Nadziew, czyli recenzja pierwszych dwóch tomów "Paper Girls".
"Paper Girls" to komiks autorstwa Briana K. Vaughana, stworzony w latach od dwa tysiące szesnastego do dwa tysiące siedemnastego roku. Za rysunki odpowiada Cliff Chiang, a za kolory Matt Wilson. W Stanach Zjednoczonych wydało go wydawnictwo Image, a w Polsce został on wydany przez Non Stop Comics. Za tłumaczenie odpowiadał Bartosz Sztybor. W wielkim skrócie owy komiks opowiada o grupce nastolatek rozwożących gazety w miasteczku o nazwie Stony Stream. No i któregoś dnia, zdarza się atak kosmitów, który burzy ich normalne życie. Poza tym, mamy też podróże w czasie. Brzmi ciekawie, co nie? Osobiście wierzę, że ten scenarzysta dałby radę zrobić z tego coś interesującego, ale mu kurna wybitnie nie wyszło. Na ten komiks trafiłam, ponieważ na YouTube Łukasz Stelmach się nim zachwycał. A, jako iż czasem sięgam po rekomendowane przez niego komiksy i jeszcze nigdy się nie zawiodłam, to uznałam, że tym razem też kupię. No i tutaj zaczyna się rozbieżność gustów komiksowych Łukasza z moimi, bowiem ten komiks mnie się nie spodobał. Na początku myślałam, że to typowy slow starter, dlatego kupiłam tom drugi i fakt, w drugim dzieje się więcej, ale nadal jest to jeden, wielki Nadziew.
No, ale zacznijmy od pozytywów, bowiem moim zdaniem jest ich mniej, hehe. Po pierwsze, rysunki i kolory. O mój Nadboże z rewolwerem, mogłaby wytapetować sobie tymi rysunkami pokój. Są cudowne, po prostu aż nie wiem jak to opisać. Według mnie, idealnie podkreślają fabułę tej historii, jej chaos i pretensjonalność. Poza tym, dynamika tych rysunków też jest cudowna. Chodzi mi o to, że ruchy postaci, jak na przykład machnięcie ręką, podniesienie kawałka materiału, rzucenie papierosa czy nawet podbiegnięcie jednej z bohaterek do samochodu jest przedstawione tak, że da się to bardzo łatwo przenieść na nasz świat. Naprawdę, dynamika postaci wygląda tak, że mogłaby się wydarzyć w rzeczywistości. Wszystkiego oczywiście dopełniają te piękne kolory, no cudo po prostu. Wyglądają jak dla mnie tak trochę jakby zostały stworzone przy użyciu dużej ilości starych i/lub prostych kredek, jakie można znaleźć w supermarkecie. Nie wiem czemu, tak mnie się te kolory po prostu kojarzą, no. Jednak pasują, idealnie dopełniają te przeidealne rysunki, dzięki czemu przynajmniej szata graficzna komiksu jest przyjemna dla oka. Co do bohaterów, to główny złoczyńca, którego imię albo nie padło, albo padło w wypowiedziach napisanych polgrishem, które też się zdarzają i wiem, że są celowo i ja jego imienia nie wyłapałam. Jedynie jedna postać raz mówi do niego per. Wielki Ojcze, ale w tych dwóch tomach pojawiło się to raz, także ta. Typek jest świetny. Co prawda nie znamy za bardzo jego motywacji, może w późniejszych tomach to się wyjaśnia, ale ja raczej aż tak bardzo się nie poświęcę aby doczytać ten chłam do końca tylko dla tej jednej postaci. Wiemy tyle, że ściga nasze cztery główne bohaterki, które przypadkowo przeniosły się w czasie do roku dwa tysiące szesnastego. A, no i porywa zdaje się losowych ludzi i trzyma w jakichś tubach i chyba, ale chyba, nie jestem pewna, wnioskuję to po jednej postaci z tomu drugiego, klonuje ich? Co prawda pojawia się bardzo, BARDZO, rzadko, nad czym ubolewam, bowiem zdaje się najbardziej interesującą postacią z tego całego padołu. Szczerze, to pod koniec drugiego tomu nawet zaczęłam mu trochę współczuć, mimo iż nie wiem dlaczego i czy powinnam mu współczuć. Tak się powinno tworzyć złoczyńców, szanowni państwo. Oczywiście ma on też swoich pomocników, a najbardziej wyraźną jest jedna kobieta, którą z jakiegoś powodu nasz główny zły nazywa Kardynałem. Nie zrozumiecie wiele z jej wypowiedzi, ona mówi polgrishem i co prawda nie czytałam oryginalnego wydania Paper Girls, ale sądzę, że w oryginale jest to po prostu engrish. Nie wiem czemu tak mówi, ale mam teorię. Otóż w tym komiksie jest kilka postaci, które normalnie mówią jakimiś dziwnymi krzaczkami, które nie wyglądają jak znany na Ziemi język. No, ale gdy zdobywają jakiś translator, to co prawda mówią po swojemu, ale my rozumiemy ich wypowiedzi. Wszyscy inni mówią normalnie, ale ta jedna może znalazła jakiś uszkodzony translator, bowiem mówi jakby jej wypowiedzi były przepuszczane przez Google Tłumacz. Z tego co ja się zorientowałam, to nie jest to wyjaśnione w tych dwóch tomach, więc to tylko moje gdybanie. Drugim plusem jest druga Erin, klon jednej z głównych bohaterek o tym samym imieniu, która jest podróżniczką w czasie. Niby jest dobra, ale tak naprawdę to za byle gówno zrobiła sporą szramę na ramieniu Erin z roku dwa tysiące szesnastego, więc raczej nie. Ma ona za zadanie przeprowadzić nasze bohaterki przez portal do przyszłości, gdyż niby tam będą bezpieczne. Wydaje się być ciekawą postacią, ale guess what, pozbywają się jej w tym samym tomie, poprzez przerzucenie jej przez zamykający się portal. No kurwa mać, jak można pozbywać się tak ciekawej postaci, która potem mogłaby mieć znaczenie w fabule? I też rzadko się pojawiała, co tylko szkodowało, bowiem naprawdę, w mojej opinii zapowiadała się ciekawie. No i jeszcze ma fajny strój, spójrzcie tylko:
Widać, że ten strój to skrzyżowanie zajebistości rysownika z zajebistością kolorysty. Nie wiem czemu, ale naprawdę mnie się podoba to, jak druga Erin wygląda. Co prawda jej czerwony skafander, który jest widoczny wszędzie jest okropny i wygląda jak metalowy wór ziemniaków, ale ten tutaj to cudo. Może to przez te kolory mnie się podoba, ale aż się chyba zainspiruję tym przy tworzeniu ubioru dla jakieś mej Retconningowej postaci. Dziesięć na dziesięć, przechodzisz dalej. Trzeci plus to sam koncept fabuły. Mimo iż prosty jak bagietka z Biedronki, to wbrew pozorom z motywu ataku kosmitów, porywania i klonowania ludzi oraz podróży w czasie dałoby się stworzyć coś ciekawego i zawierającego mnóstwo zwrotów akcji, ale tutaj ewidentnie scenarzysta nie zaszalał. A jak wspominałam, wierzę że mógłby dać radę. Tłumaczenie też jest w porządku. Co prawda nie znam oryginału, bowiem od razu czytałam to po polsku, ale zdania mają sens, poza miejscami, gdzie sensu nie powinny mieć, nie zauważyłam błędów interpunkcyjnych, więc to ewidentnie idzie na plus, bowiem komiks da się bezproblemowo czytać w naszym rodzimym języku. No. I z plusów to...TYLE.
Teraz moja ulubiona część recenzji czyli jadym z minusami. Pierwszy i najważniejszy to chaos czy wręcz powinnam powiedzieć Nadchaos. W mojej opinii scenarzysta ewidentnie nie wiedział, o czym chciał nam dokładniej opowiedzieć, więc mówi o wszystkim, co mu do głowy przyszło. Raz śledzimy sen Erin, który nie ma kurwa w pierwszych dwóch tomach żadnego związku z fabułą, jest prawdopodobnie po to aby rysownik i kolorysta mogli zacząć udowadniać swoją zajebistość, potem śledzimy cztery główne bohaterki, czyli KJ, Erin, Mac i Tiffany, które rozwożą gazetę, potem z dupy pojawiają się kosmici, jakaś maszyna w piwnicy jakiegoś domu, potem Najlepsza Postać Całych Dwóch Tomów a.k.a nasz główny zły, pojawia się jakiś stwór, przez który Tiffany przypomina sobie jak marnowała dużą część dzieciństwa na jakąś głupią grę oraz oczywiście mamy od zajebania kadrów tego, bowiem wiecie, trzeba jeszcze bardziej udowodnić zajebistość rysownika oraz kolorysty, o czym wiemy, że mają wręcz Nadtalent i tak dalej, i tak dalej. No ja jebix, tak nie powinno się robić! Jasne, wątki poboczne powinny istnieć, one są w każdej opowieści, ale w głównej mierze akcja powinna iść do przodu. A tymczasem niby idzie, ale tak naprawdę nie wiadomo, co autor chciał nam przekazać. Przez to po prostu nie da się wczuć w historię i, wbrew pozorom, przynajmniej dla mnie, zaczęła się ona dłużyć i już wolałabym zamiatać ulice niż czytać to gówno. Przejdźmy też do bohaterów, poza tymi trzema, o których wspominałam w zaletach. O mój Nadboże z rewolwerem, spal to. O bohaterach poza głównymi bohaterkami i bohaterami wymienionymi w zaletach nie ma co gadać. Pojawiają się tylko na chwilę i generalnie są aby wykonać jedno zadanie powierzone im przez fabułę. A to uleczyć kogoś, a to aby kogoś dręczyć i tak dalej, i tak dalej. Jasne, bohaterowie epizodyczni też są potrzebni historiom, ale umówmy się, w tym komiksie znaczenie mają tylko główne bohaterki i złoczyńcy. Cała reszta to narzędzia do wykonania powierzonych im przez fabułę zadań, przez co nie da się z żadnym z nich utożsamić. Nawet matka Mac jest po to aby spróbować się zupełnie bez sensownego powodu zabić oraz potem z jakiegoś powodu zniknąć i nie, nie zabiła się jak coś. *Klask klask* Co do głównych bohaterek... <Idzie szukać pasującego miejsca tortur w Retconningverse.>. No właśnie. Są wkurwiającymi kurwami, a przynajmniej według mnie, bowiem zawsze ktoś te szmaty może polubić. Jedna wkurwiająca od drugiej. Przy Mac to w ogóle mam ochotę wejść do świata tego komiksu i udusić ją gołymi rękami. Powie ktoś, czy ta dziwka pada pod koniec? Bowiem jeżeli nie, to się osobiście wkurwię. Ona jest pretensjonalną szmatą. Nie dość, że odzywa się jak typowy gimbus, pali prawdopodobnie po to aby wyglądać cool przed swoimi koleżankami, zachowuje się jak ułom oraz ubiera jak gimb próbujący udawać fajnego. Ja wiem, wiem, można dużo przeklinać i nie być pretensjonalnym przy tym, ale Mac klnie w taki sposób, że da się bardzo łatwo wyczuć jej próbę bycia cool. Jedyne co w niej lubię, to fakt, że jest nietolerancyjna jak ja. A tak poza tym, to nie wiem jak jej koleżanki mogą z nią wytrzymywać. Zachowuje się gorzej niż ja w wieku dwunastu lat, a ja wtedy byłam ultra niedojebana, co widać po rzeczach analizowanych w mej Samoanalizatorni. A pozostałe główne bohaterki? Są wkurwiające przez to, że są nudne, po prostu nudne. Erin jest wyróżniająca się, bowiem jej przynajmniej mogę współczuć, gdyż przypadkowo została postrzelona. Jednocześnie jest też głupia, bowiem nadal zadaje się ze swymi koleżankami, mimo iż z tego, co się po tym chaosie idzie zorientować, to one ją przypadkiem postrzeliły, no chyba, że to ktoś inny, bowiem wtedy chaos się już zaczyna jak pojebany i weź coś zrozum. Ja rozumiem, że we czwórkę przenoszą się w przyszłość, ale jakby mnie moje koleżanki postrzeliły, to bym im dała solidny wpierdol tak, że nie mogłyby się ruszyć i działałabym na własną rękę aby wrócić do swoich czasów. No, ale nie, lepiej nie mieć mózgu. Pozostałe dwie bohaterki są nuuudne. Są istotne, bowiem są głównymi bohaterkami, ale nie da się z nimi utożsamić przez to, że w sumie wydają się piątym kołem u wozu. Na serio, jakby ich nie było, to akcja mogłaby wyglądać dokładnie tak samo jak obecnie. A i żebym nie zapomniała: plot twist na zakończenie pierwszego tomu. To najbardziej przeruchany zwrot akcji jaki można sobie wyobrazić i mimo iż można byłoby go wykorzystać ciekawie, to nie został tak użyty. Ja rozumiem, że Erin z przyszłości mogła się zdziwić widząc siebie z przeszłości ze swymi dawnymi komentarzami, no ale błagam. Wypowiedź "To jakiś żart? Ja jestem Erin Tieng." jest bezsensowna. Czy ta parówa nie zdaje sobie sprawy, że na świecie może zdarzyć się zbieżność imion i nazwisk? Nie jest to może częste, ale jednak możliwe. Tak, wiem do czego ten plot twist zmierzał, ale według mnie scenarzysta zbyt sztucznie i sztywno to wykorzystał, przez co tylko zmniejszył moje zainteresowanie pozostałymi tomami. Generalnie na początku drugiego tomu mamy powtórkę z plot twistu, tylko wydłużoną o Erin z roku dwa tysiące szesnastego jadącą i jadącą aż dojeżdżającą do miejsca, w którym skończył się tom pierwszy. Po co to? Rozumiemy, Erin z przyszłości spotkała siebie z przeszłości oraz swe dawne koleżanki. Na chuj to wydłużać to ja nie rozumiem. Wiadome jest, że przed dojechaniem tam, gdzie dojechała, musiała jechać już przez jakiś czas, no. A, rozwijając jeszcze temat o tym wspomnieniu Tiffany. No to było bez sensu. Bowiem nasi dzielni niedzielni bohaterowie nagle spotkali jakiegoś dziwnego stwora, który oplótł szyję Tiffany, przez co ta zaczęła przypominać sobie jak marnowała dzieciństwo na jakąś głupią gierkę. I oczywiście mamy to przedstawione na panelach. Ja rozumiem i popieram zdanie, że rysownik i kolorysta tego komiksu to zajebistość w najczystszej postaci, ale gdyby wypierdolić na taczkach z klifu te kadry, to komiks na niczym by nie stracił. Rozumiem, że tomy w Polsce są złożone z amerykańskich zeszytówek, a przeciętna ma po dwadzieścia stron, ale można byłoby te kilka stron zapełnić, nie wiem, walką z tym potworem? Rozwojem postaci? Daniem więcej miejsca złoczyńcy? No, ale nie, lepiej kurwnąć nic niewnoszącymi panelami.
Dobra, kończę już, bowiem chyba widać już jak na dłoni, że nie polecam tego komiksu. Nie rozumiem, co ludzie w tym widzą, że ten ściek stał się popularny w Stanach Zjednoczonych. Wiecie, inaczej nie trafiłby do Polski, bowiem u nas wydawcy wydają te uznane komiksy i w sumie często dobrze, ale jak widać nie zawsze. Po prostu, jak wspominałam, ten komiks mógłby być ciekawy. Wystarczyłoby tylko rozwinąć główne bohaterki, dać miejsce złoczyńcy i jego ludziom oraz klonowi Erin, dać jakieś relacje pomiędzy postaciami oraz ogarnąć ten chaos aby dało się to czytać. Nie wiem jak w pozostałych tomach, ale wątpię aby coś się polepszyło. Jedyne co wiem, to fakt, że pozostałych tomów już nie kupię, bowiem akcja nie staje się lepsza. Czterdzieści złotych mogę wydać na jakiś inny, znacznie ciekawszy komiks, na przykład mogę za nie na Allegro kupić kolejne dwa tomy Deadpoola z Marvel Now!, co jest znacznie lepszym i przyjemniejszym wydatkiem niż Paper Girls.
Ocena końcowa to: 1/10. Gdyby nie złoczyńca, klon Erin, rysunki i kolory byłoby zero na dziesięć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top