Day 28; Apokalipsa

Zapach ciał rozkładających się na betonie drażnił mój nos. Buty ślizgały się na ludzkich wydzielinach, a ja musiałem przez to chodzić ostrożniej. Z paska od spodni odpiąłem maskę przeciwgazową i założyłem ją. Dzięki temu wszystko wydawało się o wiele przyjemniejsze. Nawet przechadzki na odwrotnym cmentarzu.

Minęły już trzy miesiące, od kiedy praktycznie cała ludzkość padła jak muchy. Tak po prostu, bez powodu. W ciągu tego całego czasu nie zobaczyłem innej żywej osoby, chociaż uważnie szukałem, a żyłem przecież w stolicy Włoch, gdzie zawsze roiło się nie tylko od mieszkańców co od turystów. Próbowałem wszystkiego, od krzyczenia przez megafon, włączanie alarmów czy nadawanie sygnałów przez telewizję lub radio. Nic, zero odzewu. Jedynie co mi pozostało to szukanie ludzi na własną rękę. Myślałem też nad opuszczeniem miasta, może w głąb Europy? Mógłbym osiedlić się na farmie, zacząć hodować zwierzęta i rośliny. Jeszcze tylko dwa lata i większość jedzenia w sklepach będzie zepsuta.

Co dziwne inne zwierzęta nie umarły, psy, ptaki czy owady – wszystkie żyją. Zastanawiałem się, czy to może choroba, czy atak z innego kraju? Nie byłem w stanie sprawdzić niestety, czy w innych krajach zdarzyło się to samo.

Dałem radę znaleźć samochód terenowy, zamknięty. Pana leżącego na miejscu kierowcy delikatnie zniosłem na asfalt. Otworzyłem wszystkie okna i wytarłem miejsce siedzące oraz kierownicę. Nim wsiadłem do środka, zabezpieczony pistolet położyłem na siedzeniu obok siedzenia kierowcy, a mój plecak rzuciłem do tyłu. Zamknąłem drzwi, już miałem odpalać silnik, gdy usłyszałem głośne miauczenie. Wyjrzałem zza drzwi, za którymi stała ruda kotka.

— Co jest mała? Potrzebujesz czegoś? — Otworzyłem drzwi, a zwierzę uznało to za zaproszenie do środka. Wskoczyła na mnie, a potem na tylne siedzenie, gdzie ułożyła się wygodnie.

— Czyli jedziesz ze mną, mam rozumieć? Okej, ale żadnego miauczenia i przystanków na toaletę. I od teraz jesteś Lien. — Odpaliłem samochód i zacząłem jechać. Droga przez miasto była bardzo niewygodna, przez ciała znajdujące się wszędzie autem rzucało na boki. Dopiero po mniej więcej godzinie wyjechałem z Rzymu. Drogi były gładkie, ale co chwile musiałem robić manewry wymijające samochody. Praktycznie każdy samochód uległ wypadkowi. Na szczęście żaden się nie palił, a jeżeli się palił, to powinien już dawno zgasnąć.

Lien na tylnym siedzeniu przeciągnęła się i po chwilowym obserwowaniu mnie, uznała, że dalsza drzemka to świetny pomysł. Zatrzymałem się na stacji paliw.

— Lien, zostań tutaj. — Wziąłem pistolet z siedzenia obok i go odbezpieczyłem. Powoli wysiadłem z samochodu, przyglądając się wszystkiemu wokół. Trzy tiry, dwa samochody. Sprawdziłem je, a w nich były tylko zwłoki. Podszedłem do szklanych drzwi. W środku nikogo nie było. Popchnąłem drzwi. Zrobiłem jeden krok i usłyszałem głos zza siebie.

— Nie ruszaj się i rzuć broń. — Odwróciłem się delikatnie i spojrzałem na osobę, która mi groziła. Zwykły młokos może dwadzieścia lat maks. Położyłem pistolet na ziemi i obróciłem się do niego przodem. Ręce uniosłem na wysokość swojej głowy.

— Spokojnie dzieciaku, nie zrobię ci krzywdy. — Chłopakowi nogi i ręce się trzęsły. Pistolet, który trzymał w dłoni, wyglądał, jakby przeżył obie wojny światowe. Przyjrzałem mu się bardziej. Stara skórzana kurtka, starte jeansy, adidasy. Chyba ubrania zabrał swojemu ojcu, bo widocznie były na niego za duże. Miał może metr siedemdziesiąt, ledwie sięgał mi do ramion. Brunet zrobił jeden krok i zacisnął dłonie jeszcze mocniej na pistolecie.

— Zastrzelę cię, jeżeli... jeżeli podejdziesz! — Zaczął krzyczeć, ale widać, że się bał. Nic nie było w stanie go uspokoić, nawet jeżeli zabiłbym się sam. Musiałem zaryzykować, jeżeli nie zastrzeli mnie z własnej woli, to omsknie mu się ręka i mnie zabije. Cholera.

— Ty chcesz mnie zabić? Z taką pozą? Łokcie zgięte, bliżej ciała. I trzymaj spust, tylko wtedy, kiedy naprawdę chcesz kogoś zabić. — Chłopak intuicyjnie zaczął patrzeć na siebie i poprawił swoją postawę. Wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku.

— Dobra, a teraz ugnij delikatnie kolana i trochę szerzej je daj. I trzymaj silną postawę, stój prosto, patrz na swój cel. Ramiona trzymaj delikatnie napięte. — Nastolatek poprawił się ponownie. Teraz wyglądał pewniej siebie, nie trząsł się już tak bardzo, ale na twarzy nadal malował się mu strach. Nawet nie zauważył, jak kawałek po kawałeczku zbliżałem się do niego.

— Dobra pozycja i technika to połowa sukcesu. — Stałem przed nim na wyciągnięcie ręki.

— A druga połowa? — Dzieciak zapytał mnie cicho.

— Zdecydowanie. — Szybkim ruchem lewej dłoni, jego obie ręce przeniosłem w bok, tak aby pistolet we mnie nie celował. Drugą dłonią złapałem go za bolesne miejsce na karku, a chłopak puścił broń, którą ja przejąłem. On wystraszony odsunął się ode mnie. Stał teraz jak skulony, pobity pies. Wymierzyłem w niego. Zamknął oczy i prawdopodobnie oczekiwał na strzał, który nie nastąpił. Wszystkie naboje wyciągnąłem i wrzuciłem do kieszeni, a pistolet położyłem na ziemi. Poszedłem po swoją broń, którą włożyłem z powrotem do kabury.

— Vasco Mannarino. — Przedstawiłem się i wszedłem do środka. Nie słyszałem niczego z zewnątrz. Może sobie poszedł? Jednak się myliłem, a za mną wszedł tamten chłopak. Obróciłem się, ale tym razem nie byłem na jego celowniku.

— Lovinio Votta. Przyjaciele mówią mi... Mówili mi Lovi. — Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę, po czym pozbierałem puste kartony, w które pochowałem jedzenie, które wytrzyma najbliższe kilka miesięcy. Uklęknąłem przy jednej z półek i wrzucałem opakowania zjedzeniem. Po chwili Lovi zaczął mi pomagać z tym. Nic nie mówiliśmy przy tym.

Zanieśliśmy pudła do bagażnika samochodu, którym przyjechałem. Lien akurat się przebudziła i zaczęła miauczeć, wołając o coś do jedzenia. Otworzyłem jej jedną z puszek z konserwą, którą znalazłem w budynku. Lovi głaskał ją przez chwilę, a potem przerwał i zaczął mówić.

— Tak w ogóle, jakim cudem przeżyłeś wypuszczenie gazu? — Spojrzałem na niego dziwnie. Znaczy, pamiętam, jak wybudziłem się w szpitalu, pod butlą z tlenem i maszyną monitorującą pracę serca, ponieważ miałem wypadek cztery miesiące temu.

— No bo nagle pojawił się ten gaz i wszyscy zaczęli się dusić. Co dziwne, na zwierzęta nie działał. Ja dałem radę wytrzymać te trzy minuty bez tlenu, bo trenuję nurkowanie od małego i się po prostu wyćwiczyłem. Większość osób po prostu umarła. — Zamknąłem bagażnik i spojrzałem w niebo. Gaz, co? Dowiem się, co się stało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top