Rozdział VI: E.T. go home
Mercy zmroziło w miejscu. Że co takiego?! Nie mogła dobrze usłyszeć...
- Jaki kontakt, człowieku?! - Jej głos zabrzmiał dziwnie piskliwie. Jakby właśnie oberwała w jaja. - To przecież niemo... niemożliwe!
Żołnierz znów prychnął i tylko przyspieszył kroku, ale Angela nie była już w stanie za nim nadążyć. Bok znów zaczął piec ją intensywnie. Przecież self-healing wciąż nie działał... a taki nagły wysiłek, w połączeniu z szokującą informacją...
- Z-zatrzymaj się, chyba mam krwotok wewnętrzny - skłamała, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że mężczyzna prawdopodobnie nawet nie wie, co to takiego ten "krwotok wewnętrzny".
Niestety miała rację.
- Pyty-pyty, dobre sobie. Poradzisz sobie, to normalne. Krew powinna być we wnętrzu! - Odwrócił się przez ramię i posłał jej pełen wyższości szeroki uśmiech.
Ale ona nie zamierzała odpuścić. Zahamowała gwałtownie, ryjąc obcasami oficerek głęboko w ziemi. Nawet takiego barczystego mężczyznę, jak Żołnierz trochę to przystopowało.
- Stój, Schweinehund, potrzebuję kolejnej apteczki! - Rozpaczliwie podniosła głos, nieco dramatyzując. Źle się poczuła z tym, że nazwała go tak brzydko... no ale czasami trzeba.
Żołnierz był tym faktem co najmniej niezadowolony, ale - mamrocząc pod nosem różne nieprzyjemne rzeczy - zatrzymał się i polecił Angeli, żeby na niego zaczekała.
- Tylko tym razem - wyszarpnął jej zza pasa piłę i podsunął ją Mercy pod sam nos - użyj tego, jakby ktoś się do ciebie podwalał! Zrozumiano?
Angela skinęła głową, spoglądając na niego z taką miną, jakby przyjmowała od samego prezydenta rozkazy odnośnie jakiegoś arcyważnego manewru wojskowego. Żołnierza najwyraźniej to zadowoliło, bo bez dalszego marudzenia zostawił ją w spokoju i poszedł szukać dla niej apteczki.
Mercy podeszła do stojącego nieopodal sporej wielkości kamienia, usiadła na nim i podpierając twarz na dłoniach wlepiła wzrok w porytą pociskami ziemię. Pomijając podziw, pod którym była - skierowany pod umiejętności Inżyniera, no bo kontakt w tak krótkim czasie? - w jej sercu szalała teraz burza emocji. Z przewagą negatywnych.
Tak na to czekała! Tak tęskniła do domu, do Overwatch, do przyjaciół, którzy byli dla niej jak rodzina! A teraz? Okazało się, że kompletnie nie była gotowa na powrót.
- Mój Boże... - jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach. Rękawice pachniały gumą, krwią i mokrą ziemią, a do tego były strasznie brudne, ale nie to stanowiło w tamtym momencie największe zmartwienie kobiety.
Jak ona się im pokaże?! Przecież nie była sobą... To zresztą mało powiedziane - wyglądała i czuła się okropnie. Jak oni wszyscy na to zareagują? Jack, Winston czy Ana pewnie zacisną usta i będą udawali, że wszystko w porządku, ale Lena, Hana? Pharah, Genji...? Na samą myśl o tym, że miałaby tam do nich podejść i przywitać się jak gdyby nigdy nic, kobieta czuła, jak w gardle tworzy jej się ogromna gula.
A do tego jeszcze... jak sama zareaguje, kiedy zobaczy... siebie? Znaczy nie siebie, tylko tego dziada okupującego jej ciało. Mercy wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić, ale nie była w stanie. Dlaczego pałała do Medyka taką nienawiścią? Przecież to z pewnością nie jego wina i prawdopodobnie czuł się tak samo źle. Może nawet równie zagubiony, co ona. Kto wie.
A potem znów pomyślała o tym, "co ludzie powiedzą" i nie była w stanie już dłużej powstrzymać łez.
Nie mogła powiedzieć, że płacz ją oczyścił - twarz wciąż miała umazaną we krwi i błocie - ale poczuła się minimalnie lepiej. Poszlochała, posmarkała, w porządku, ale trzeba było wstać i ruszyć dalej, prawda? Twardym trza być, nie miętkim. Tego się nauczyła po latach w swoim zawodzie. Nie można sobie pozwolić na więcej niż kilka minut słabości.
Szybko zatem z grubsza się ogarnęła i zdjęła okulary, żeby je wyczyścić. Świat, który jeszcze przed chwilą był tylko rozmazaną łzami papką, znów zmienił się w niewyraźną mieszaninę kolorowych plam. Pociągnęła nosem, próbując znaleźć po kieszeniach jakikolwiek kawałek chusteczki, kiedy nagle usłyszała gdzieś blisko trzepot skrzydeł i charakterystyczne gruchanie.
Szybko przetarła oczy, wytarła szkła o materiał spodni i założyła okulary na nos, rozglądając się czujnie wokół. W okolicy murku nieopodal mignęły jej białe piórka. Mercy ostrożnie podniosła się z kamienia i powoli przeszła kilka metrów, wychylając się niepewnie.
Zza ogrodzenia wyskoczył nagle... gołąb. Angela wlepiła w niego zdziwione spojrzenie, na które ptak odpowiedział równie inteligentnym. Wpatrywali się tak w siebie przez chwilę - ona zszokowana, a on jakby lekko zaintrygiwany.
- ... Archimedes. - Przypomniała sobie imię gołąbka. - Co ty tutaj robisz? - Otarła twarz, jakby próbowała odgonić od siebie widmo wcześniejszego załamania nerowego i ukucnęła ostrożnie, nie chcąc przepłoszyć swojego małego towarzysza.
Ptak wykonał kilka gwałtownych ruchów głową i odfrunął kawałeczek dalej. Mercy westchnęła, opadając tyłkiem na ziemię (no bo i tak była cała brudna, co jej zależało). Czyli co, teraz nawet gołębie będą się od niej odwracać? Jeszcze się pewnie okaże, że tej całej zamiany ciał nie uda się odwrócić, ona zostanie tu uwięziona na zawsze i już do końca pozostanie... sama. Znowu poczuła, jak zbiera jej się na płacz.
Chcąc odgonić od siebie łzy, skupiła całą uwagę na obserwowaniu Archimedesa. Nawet ją rozczulało, jak ptak rozkosznie hopsał sobie po tym pobojowisku, grzebiąc w ziemi w poszukiwaniu Bóg jeden wie czego. W którymś momencie jednak gołąb zatrzymał się na dłuższą chwilę w jednym miejscu, z uporem stukając dziobkiem w podłoże. A kiedy stukaniu zaczął towarzyszyć odgłos uderzania o metal, Mercy poczuła się nieco... zaintrygowana.
Zmarszczyła brwi i podniosła się z ziemi, po czym podeszła do miejsca, w którym grzebał gołąb. Ptak jakby tylko na to czekał. Zaraz gdy Mercy bardziej się do niego zbliżyła, odskoczył na bok i podfrunął bliżej niej, siadając Angeli na ramieniu.
Uśmiechnęła się i pogłaskała go delikatnie palcem po główce.
- Więc jednak się ode mnie nie odwracasz, co? - Usilnie próbowała wyciszyć głos rozsądku, który krzyczał, że chyba zwariowała, że gada do gołębia. - No dobra, ale zobaczmy, coś ty tutaj znalazł... - Postarała się ukucnąć na tyle wolno, żeby Archimedesowi było wygodnie, ale na tyle szybko, żeby nie przeciążyć pewnemu Niemcowi stawów kolanowych i uklękła na ziemi.
Od razu w oczy rzucił jej się błysk metalowej powierzchni czegoś przykrytego niewielką warstewką gleby. Zmrużyła oczy i niewiele myśląc zaczęła odgrzebywać tajemniczy przedmiot, zaciekawiona, czym takim może się okazać.
Gdy do reszty oczyściła go z ziemi i uniosła na wysokość oczu, uśmiechnęła się jedynie z niedowierzaniem.
- Zegarek - uciekło jej. Prychnęła cicho, kręcąc z rozbawieniem głową i zerknęła na siedzącego na jej ramieniu gołąbka. - To stąd pancio brał pieniądze na swoje chore eksperymenty? Zbierałeś mu pogubioną biżuterię i akcesoria?
Ptak oczywiście nie odpowiedział, a jedynie schował dziób w pierzu na piersi i począł czynić piórka. Zrobił to jednak z takim majestatem, że w oczach Angeli sprawił wrażenie wielce urażonego.
- Dobra, wybacz. - W tej jednostronnej rozmowie z gołębiem było coś odświeżającego. Coś, co momentalnie przegoniło wszystkie jej łzy i cały zły humor. - Dziękuję, że mi to pokazałeś. - Obejrzała zegarek z każdej strony i poklikała wszystkie przyciski, jakie znalazła. - Hm. Mimo wszystko chyba nie działa. Ale nie szkodzi, zatrzymam go. - Posłała Archimedesowi pełen wdzięczności uśmiech i schowała zegarek do kieszeni.
Mniej więcej w tym momencie w scenerię wskoczył im zdyszany, ale już nie wyglądający na niezadowolonego Żołnierz. W dłoni ściskał uwalaną tajemniczą czerwoną substancją łopatę, a pod pachę wciśniętą miał sporą apteczkę. Szybko zresztą rzucił ją Mercy.
- Wybacz, że tak długo, ale po drodze natrafiłem na niebieskiego Skauta. Musiałem gnojka pogonić! - Machnął zamaszyście łopatą, płosząc tym Archimedesa, który ku rozżaleniu Angeli zaraz poleciał w swoją stronę. Żołnierz zwiesił ręce, spoglądając z konsternacją za ptakiem. - A ten tu nagle skąd? Doktor raczej nie wypuszcza ich na pole bitwy. A szkoda, bo przydałyby się siły powietrzne...
Mercy wzruszyła ramionami i zużyła apteczkę, wzdychając z ulgą. Zarówno samopoczucie fizyczne, jak i morale znacznie jej podskoczyły.
- Nie wiem, jakoś nagle przyleciał... - Wzięła głebszy oddech, upewniając się, że cała chęć do płaczu kompletnie z niej uleciała i posłała Żołnierzowi przepraszający uśmiech. - Wybacz, że tak nas spowolniłam. Możemy już iść?
Mężczyzna przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi. Dopiero odrobinę później w końcu zajarzył.
- Och, tak, kontakt! - Ponownie chwycił Mercy za nadgarstek i pociągnął za sobą, idąc równym, miarowym ale i szybkim krokiem. - Szybciej, szybciej, mamy opóźnienie, babeczko! Ruszaj się, raz-dwa, raz-dwa!
Angela jedynie uśmiechnęła się pod nosem i - starając się zachować optymizm i pogodę ducha - dała mężczyźnie poprowadzić się do reszty drużyny.
.
Do bazy dotarli już po tym, jak kobiecy głos z głośników ogłosił "ZWYCIĘSTWO!" i przeciwna drużyna rozbiegła się w popłochu. Znów mieli krótki "postój", bo Żołnierz absolutnie nie był w stanie się powstrzymać przed pokazaniem niebieskim, kto tu rządzi. Lecz kiedy w końcu udali się na miejsce, Inżynier i reszta - włączając w to pannę Pauling - już na nich czekali.
- Też byłem zdziwiony - odpowiedział Mercy na jej pytanie, jakim cudem udało się połączyć z Overwatch w tak krótkim czasie. - Zresztą nawiązałem kontakt, kiedy grzebałem w komunikatorze, nudząc się sam przy punkcie. Trzeba było widzieć moją minę, jak nagle połączyłem się z waszym agentem! - Uśmiechnął się i przesunął gogle z oczu na czoło, spoglądając wesoło na Angelę. - Pewnie jesteś podekscytowana, co? Bo ja bardzo.
Wymusiła uśmiech i skinęła głową. Teraz, kiedy znalazła się jeszcze ten jeden krok bliżej powrotu, cały stres ponownie uderzył. Mimo to kobieta starała się trzymać dalej.
- Ogólnie - kontynuował Inżynier - okazało się, że oni też próbowali się z nami skontaktować. To dlatego poszło tak szybko. Tak więc nie musisz się przejmować, że nasz doc wiele u was nabroił. Raczej dość szybko go złapali.
No i super. Przynajmniej to jedno zmartwienie mniej. Odetchnęła z ulgą, tym razem uśmiechając się szczerze, choć z lekka zmęczonym uśmiechem. Inżynier posłał jej współczujące spojrzenie.
- Nie chcę być niemiły, ale radziłbym umyć twarz. Jest cała we krwi, a niedługo wchodzimy na wizję. Tam masz łazienkę. - Pokazał jeden z korytarzy.
Bogu dzięki za tego faceta. Mercy kompletnie o tym zapomniała. Szybko pobiegła do łazienki, umyła dokładnie twarz i ręce, wyczyściła okulary i ogólnie spróbowała zmienić niewyjściowy wygląd Medyka w coś, w czym nie wstydziłaby się pokazać. Nie wyszło, ale efekt i tak był zdecydowanie lepszy, niż przed próbą. Gdy tylko skończyła, błyskawicznie pognała z powrotem do pracowni, gdzie Inżynier kręcił już coś przy średniowiecznie wyglądającym telewizorku.
***
Przynajmniej dali mu się przebrać, bo w tej zbroi było raczej średnio wygodnie. A jedno połamane skrzydło jeszcze dodawało problemów z równowagą. Medyk co prawda domyślał się, że podarowanie mu nowych ciuchów z zestawu panny Ziegler nie było ze strony Overwatch objawem dobroci, a raczej chcieli jak najszybciej naprawić usterki, które wyrządzili w uzbrojeniu pani doktor, ale nie narzekał.
Tak więc po wzięciu szybkiego prysznica i zjedzeniu jakiegoś dziwnego batona musli, którego prawie siłą wpakował w Medyka czarny żabi chłopiec, mógł w końcu przebrać się w coś bardziej komfortowego. Dali mu przylegający czarny sweter z golfem, niebieskie jeansowe spodnie, wyjątkowo wygodne płaskie buciki i - ponieważ grzecznie o to poprosił - lekarski kitel. Innymi słowy, może nie był gotowy na podbój świata jako seksowna pani doktor, ale na pewno zrobiłby ładną buźką furrorę na dyżurze na oddziale dla emerytów.
Gdy był już gotowy, Brazylijczyk - przedstawił się jako Lúcio, ale Medyka średnio to interesowało - odprowadził go z powrotem do sali obrad, z której jeszcze poprzedniego dnia uciekał na złamanie karku. Tam został powitany mruknięciem przez Żołnierza: 76, który polecił mu usiąść obok siebie i "nie próbować żadnych sztuczek". Doktor uśmiechnął się sztucznie i grzecznie wykonał polecenie, starając się nie zwracać uwagi na mordercze spojrzenia siedzącej po drugiej stronie stołu starej Amari.
- Jak wygląda sytuacja, Winstonie? - zagadnął Morrison goryla, który dłubał coś przy jakimś dziwnym pilocie. Poza kontrolerem, na stole przed małpą leżało również coś w rodzaju tablicy rozdzielczej, z całą masą pokręteł, dźwigienek i przycisków.
Winston przestał na chwilę garbić się nad urządzeniem, poprawił okulary i zerknął na niewielki zegarek na swoim nadgarstku.
- Za dwie minuty wybije umówiona godzina. Wtedy wraz z drugą stroną równocześnie włączymy odbiorniki i spróbujemy nawiązać kontakt. - Ponownie pochylił się nad tablicą, delikatnie przekręcając jedno z pokręteł. - Próbuję jak najlepiej skalibrować komunikator, żeby nie było żadnych zakłóceń, ale czasoprzestrzeń to dość niepewne wody.
Morrison skinął głową i już się nie odezwał. Medyk wychylił się delikatnie, próbując wyjrzeć zza Żołnierza: 76 i rzucił okiem na urządzenie, którym bawił się Winston. To naprawdę niesamowite, że w tych czasach mieli dostęp do takich technologii, o jakich mu się nawet nie śniło! Ręce świerzbiły go na myśl, ile mógłby osiągnąć z tą techniką i niewielką pomocą kogoś, kto zna się na urządzeniach elektrycznych na tyle dobrze, na ile on zna się na grzebaniu w ludzkich bebechach.
Atmosfera była jakby gęsta. W pomieszczeniu nie dało się słyszeć nic, poza delikatnym klikaniem towarzyszącym manewrom Winstona przy jego urządzeniach. Medyk odnosił wrażenie, jakby wszyscy obecni w pomieszczeniu - czyli praktycznie te same osoby, z którymi był tu ostatnio - wpatrywali się w niego intensywnie. Nawet Jack, który przecież miał na sobie swoje gogle, więc nie można było tego stwierdzić. Ale doktor przywykł już do stresujących, pełnych gniewu spojrzeń. Skupił się więc na odliczaniu w myślach sekund.
Dokładnie po stu dziewiętnastu Winston przekręcił mocniej jedną z korbek, pociągnął największą dźwignię i wcisnął przycisk na swoim pilocie. Kilkanaście ekranów znajdujących się na jednej ze ścian rozbłysło nagle niebieskim światłem, a na środkowym, najobszerniejszym z nich, na chwilę pojawiło się logo - wykonana dość zamaszystą czcionką litera A i podpis: ATHENA. Po tej chwili symbol zniknął, a wszystkie telewizorki zgasły, pozostawiając tylko jeden główny, który teraz szumiał miarowo, jakby szukając sygnału...
Kolejne sekundy mijały, a szum zdawał się stawać głośniejszy i głośniejszy. Medyk czuł, jak hałas wpełza do jego głowy i obejmuje każdą myśl, nie dając od siebie uciec. Zaczynało go to poważnie irytować i już miał ochotę na odwalenie jakiejś chorej akcji z ucieczką, kiedy nagle szum urwał się i rozległo się naprawdę głośne kliknięcie, jakby ktoś nagle odczepił kabel mikrofonu. Doktor skrzywił się i spojrzał na ekran, który najpierw kompletnie zgasł, a po chwili znów się zapalił, ukazując niewyraźny obraz jakiegoś pomieszczenia.
Medyk uśmiechnął się szeroko, rozpoznając w nim ich skromną pracownię naukową.
Obraz lekko przechylił się, a moment później w kadr zajrzał Inżynier, marszcząc lekko brwi. Po chwili rozchylił delikatnie usta, pomachał niepewnie, a potem uśmiechnął się i wyprostował, odsuwając nieco od kamery.
- Rany koguta, to działa! Cześć, Winston, synu.
Goryl uśmiechnął się półgębkiem, unosząc dłoń w geście pozdrowienia. Morrison odkaszlnął, podziękował Winstonowi skinieniem głowy i zwrócił się do Inżyniera.
- Dzień dobry. To z panem mam ustalać plan działania? - Wyrównał plik kartek, który trzymał w dłoniach i spojrzał na ekran wyczekująco.
Uśmiech Inżyniera przeszedł w lekko łagodniejszy i Teksańczyk pokręcił głową, ponownie chwytając kamerę.
- Nie, nie, przepraszam... Już nakierowuję na dowództwo - mówiąc to przekręcił kamerę i oczom zebranych ukazała się ubrana na fioletowo kobieta, siedząca elegancko na już-nie-tak-eleganckim drucianym krześle. Kawałek obok, na nieco dalszym planie stało drugie siedzisko, na którym spoczywał starszy mężczyzna... na widok którego Medyk poczuł się wyjątkowo nieswojo.
To był... on.
- Witam panią. - Żołnierz: 76 odchrząknął i odłożył papiery. Doktor miał wrażenie, że mężczyzna przygotował je sobie jedynie dla szpanu. - Nazywam się Jack Morrison, dowodzę organizacją Overwatch.
Kobieta skinęła głową i założyła nogę na nogę, splatając dłonie na podołku.
- Miło mi pana poznać, panie Morrison. Proszę się do mnie zwracać "panno Pauling". - Ton jej głosu nie był szczególnie wyniosły, ale nie był też ani trochę przyjacielski. Zarówno z jej doboru słów, jak i postawy ciała dało się wywnioskować, że nie ufa Overwatch, a cała ta komunikacja czasoprzestrzenna to niekoniecznie jej klimaty. No ale czemu tu się dziwić?
- Oczywiście, panno Pauling. - Jack wykazał się wyjątkową wyrozumiałością. - Pozwoli pani, że przejdziemy bezpośrednio do głównego tematu?
Medyk wyłączył się, niezbyt zainteresowany szczegółami tego, jak mają zamiar dostarczyć tę ich Angelę tutaj. Zamiast tego wlepił wzrok w ekran, z fascynacją obserwując poczynania swojego sobowtóra.
Od razu dało się zauważyć, że to nie był on. Ciekawe ile zajęło to jego teammate'om? To nie mogło pozostać niezauważone zbyt długo - ten Medyk był ewidentnie spięty, wyraz twarzy miał raczej niemrawy i siedział też jakiś taki skulony, wpatrując się we własne dłonie złożone na kolanach.
Nagle mężczyzna podniósł wzrok i choć ich oczy nie mogły się spotkać przez różnicę w położeniu kamer i ekranów, doktor wiedział, że tamten drugi też się w niego wpatruje. Na twarzy sobowtóra malował się szok przemieszany z niedowierzaniem.
Wpatrywali się tak w siebie dłuższą chwilkę, aż w końcu Medyka wyrwał z letargu lekko podniesiony głos Morrisona.
- Przepraszam, ale to niemożliwe. Nie możemy podać wam naszych współrzędnych, nasz kompleks znajduje się w ściśle tajnym położeniu, nie możemy ot tak go sobie zdradzić!
Panna Pauling pokręciła głową, wzdychając ciężko.
- Obawiam się, że bez tego sobie nie poradzimy. Engie?
- Nie ma opcji - dobiegło gdzieś spoza kadru. - Wszystkie plany, które nam przedstawiliście oczywiście pomogą, ale na nic się zdadzą, jak nie będziemy mieli współrzędnych. Nie nadasz listu bez adresu, synu.
Jack zmarszczył czoło i przeczesał siwiznę palcami, wpatrując się intensywnie w porozkładane na stole papiery. Nagle coś chyba przykuło jego uwagę, bo złapał jedną z kartek i podniósł ją lekko nad stół, nie spuszczając z niej wzroku.
- ... dobrze, chyba mam pomysł. Podam wam zaraz współrzędne, ale przed transportem będziemy musieli jeszcze poczekać kilka godzin. - Po otrzymaniu od panny Pauling wiadomości zwrotnej w postaci skinięcia głową, Jack podyktował jej powoli ciąg numerów.
Prawie wszyscy w pomieszczeniu wbili w Morrisona zdziwione spojrzenia. Po chwili Medyk też się do nich dołączył, choć niekoniecznie rozumiał, o co chodzi. Jack uspokoił je jednym gestem i po kilku ostatnich, drobnych ustaleniach zakończyli rozmowę. Ekran zgasł, a w pomieszczeniu raz jeszcze zapadła głucha cisza.
- Jesteś pewien, Jack? - Przerwał ją w końcu Winston. - Nie byliśmy tam od lat. To miejsce może już się równie dobrze sypać.
Żołnierz: 76 westchnął ciężko, zbierając porozkładane papiery.
- Tak, jestem pewien. To najlepsze, co przyszło mi do głowy. - Podał Winstonowi dokumenty. - Ale spokojnie, na pewno jeszcze stoi. To dobra baza.
Medyk rozejrzał się bez zrozumienia po ludziach i już miał zadać jakieś pytanie, kiedy nagle Morrison odwrócił się i spojrzał na niego z powagą, którą dało się wyczytać nawet przez jego gogle.
- Pakuj szczoteczkę do zębów. Lecimy na Gibraltar.
---
Mercy - *przechodzi jedno załamanie nerwowe za drugim*
"Dobra, nie jest źle... Poza tym Medyk pewnie czuje się tak samo okropnie, a może nawet i gorzej!"
Tymczasem Medyk - *bawi się cyckiem*
"Hehe ale to fajne..."
Tu taki krótszy rozdzialik. W ogóle ferie mi się kończą, jutro do szkoły a ja wykańczam to coś, zamiast powtarzać materiał. Widzicie jak Was kocham?
Alternatywna nazwa tego rozdziału: "Jedziemy po Medyku ostro ft. Lil Angie"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top