Rozdział 8
Dwa następne dni minęły... cholernie wolno. Każdy dzień był okropnie monotonny, te same badania, ci sami lekarze, te same pielęgniarki. Ugh. Ale bogu dzięki nadszedł dzień w którym Brendon ubrany w swoje czarne rurki i dużą, białą bluzkę ukochanego stał w poczekalni czekając aż jego chłopak załatwi wszystkie podpisy i papiery. Na przedramieniu miał wciąż bandaż, ale nic się nie liczyło. Wraca do domu. Do Ryana. To było najważniejsze. Może z pięć minut później Ryan podszedł do niego i pomógł ubrać mężczyźnie bluzę, założył mu także kaptur i ciemne okulary.
-Wybacz, fani są na zewnątrz. Ale twoi ochroniarze i samochód także, musimy tam tylko przejść. Przeprowadzę cię, nie bój się. - Obiecał i Brendon uśmiechnął się do niego wdzięcznie. Nim zauważył, wychodzili już na zewnątrz. Błysk fleszy, krzyki, piski, wszystko na raz się zaczęło. Łącznie z wyciąganymi w jego stronę kartkami i długopisami. Wcisnął się bardziej pod ramię Rossa i przyspieszył idąc do auta. Może z 30 sekund później byli w środku i wraz z dwoma ochroniarzami z przodu, odjechali z podjazdu.
- To... masz tak zawsze? Dużo się zmieniło odkąd byłem w zespole. - Zauważył Ross wciąż obejmując młodszego mężczyznę. Z ochroniarzem mieli już ugadane, że wpierw jadą do mieszkania Urie'go po jego rzeczy a potem prosto do domu Ryana. Do ich domu. Gdzie teraz będą mieszkać, pomimo takiej przerwy, potrzebowali się. Nie mógł teraz odwieźć Brendona do domu i stwierdzić „miło było, ale narka". To by było najgorsze co w życiu zrobił... Zaraz po pierwszym odejściu.
- Czasami jest lepiej, zależy jacy fani się trafią. Wiesz, na ostatniej trasie zrobili takie śliczne, kolorowe serduszka które podświetlone latarką świeciły na różne kolory. Włączali to na jedną z moich piosenek, byli cudowni. Ale są też tacy jak ci przez których... no wiesz. Musiałem zostawić mój dom. - Powiedział dość smutno wtulając się bardziej w jego bok. Miewał swoje wzloty i upadki z fanami ale kochał ich najbardziej na świecie. I będzie musiał przekazać im okropną wiadomość... Bał się powiedzieć im, że najbliższe koncerty muszą zostać odwołane. Że lekarz zalecał mu co najmniej dwa, trzy miesiące odpoczynku. Od śpiewu, od zbyt dużego wysiłku fizycznego czy psychicznego. Oczywiście planował prowadzić live'y, peryskopa i takie rzeczy, ale to wciąż nie wyrównywało braku koncertów.
- Oh, rozumiem. Pojedziemy najpierw do ciebie, weźmiemy jakieś ubrania czy coś, dobrze? Spakujesz co dla ciebie ważne, pomogę ci. Potem razem pojedziemy do mnie, podoba ci się ten plan? - Dopytał chcąc znać zdanie swojego odzyskanego kochanka. Mężczyzna skinął głową więc uznał to za potwierdzenie.
*
Prawię godzinę później dostali się w końcu do mieszkania Uriego które... było wręcz okupywane przez fanów. Ross nie mógł w to uwierzyć bo fakt, po wytłumaczeniu ukochanego mógł to zauważyć. Byli tacy, którzy stali z boku, trzymali grzecznie kartki do podpisu, czy jakieś upominki. Ale byli także tacy których ochrona właśnie trzymała. Wysiedli razem z dużego samochodu i teraz także Ryan mógł dostrzec tą różnicę. Ci... normalni fani uśmiechali się, machali, słyszał także pytania o zdrowie, czy wszystko w porządku i tym podobne. Ci mniej normalni po prostu piszczeli i ktoś nawet rzucił kwiatami w/do Brendona. Oczywiście mężczyzna nie miał jak tego złapać dlatego starszy z nich po prostu osłonił go swoim ciałem, o tyle dobrze, że były bez kolców. Szybko dostali się na posesję a potem prosto do mieszkania gdzie niestety była żona Uriego.
- Brendon?! Jesteś! Tak się martwiłam! Nie odbierałeś telefonu ani nic! Przyjechałam do domu bo przez internet się dowiedziałam, że jesteś w szpi... talu... - Zawahała się dopiero gdy ujrzała nie jednego, lecz dwójkę mężczyzn. Niepewnie patrzyła na nich jakby szukając odpowiedzi i Brendon wiedział już, że to będzie ciężka sprawa.
- Sarah... tak mi przykro... - Powiedział i tyle wystarczyło by kobiecie zaszkliły się oczy. I spodziewał się wszystkiego. Krzyku, pisku, głośnego płaczu, nawet uderzenia, ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego Sarah objęła się ramionami i wytarła łzy.
- Jesteś szczęśliwy? Z... z Ryanem? - Spytała o mało nie używając pierwszego imienia mężczyzny. Nigdy jeszcze chyba nie rozmawiała z Brendonem o nim, a zwłaszcza nie przy nim. To było dziwne.
- Tak. - Brendon nawet nie musiał patrzeć na Ryana by czuć, jak ten patrzy się na niego z wręcz serduszkami w oczach. Uwielbiał to.
- W... w takim razie, pójdę się spakować. I... i cieszę się twoim szczęściem. Jeśli tego właśnie chcesz... zadzwoń do mnie gdy będziesz gotowy porozmawiać o prawnikach i... i rozwodzie. Nie bój się, nie odbiorę ci majątku, domu ani... ani psów. Wszystko jest twoje. - Powiedziała na co Brendon od razu kiwnął przecząco głową i podszedł powoli do niej przytulając niewiele niższą kobietę. Odsunął się po chwili.
- Dom jest twój co do psów... zdecydujemy później, razem. Ja... ja jadę do Ryana. Podładuję u niego telefon bo chyba zdechł i... i jest w sypialni. Gdybyś chciała spokoju od fanów, sprzedaj mieszkanie. W razie czego mogę dopłacić za wynajem następnego i... i naprawdę przepraszam, że tak się stało. Ja... nawet nie wiesz jak strasznie cię przepraszam...
- Brenny, wiedziałam od początku. Od zawsze wiedziałam, że to jego kochasz. Myślałam, że z czasem ci przejdzie ale... taka miłość nie przechodzi. Dziękuję za wszystko co powiedziałeś i mam jedną prośbę, zatrzymamy tą sprawę jako prywatną? Tak samo rozwód? Nie chcę, by media znały wszystkie szczegóły. - Poprosiła. Wiedziała, że i tak nie miała szans w tej sprawie więc chciała wyjść jak najbardziej ugodowo i... może pozostać w przyjaźni?
Urie kiwnął głową i chwilę jeszcze porozmawiali zanim wraz z Ryanem udali się na piętro by spakować wszystkie jego rzeczy. Cieszył się, że jego... teraz już chyba była żona tak dobrze zareagowała. Mimo wszystko, lubił ją. Chciał pozostać w dobrych stosunkach bo teraz... czuł się jakby zamykał jeden rozdział w swoim życiu. Jakby... jakby wszystko miało być już tylko lepiej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top