodze obijam się lekko o Wojownika, lecz on ani drgnie. Nie chce mnie zatrzymać, a ja rzucam się na drzwi i po chwili jestem już w środku. Zakluczam się tu. Chcę być sama, mimo że to właśnie samotność dokucza mi teraz najbardziej. Chcę się od tego poczucia winy odseparować. Za bardzo mnie to przygniata, bym mogła racjonalnie myśleć.
W sypialni jest porządek, a zachodzące słońce wpada tutaj przez szklaną ścianę. Dopiero teraz dostrzegam strużki krwi na własnych dłoniach. Szybkim krokiem podchodzę do lustra. Na zapuchniętej oliwkowej twarzy widnieją rozmazane ślady krwi, które przeniosłam je tam z dłoni, a przecinają je drogi wyznaczone przez łzy. Patrzę sobie w oczy, lecz nie dostrzegam nic prócz pustki i zawartym w niej cierpieniu. Nie widzę siebie. Widzę potwora, zdolnego zabić członka rodziny.
Nie wytrzymuję tej presji i pięść wbijam w miejsce, gdzie na odbiciu lustrzanym widnieje nos. Pod tym ciosem lustro pęka, kalecząc mi znów dłonie, lecz ponownie nie czuję bólu. Znów jestem zaślepiona gniewem, przez który w szale rozbijam lustro w drobny mak, pomieszany z czerwoną krwią. Zrzucam wszystko z regałów, ze stolika, na którym są zdjęcia moich rodziców. Wszystko ląduje na ziemi, tłucze się i niszczy. Demoluję kolejny pokój we własnym gniewie, bo nie umiem poradzić sobie z emocjami. Po chwili dopiero dochodzi do mnie to, co zrobiłam i dopiero teraz odczuwam piekący ból, wołający o pomoc z moich rąk. Nie, nie widać tam rąk, a szkarłatną posokę zakrywającą mi dłonie. Przerażona swym kolejnym dziełem cofam się do zamkniętych drzwi łazienki, następując na zniszczone przeze mnie ozdoby. Pomału zsuwam się po żłobieniach na drzwiach i opieram twarz na nogach, a rękoma otulam je, by zając jak najmniej miejsca na tym świecie, a jednocześnie naznaczając się purpurową cieczą, niczym krwawym piętnem.
Acredol - Rico
Nie dociera do mnie nic. Jestem wciąż w ogromnym szoku. Nawet Eleni nie jest w stanie do mnie dotrzeć. W zasadzie całą drogę powrotną odrzutowcem siedziałem na swoim miejscu, wpatrzony w jeden punkt. Nikt nie próbował się do mnie odezwać słowem. Lecieliśmy w milczeniu, a co jakiś czas docierał do mnie delikatny pomruk szeptów, z których brała się krótka rozmowa najczęściej Leny i Luke'a. Dla nas wszystkich czyn Victorii jest bardzo bolesny. Wszyscy dobrze wiemy, że nie zrobiłaby tego, nie mając ważnego powodu. Jednak nie umiemy zrozumieć decyzji, którą podjęła. Zabiła część rodziny, cząstkę naszego życia, część historii, którą pisaliśmy wszyscy razem.
Nawet nie muszę się zastanawiać, co ona teraz czuje, bo doskonale to wiem. Nie umie się pozbierać, nie umie zapanować nad emocjami, nie umie się uspokoić. W takich chwilach zawsze byłem jej wsparciem. Gdy zabito nam rodziców, nie umiała zapanować nad strachem i płaczem, a gdy ktokolwiek próbował się zbliżyć do niej wpadała w panikę i histerię, próbując schować się przed światem. Mama, która zadecydowała o losie Victorii w Izraelu - doprowadza mnie to do płaczu i bólu, ale wiem, że ona nie żyje, bo była taka sama, jak tamtego dnia. Do dziś pamiętam jej wielkie przerażone oczy, a w nich kryjący się żar. Już wtedy wiedziałem, że ma w sobie siłę, dzięki której rozwinie do ogromnych możliwości swe skrzydła. Jednak jeszcze wtedy nie wiedziałem, co będzie nas czekać, przez co przejdziemy i przeciw czemu ona będzie musiała stawić czoła. Natomiast w tamtym momencie liczyło się to, by wygonić przerażenie z 10 letniej dziewczynki i już nigdy nie pozwolić temu wrócić ponownie. Ostrożnie wyciągnąłem do niej ręce, a ona po chwili wpadła mi w ramiona i próbowała się tam schować przed całym światem. Nawet gdy oboje dorośliśmy, nawet gdy oboje mieliśmy już swoje przewinienia, nawet gdy śmierć czaiła się za każdym możliwym rogiem, w trudnych momentach znów była 10-letnią dziewczynką w długich ciemnych warkoczykach, sukience w kwiatki i wielkich przerażonych oczach, która w moich ramionach chciała schować się przed światem. Tamtego mrocznego dnia poprzysiągłem sobie ją chronić za wszelką cenę i za każdym razem odnawiałem przysięgę, gdy potrzebowała takiego wsparcia. Wiem, jak jest jej teraz ciężko, gdy jest tam sama wśród wrogów, którzy chcą ją wykorzystać do własnych celów. Zresztą nie jesteśmy wcale lepsi. Chcieliśmy zrobić to samo. Anthony chciał, by prowadziła armie Wojowników Białej Krwi, by stoczyła walkę, która odmieni dzieje świata, by się poświęciła. Oni zrobią z nią to samo, co chciał zrobić Acredol. Nienawidzę siebie za to, że na to pozwoliłem, że zgodziłem się na warunki, które ona dobrowolnie przyjęła. Mogłem jej wtedy zabronić, powstrzymać ją, zabrać do domu. Jednak ona mnie zna i wie, że jeśli ona na coś idzie i jest święcie przekonana o słuszności tej sprawy, będę za nią szedł i bronił jej, pomimo iż wcale mi się to nie podoba.
- Powiedz mi bracie, dlaczego nie umiem wywiązać się z przysięgi? - Odpowiada mi cisza. Wpatruję się w nagrobek z wyrytym napisem Junsu Kim. Przyjaciel, brat, wojownik. Leży pośród tysięcy wojowników na cmentarzu wokół Złotego Jeziora. Pogrzeb odbył się 3 dni temu, a jedynie lekki ślad świeżej gleby świadczy o tym, że niedawno coś się tu działo. Wszystkie nagrobki otacza ciemnozielona trawa, która od razu zarasta świeżą glebę. W dotyku jest miękka niczym poduszka, dzięki czemu nie trzeba budować żadnych ławek. Przy każdym nagrobku pali się wolnym ogniem otwarty znicz, prowadząc dusze na wieczny sen.
Zbliżając się do Acredolu, nie wytrzymałem napięcia i poszedłem w najdalszy kąt odrzutowca, gdzie leżał pod białym płótnem Junsu. Posoka po postrzale musnęła szkarłatnym palcem część płótna, wskazując na miejsce, w które wycelowała Victoria. Ukucnąłem przy nim i schowałem twarz w dłoniach, oddając się pilnie skrywanym emocjom, których nie dałem rady wstrzymywać. Aż do samego lądowania trwałem przy nim, a gdy wszyscy wysiedli z odrzutowca, zostałem sam w ciszy, oparty o metalowe ściany. Dopiero po jakiejś godzinie dołączyłem do reszty w mieszkaniu, lecz nawet tam trwała nieprzenikniona cisza. Nie miałem siły na nic, więc poszedłem do swego pokoju i rzuciłem się na łóżko. Obudziłem się dopiero, gdy Eleni delikatnie wsunęła się pod kołdrę, lecz ja udawałem, ze wciąż śpię. Jednak wiem, że ona czuła, co innego, lecz pozwoliła mi być samemu.
Następnego dnia odbył się pogrzeb, w którym udział brała nasza garstka. Naprawdę dobrze, że tylko my tam byliśmy, bo nikt więcej go nie znał, a gapie wcale nie byli nam potrzebni. Junsu został pogrzebany zgodne z naszym wyznaniem i jego rodzinnymi tradycjami. Ostatni odszedłem po zakończeniu ceremonii, a teraz gdy nie umiem przebywać sam, przychodzę do niego, by z nim porozmawiać. Mimo że mi nie odpowiada, wiem, ze czuwa, że przebywa z tymi, których dawno stracił i których kocha. Jest zapewne jedną z tych gwiazd, które oblepiają nieboskłon. Według mojego i Victorii przekonania, nasi przodkowie i wszyscy ci, co czynili dobrze i opuścili ten świat, znajdują miejsca na nocnym niebie jako młode gwiazdy i patrzą na nas, otaczając opieką. Takie wierzenie przekazała nam babcia, która również zajmuje tam miejsce. Wierzę w to.
- Stary. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak ciężko jest znów stracić kogoś z rodziny. Ah.. - Przypomniałem sobie, że Junsu stracił malutką siostrę podczas trzęsienia ziemi w Korei. By o tym zapomnieć zszedł na tę czarną ścieżkę. Każde zwycięstwo ofiarował jej, wierząc, że jest z niego dumna. - Co ja mam zrobić? Znów pozwoliłem, by ją mi zabrano. Znowu. Jak mogłem być tak lekkomyślny i zostawić ją samą w tamten dzień..
Grzmoty w oddali i lekkie błyski. Mam wrażenie, że chce mi przekazać, bym przestał się użalać nad sobą, a wziął się w garść. W końcu jeśli nie ja, to nikt jej nie uratuje, ani nie podejmie żadnego działania. To moja siostra, moja jeszcze żywa i jedyna rodzina, nie mogę pozwolić jej odejść. Nie teraz, gdy całkiem niedawno ją odzyskaliśmy.
Czuję krople deszczu, które zaczynają coraz mocniej padać. Wstaję z ziemi i udaję się w stronę mieszkania. Jeszcze na chwilę odwracam się w stronę cmentarza, po czym idę przed siebie wolnym krokiem. Burza zaczęła się na dobre, lecz nawet z tej odległości widać, że znicze wciąż płoną i to jeszcze jaśniej.
Czas, który mam teraz, muszę w pełni wykorzystać. Może moim przeznaczeniem nie jest uratowanie ludzkości, ale obrona mojej jedynej siostry.
Izrael - Victoria
Błądząc między jawą a snem. Przywykłam do tego stanu. Miałam tak co noc w Acredolu, lecz zawsze budziłam się z krzykiem albo wcale nie spałam. Teraz ten sen jest lekki, jednak przytłaczający swoją pustką. Co jakiś czas przewija mi się obraz, gdzie dokonuję morderstwa członka rodziny. Jednak jestem tym razem tylko obserwatorem, nikim więcej. Dokładnie widzę, co dzieje się tam, gdzie ja byłam. Mama przychodzi znikąd tak, jak ją zapamiętałam, potem znika bez słowa. Myślę, że to hologram, który na ich polecenie wypowiedział te słowa, które odebrały mi trzeźwe myślenie. Widzę, jak kolana uginają się pode mną, a oliwkowa cera blednie. Słyszę szepty, które wypowiada Wojownik, przez które zimny pot oblewa mi skronie i zwęża tęczówki. Widzę, jak dygocze mi ręka, w której trzymam broń.
Przenoszę wzrok na rodzinę. Obserwuję bacznie całą sytuację. Widzę, jak Lena nerwowo szarpie swój rękaw bladoróżowej sukienki, w której odznacza się już 5 miesięczny brzuszek. Widzę, jak Rico pada na kolana, co akurat jest zwolnione i pył, na który upada, wolno i burzliwie wznosi się do góry. Widzę rozpacz i niedowierzanie w jego oczach, a ogień, który przed chwilą był jeszcze widoczny, przygasł i schował się za żalem. Patrzę po kolei na każdego z nich, aż w końcu zatrzymuję wzrok na Junsu, na jego pustych oczach. On już wie. Wie, że to on jest celem. Było to od początku dla niego jasne. Sprawia wrażenie spokojnego, czekającego na wyrok. W chwili, gdy zostaję zmuszona do celu, on delikatnie kiwa głową i hamuje zamiary Alessi, która chciała go uchronić. Odwracam wzrok z powrotem w moją stronę i widzę jak pocisk wystrzela, a tuż przede mną zwalnia i dokładnie widzę, jak wiruje wokół własnej osi, po czym wraca do pierwotnej prędkości i trafia Junsu w serce. Umiera z uśmiechem na twarzy, a przed oddaniem ducha, puszcza mi oczko, którego wtedy nie zdążyłam zauważyć. Jesteśmy znów wycofani i brama się zamyka, zostawiając ich samych.
Wracam do pustki, wiruję wśród szklanych odłamków, które kaleczą mnie, ale nie wzywają krwi. Błądzę wśród złocistego blasku, w którym nic nie ma, a jednocześnie jest wszystko. Wiem, co zaraz nastąpi.
Rozchylam delikatnie powieki, lecz zaraz znów je zamykam przez zachodzące słońce, które wpada do mojego pokoju, lecz nie leżę już na ziemi. Otwieram szczerzej oczy. Znajduję się w łóżku okryta złotą kapą. Omiatam wzrokiem okrągłe łóżko, szczelnie osłonięte baldachimem. Jest jednak zbyt prześwitujący, by zatrzymać promienie słoneczne. Pragnę wstać, by odsłonić zasłony, jednak coś mnie spowalnia. Stłumiony ból odzywa się z moich rąk. Spoglądam na nie i widzę je w czystych bandażach, a gdzieniegdzie jedynie widnieje szkarłatna plama. Jestem cała obolała i najchętniej zostałabym w łóżku, ale to nie zmienia faktu, że muszę się dowiedzieć, kto to zrobił. Pewnie te kobiety, który wtedy się mną zajmowały. Jednak nie daje mi spokoju pewna myśl. Ostatnim razem zdemolowałam pokój, czy on nadal jest taki sam?
Wychodzę spod kołdry i kapy, plącząc się o białą długą koszulę nocną z jedwabiu. Rozchylam baldachim i oczom nie wierzę. Wszystko, dosłownie wszystko, wróciło na swoje miejsce. Nawet lustro jest całe, a po moim gniewie nie ma śladu. Nawet ze ścian zniknęła czerwona posoka. Ostrożnie dotykam wszystkiego, co zniszczyłam, by się upewnić, że nie rozsypie się pod moim dotykiem. Stabilne. Podchodzę do lustra. Widzę w nim bladą zadbaną dziewczynę z włosami zaplecionymi w czarny warkocz do połowy pleców. Sińce pod oczami wskazują na duży wysiłek, tak samo jak siniaki.
Gdy tak obserwuję zmiany na moim ciele do pokoju wchodzi Wojownik. Spogląda na mnie i widzę w jego oczach ulgę. Nie rozumiem jednak, dlaczego. Nie ufam mu ani jego zamiarom. W rękach trzyma tacę z jedzeniem.
- W końcu się obudziłaś.
- Też mi miło z tego powodu. - mówię sucho. - Ile nie byłam przytomna?
On mi się jednak przypatruje i lekko się uśmiecha, jakby mój widok sprawiał mu przyjemność.
- Trzy dni. - Otwieram szerzej oczy ze zdumienia. - A przez dwa miałaś gorączkę. Zjedz. Musisz nabrać sił.
Kładzie tacę na łóżku i bez słowa wychodzi. Ja przez cały czas obserwuję go, stojąc przy lustrze. Względnie bezpieczna odległość. Nie chcę mieć z nim bliskich relacji ani być przy nim blisko. Gdy upewniam się, że odszedł, podchodzę do łóżka. Kolacja iście królewska. Owsianka, owoce, maślane rogaliki i kawa. Dodatkowo jakieś kolorowe smugi zamknięte w szklanym słoiczku. Domyślam się, że mają przywrócić mi siły, więc od razu je wypuszczam. Myślałam, że jedynie są w Acredolu, ale przecież Strażnicy, jak i ci Wojownicy są z tego samego wieku.
Zabieram się od razu do jedzenia. Dopiero teraz czuję, jak naprawdę zgłodniałam, a przy okazji delektuję się widokiem zachodzącego słońca i rzucanym na ogrody cieniom, które tak paradoksalnie rosną na pustyni. Dopiero po chwili zauważam karteczkę opartą o filiżankę z kawą. Biorę ją do ręki i otwieram.
Ptaszyno,
Na sam widok tych słów, łzy nachodzą mi do oczu, ale jednocześnie złość ogarnia mnie całą. Tata do mnie tak zawsze mówił, a on teraz ma czelność wypowiadać te słowa..
Jestem trochę zajęty. Nie wychodź z apartamentu. Wojownicy Ciebie nie znają. Możesz być w poważnym niebezpieczeństwie, gdy pomyślą, że jesteś dziewką z pobliskiego wolnego miasta, która przypadkiem znalazła wejście do nas. Nie chcę, byś przechodziła ten sam los, co one. Uwierz mi na słowo, że wolałabyś umrzeć niż to przejść. Zostawiłem Cię z mym zaufanym strażnikiem. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wystarczy, ze zawołasz, on do Ciebie przyjdzie, ale za nic nie opuszczaj apartamentu.
Zdrowiej, Aidan.
Aidan? Tak on się nazywa. Nie spotkałam jeszcze takiego imienia, więc musi być albo stare, albo obce. W każdym razie, dlaczego mi tego nie powiedział? Pewnie domyślał się, że mu nie zaufam. Więc dlaczego mam mu wierzyć? Może uda mi się uciec, w końcu nie ma go tu, więc nie ma mnie kto powstrzymać. Muszę działać. Zostawiam kolację i szybko udaję się do drzwi. Łapię za gałkę i przekręcam, by je otworzyć. Spoglądam na salon, który zupełnie już nie przypomina pobojowiska, jakim był jakiś czas temu. Wszystko wróciło na miejsce, a po szkodach nie ma śladu. Tak samo, jak nie ma tutaj niczyjego śladu. Zamykam cicho drzwi i podchodzę do ciężkich drzwi wejściowych. Łapię za klamkę, a one same się przede mną otwierają. Spodziewałam się zobaczyć kogoś na straży, nawet tego zaufanego strażnika, ale go nigdzie nie ma. Rozglądam się uważnie po korytarzu, ale nie widzę żywej duszy, więc jest pusty. Ostrożnie stawiam stopę na zimnej posadzce, lecz nic się nie dzieje, więc nabieram pewności siebie. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że mogłam się przebrać, ale jest już za późno i nawet nie zdążyłam zauważyć, a jestem w połowie korytarza, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Nie wiem, czy poruszyłam jakiś alarm, czy ktoś mnie obserwuje, czy cokolwiek innego. Poczułam wolność i nie pozwolę jej sobie znowu odebrać. W biegu nie czuję nawet zimna posadzki. Szybkim krokiem pokonuję schody i jestem już kondygnację niżej i w skupieniu obserwuję, czy ktoś nie nadchodzi. Wciąż pustki. Jest to strasznie podejrzane i mam wrażenie, że zaraz coś się wydarzy. Jednak zbywam te myśli i biegnę kolejnym korytarzem, a na jego końcu chowam się za filarem, gdy słyszę równy tupot stóp. Idą Wojownicy. Może zmiana warty. Staram się wręcz nie oddychać, gdy przechodzą obok mnie, ale zdają się nawet nie zwrócić uwagi, że pewna istotka zabiera powietrze. Gdy przechodzą, znów bacznie obserwuję teren. Jednak coś mnie wytrąciło ze skupienia.
Trzask. Trzask w kościach. Zły znak. Odwracam się i widzę czarną maskę. Wojownik. Nie zdążyłam nawet pomyśleć, a już moje nogi zaczęły same szukać wyjścia. Błądzę korytarzami, czując na gardle sztylet, a za plecami słysząc odbijający się echem tupot stóp, których co chwilę przybywa. O, tam! Widzę wyjście, biegnę do niego i znajduję się w ogrodach. To te, które widać z mojego okna. Są cudowne, ale nie czas na podziwianie roślinności. Tu toczy się walka o życie, o moje życie. Teraz zaczynam błądzić między rzędami cisów i tui, które tworzą zgrabne labirynty i korytarze i w jednym momencie mam wrażenie, że chodzę w kółku, a z każdej strony nadbiegają Wojownicy. Wpadam w panikę, nie widzę już innego wyjścia. Patrzę w niebo w poszukiwaniu jasnych znaków. Nic. Ale.. Nie myślę, a już się wspinam, mimo że przystrzyżone gałązki kują mnie w twarz nie poddaje się i zmuszam obolałe mięśnie do pracy. Bandaże znów przesiąkły krwią, więc rany się otworzyły. Jest! Jestem na szczycie tych zawijasów. Widzę teraz wszystko, nawet rozpoznaję tego strażnika, który próbuje się do mnie dostać, lecz jest odpychany. Znajduję kolejne wyjście biegnę po wierzchołkach, a gałązki kaleczą mi stopy, a co jakiś czas się zapadam, lecz nie poddaję. Brnę po swoją wolność. Już prawie! Jednak coś idzie nie tak.
Gdy przeskakuję ostatni korytarz, by dostać się na kolejny żywopłot, ktoś łapie mnie za stopę i z głuchym łoskotem i chrupnięciem, gdzieś w kościach spadam na ziemię, Otwieram oczy, lecz obraz mam zamglony i widzę tylko czarną długą pałkę, która spada na mnie ze świstem, świadcząc jedynie to, że zostałam pochwycona i ogłuszona. Świetnie. Znowu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top