Day 27; Łaty w kosmosie

— Marek. Marku! MARECZKU! — Wrzaski brata obudziły go z dziewięciogodzinnej drzemki. Na wpół zaspany podniósł się na łokciach i przyjrzał się Julkowi.

— Co jest do jasnej cholery? Nie widziałeś, że drzemałem? — Czterdziestolatek wstał do pozycji siedzącej, wziął otwartą puszkę piwa i resztę trunku wlał do gardła. Nawet jednego dnia dla siebie nie może mieć.

— Józia, twoja krowa... Została porwana przez kosmitów. Musimy ją ratować! — Jurek zaczął nim trząść przerażony tym, co się przed chwilą stało.

— Wróć tutaj, jak będziesz trzeźwy, Jurek. Ja idę spać. — Marek już miał się położyć, gdy Jurek siłą go wyciągnął na dwór.

Zobaczył dysk, który swoimi neonowym światełkami go oślepiał. Gdy tylko latający statek uciekł z jego pola widzenia, zauważył dzwonek na szyję, który podarował swojej ulubionej krówce, Józi. Teraz on leżał na ziemi.

— Nie! Jezu, Boże! Dlaczego ja?! — Marek upadł, zalewając się łzami i wyklinając wszystkich bogów, jakich znał oraz inne osoby postronne. Uderzał o ziemię pięściami, przeklinał i krzyczał. Ona była źródłem jego dochodu oraz szczęścia, jak ma sobie poradzić bez swojej ukochanej krówki?

— Już zadzwoniłem po policję, powinni zaraz tu być. Chodź do środka, musisz być wykończony. — Jurek zabrał mężczyznę do domu, podał mu trochę wody i zarzucił mu koc na plecy. Po prawie godzinie przyjechała policja.

— Przepraszamy, że tak szybko, ale już jesteśmy. Sierżant Maciej Kwiatkowski i Podkomendant Julia Nowakowska. Czy są w stanie nam Państwo opisać, co się stało? — Policjant usiadł na krześle przed Markiem. Policjantka stanęła obok swojego pomocnika i wyciągnęła notesik, gdzie zaczęła spisywać każde słowo wypowiedziane przez tamtą trójkę.

— Zabrali mi ją, złodzieje, psiarze waleni! To pewnie Kowalscy mendy pieprzone. Jak tylko i zobaczę, to połamię im te kręgosłupy. — Marek stał się agresywny tylko na wspomnienie o sytuacji sprzed godziny.

— Proszę Pana, to są groźby karalne, ale jak coś to my nic nie słyszeliśmy.- Mężczyzna nachylił się w stronę starszego człowieka.

— Dobrze, dobrze. Ja wszystko opowiem. Marek poszedł na krótką, kilkugodzinną drzemkę. Ja zacząłem robić w polu i przy okazji wypuściłem Józię, aby się wybiegała. A tu, jakby znikąd pojawił się talerz świecący. Jak ja się kurde wystraszyłem, Pan nawet nie uwierzy! Wciągnęli Józię tym swoim dziwnym światłem i nie ma jej. Nie mamy pojęcia gdzie może być. — Jurek ze smutkiem w oczach przytulił Marka, w geście pocieszenia.

— Sprawdzimy poszlaki i do Państwa się odezwiemy. Życzymy miłego dnia.- Policjanci po kilku minutach rozmowy opuścili budynek i odjechali, śmiejąc się.

— Załatwią to Marku, spokojnie. — Jurek się podniósł i podszedł do drzwi. Zanim wyszedł, obrócił się jeszcze do starszego brata.

— Jak na razie pójdę popracować, a ty odpocznij. — Młody człowiek wyszedł z domu, cicho zamykając drzwi.

Marek z bólem w sercu oraz w gardle, ponieważ woda była za zimna, zasnął na kanapie. Marzył po cichu, że jednak to wszystko to żart albo kłamstwo. Tak bardzo tego pragnął.

Obudził go krzyk i zielone światło z zewnątrz. Wybiegł, trzymając blisko siebie kocyk w różowe ciasteczka. Ujrzał na zewnątrz Józię, która na szyi miała coś metalowego. Jurek z omdleniem leżał na trawie.

— Co się tutaj dzieje? Józia? Kochanie moje, jesteś cała! — Marek już chciał podbiec do swojego zwierzątka, gdy ta zatrzymała go, podnosząc delikatnie przednią nogę.

— Marku, dziękuję Ci za opiekowanie się mną na tej planecie, ale już mój czas tutaj minął Wracam do mojej rasy. Generał Józia się odmeldowuje. — Krowa o bardzo niskim głosie pożegnała się z Markiem i weszła do statku. Marek zdążył zobaczyć inne krowy w środku, klikające w jakieś przyciski.

Mężczyzna jedną ręką przytrzymywał kocyk na ramionach, a drugą zasalutował. Po jego policzkach płynęły łzy. Jego brat właśnie się wybudził i był zdziwiony całą sytuacją, ale gdy znowu ujrzał statek, znów zemdlał. Po chwili już ich nie było; nie było kosmitów czy jego Józi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top