Day 19; Liar Liar

"Jestem kłamcą. Tak na mnie od zawsze wołali, od kiedy byłam małym dzieckiem. Ponoć od zawsze dużo kłamałam, od małych błahostek o sprawy życia i śmierci. Ludzie w wiosce zaczęli się coraz bardziej złościć na moje wybryki. Gdy ostatnia osoba, która mnie chroniła, umarła... Zaczęło się piekło. Za najmniejsze kłamstwo, gorącym żelazem, niczym na krowie, odciskano znak. Jeden znak za jeden fałsz. Brzmi logicznie.

Nigdy nie byłam w stanie tego kontrolować, próbowałam wiele razy. Zaakceptowałam to. Jednak oni tego nie zaakceptowali. Na swoim ciele miałam już dokładnie dziewięćdziesiąt cztery znaki w kształcie podkowy. Czy to miało już znaczenie? Pewnie nie. Znaczy, może miało, gdyż kończyło im się miejsce na moim ciele, aby je zostawiać. Kwestią czasu było, aż zaczną to robić na twarzy lub dłoniach.

Zamiast to kontrolować, zaczęłam po prostu nie mówić. Łatwiej było wszystko pokazać znakami, niż mówić. W ten sposób nie kłamałam w ogóle. Ich nienawiść do mnie była zbyt wielka – zmuszali mnie do mówienia, czyli do kłamania. Chcieli mnie karać. Dla nich to była świetna zabawa. A ja po prostu mam dość. Tej wioski, tych ludzi. Chcę po prostu trochę spokoju i ciszy.

Z domu wyszłam rankiem, chciałam nazbierać trochę pokrzyw oraz lawendy, dziko rosnącej na polanie w lesie. To jedyne, według nich, do czego się nadawałam. Strasznie mnie to bolało, ale da się ujść z bólem psychicznym. Chociaż on nie mija tak łatwo, jak fizyczny.

Wybrałam się drogą do lasu. W oddali zobaczyłam zbliżających się bandytów. Przecież... To niemożliwe! Przecież mamy zwiadowców w tych lasach. Nie zauważyliby ich? Muszę zawiadomić wioskę, zanim nas zaatakują. Kosz wiklinowy zawiesiłam na barku zamiast na dłoni, zadarłam spódnicę i zaczęłam biec, ile sił w nogach. Droga normalnie trwa dwadzieścia minut, ale teraz to było może z trzy.

Przy wejściu do drogi stał nas „przywódca", Jurim. Po prostu jest z nas najbogatszy i najstarszy. Od zawsze chciałam utopić ten pusty łeb w rzece nieopodal. Damie jednak tego nie wypada, nawet takiej ze wsi. Najlepiej to rzucić na pożarcie świniom.

Zadyszana podeszłam do mężczyzny i próbowałam zamigać, o co chodzi. Potrząsnął mną i kazał mi mówić normalnie. Zrobiłam, jak kazał. Gdy tylko usłyszał słowo bandyci, zostałam zdzielona w twarz, nazwana kłamcą i zabrana do miejscowego kowala. Zobaczył mnie i od razu wiedział co robić. Tym razem wybrał twarzy, pierdolona menda. Nawet dłonie byłby lepsze. Na moim prawym policzku, został wypalony znak podkowy. Skóra popękała gdzieniegdzie i krew zaczęła spływać mi po białej koszuli oraz równie białym fartuszku. Nie obeszło się bez moich krzyków. Zapach spalenizny przestał mi przeszkadzać już dawno.

Chyba zemdlałam na chwilę. Obudziłam się w akompaniamencie krzyków i ognia. Leżałam na kamiennej podłodze, w chacie kowala. Nie miałam siły ani nie chciało mi się wstawać. Umrę tutaj, przynajmniej nie z mojej winy."

To wszystko, co tu napisałam... Kłamałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top