Rozdział IV: Czarny chleb i czarna kawa

Jak się okazało, Medyk zdążył tak przyzwyczaić się do Guardian Angela, że opanował poruszanie się z jego pomocą praktycznie do perfekcji. Dzięki tej umiejętności sprawił, że pogoń za nim stała się ciężka, długa, niebezpieczna i wyjątkowo upierdliwa.

Nie obyło się bez paru otarć, guzów i kilku innych, bo - jak to już supporci mają - doktor po prostu nie mógł się obejść bez wpuszczania gonitwy w pole i doprowadzania do kolizji. I prawie udałoby mu się ostatecznie zwiać, gdyby nie popełnił jednego taktycznego błędu.

Po tym, jak podleciał do ćwiczącego jazdę po wyboistej ściance Lúcio i powalił go na ziemię, znalazł się w martwym punkcie. O tej porze dnia i roku mało kto zaglądał na zewnętrzny obszar treningowy. Było na to zwyczajnie za gorąco. Tak więc Medyk znalazł się w kropce, powoli opadając na ziemię i rozglądając się gorączkowo, w poszukiwaniu ratunku lub chociaż jakiejkolwiek kryjówki. I nagle uśmiechnął się z ulgą i triumfem, dostrzegając swoją szansę.

- Ej! Liebling! - wrzasnął, ile miał sił w płucach.

Pharah nie należała do osób, które chowały się przed upałem. Wręcz przeciwnie - pochodziła z gorącego, wrogiego Egiptu i była przyzwyczajona do nieprzyjaznych warunków pogodowych. O tej porze dnia i roku lubiła oddawać się ćwiczeniom na wytrzymałość... oczywiście w pełnym sprzęcie. Ten dzień nie był wyjątkiem. Słysząc znajomy głos uniosła głowę, przerywając na chwilę swój trening.

Medyk pogrzebał gorączkowo w kieszeniach kitla, który zapomniał zdjąć po porannych badaniach. Jego dłoń natrafiła nagle na chłodny, gładki, kulisty przedmiot, a on o mały włos nie zaśmiał się z radości.

- Łap! - krzyknął i rzucił jabłkiem w stronę kobiety, wyrzucając je najwyżej, jak tylko mógł.

Przez Fareehę momentalnie przemówiły jej instynkty i wyćwiczony refleks. Egipcjanka niewiele myśląc odbiła się od ziemi, odpaliła silniki i śmignęła, błyskawicznie łapiąc owoc w powietrzu.

Na to właśnie liczył Medyk, który bez chwili zwłoki namierzył Pharę i podleciał do niej używając Guardian Angela. Zwycięstwo! Z tej wysokości mógł zaraz namierzyć jakiegoś nieostrożnego przechodnia, do którego mógłby...

Jednak Pharah, tak jak reszta bazy, otrzymała od Morrisona komunikat dotyczący zbiega. Szybko otrząsnęła się z chwili osłupienia i, nie będąc w stanie wpaść na żaden lepszy pomysł, chwyciła panią doktor mocną ręką za skrzydło. Następnie ścisnęła je gwałtownie, łapiąc przy okazji drugą dłonią dla asekuracji i wygięła je silnie.

Suchy trzask doszedł do uszu Medyka, który otworzył szeroko oczy i obrócił głowę, wpatrując się w Pharę w osłupieniu.

- Nein! - wydarł się jak opętany. - Coś ty zrobiła, ty durna dziewucho?! - Zachwiał się w powietrzu, nie będąc w stanie utrzymać się na jednym sprawnym skrzydle. - Nein, nein! - Zaczynał po maleńku panikować. Miał wrażenie, że jego powolne opadanie powoli nabierało tempa. Sięgnął za siebie i dotknął dłonią połamanego skrzydła, zagryzajac wargę. Nie, definitywnie nie było dla niego ratunku.

Fareeha uśmiechnęła się pod nosem i wyciągnęła ręce, które Medyk jednak zaraz odtrącił.

- Nie dotykaj mnie! - Tu padło jeszcze kilka niemieckich przekleństw. - Coś ty zrobiła, coś ty zrobiła...

Pharah westchnęła ciężko, ale jednak wyczuła panikę uciekiniera, spróbowała więc zachować spokój.

- Masz lęk wysokości? - spytała, nie będąc w stanie ukryć nutki rozbawienia w głosie. Odpowiedział jej kolejny potok niemieckich wyzwisk i przekleństw. Skwitowała go przewróceniem oczami. - Słuchaj, nie za bardzo masz w tej sytuacji wybór. Albo ładnie oddasz się w moje ręce i dasz się zanieść prosto do celi, albo zaczniesz tak spadać coraz szybciej i szybciej, aż w końcu wylądujesz gdzieś około boiska do koszykówki i tylko się połamiesz. No chyba że trafisz do kosza, to po drodze zdobędziesz parę punktów. - Uśmiechnęła się półgębkiem.

Medyk niekoniecznie docenił jej żart. Obrzucił ją oburzonym spojrzeniem pełnym wyrzutu, ale umówmy się - trudno jest traktować takie spojrzenie poważnie, kiedy osoba, która je rzuca, zachowuje się jak kot wrzucony do basenu.

Doktor próbował znaleźć jeszcze jakieś wyjście z sytuacji, ale szybko doszedł do wniosku, że dziewczyna miała rację. Spojrzał w dół i zagryzł wargę, widząc rozciągający się pod nimi krajobraz, bardzo zresztą ładny, ale składający się w przytłaczajacej wiekszości z twardej, nieprzyjaznej ziemi. No, był tam jeszcze komitet powitalny, czekający prawie bezpośrednio pod nim i egipską koleżanką. Wręcz zajebiście.

Wciąż opadał powoli, a kobieta sunęła obok niego, jednak z każdą sekundą jakby nabierał tempa i przechylał się lekko, czego nie mógł w żaden sposób uregulować. Musiał przyznać, że ostatnio znalazł się w takiej głębokiej dupie dość dawno temu, kiedy nieostrożnie zaczął overhealować Żołnierza, który postanowił zrobić sobie dwa rocket jumpy żeby wejść na podwyższenie... na które ostatecznie nie trafił.

Tak więc - po ocenie sytuacji już chyba po raz pięćdziesiąty - stwierdził, że nie pozostało mu nic innego, jak z podniesioną głową dać się złapać w stylu "na pannę młodą" i znieść na ziemię, gdzie wrogowie zaprowadzą go do bezpiecznej celi na twardym gruncie.

.

Pharah zdjęła hełm i westchnęła z ulgą, siadając na ławeczce. Tak, dzień był zdecydowanie zbyt gorący. I męczący. Wytarła ręcznikiem spoconą twarz, a następnie jej wzrok zatrzymał się na owocu, spoczywającym grzecznie na siedzeniu obok niej. Uśmiechnęła się pod nosem i podniosła jabłko, przetarła je ręcznikiem, po czym wzięła sporego gryza.

- An apple a day keeps the doctor away - mruknęła w zamyśleniu sama do siebie i zaraz parsknęła cichym śmiechem, mało nie opluwając się kawałkami owocu.

***

Na szczęście nie wszystkim powodziło się tak źle. Mercy miała akurat całkiem dobry dzień. Można by wręcz rzec, że świetny.

Po rozmowie z panną Pauling spała dobrze i wstała z łóżka cała w skowronkach. No, może raczej cała w gołąbkach... choć kategorycznie odmówiła snu w tym samym pomieszczeniu, co ukochane zwierzątka Medyka. Tak czy inaczej - wszystko układało się coraz lepiej.

Panna Pauling wydawała się być jedyną racjonalną osobą w całym tym rozgardiaszu. Nie cackała się, natychmiast przeszła do rzeczy - wszystko słyszała, wszystko wie, zapoznała się z sytuacją, mogą wystąpić takie i takie komplikacje, wszystko jest jak najbardziej wykonalne. Potwierdziły się niestety obawy, że ten świat nie dysponował technologią na tyle rozwiniętą, żeby pozwalała na podróże między uniwersami, ale nie wszystko było jeszcze stracone. Istniała bowiem możliwość skontaktowania się z bazą Overwatch i Inżynier ciężko pracował nad tym wieczorkami. Jeszcze lepsza wiadomość - dopiero zaczynał, a już mówił, że zbliża się coraz bardziej i kontakt był już zaledwie kwestią dni.

A to oznaczało, że od powrotu do domu dzieliło ją już niewiele! No, poza powrotem w dom zostawała jeszcze kwestia powrotu w ciało... a za nim też już tęskniła i to dość mocno. To właściwe dość spore niedopowiedzenie... płakać jej się chciało, gdy tylko zdarzyło jej się złapać gdzieś swoje odbicie. Czuła się, jakby trafiła do innego wymiaru - cóż, właściwie to tak było - który okazał się tak naprawdę być najgłębszą czeluścią piekielną, ale heeeej! Przecież wciąż była sobą! Tą samą błyskotliwą, dobrą, życzliwą, zawsze optymistyczną Angelą Ziegler! Co prawda w tym świecie i w tym ciele jej wewnętrzy blask pozostawał z lekka przyćmiony... ale to tylko taki szczegół, nie?

Z depresyjnych rozmyśleń wyrwał ją kolejny okrzyk wołający o leczenie. Trochę trudno było przestawić się z "I need healing!" na krótkie, głośne i prawie cierpiętnicze "Medic!!!"... Otrząsnęła się z zamyślenia i ścisnęła mocniej Mediguna, zostawiając w spokoju overhealowanego Grubego.

- Doktor już przyjmuje! - zawołała i pobiegła w stronę rannego.

Mercy w swoim życiu widziała już wiele i była zdolna przyzwyczaić się do praktycznie każdych najgorszych warunków, a mimo to doświadczenie barbarzyńskich walk, w jakich uczestniczyli jej nowi znajomi sprawiało, że dreszcz przebiegał jej po plecach. A nie była wcale taką miękką, delikatną istotą, jaką mogłaby się wydawać! Po prostu coś w tym jak oni walczyli... wydawało się niepokojące.

Uchyliła się przed pociskiem, który świsnął tuż nad jej głową, po czym walnął w ceglaną ścianę kilka metrów dalej, kompletnie ją rozwalając. Po chwili dało się słyszeć kolejny wystrzał, a zaraz potem triumfalny okrzyk niebieskiego Żołnierza, kiedy rakieta w końcu trafiła w cel... cóż, przynajmniej Mercy nie musiała się tam wpakowywać z Medigunem. Nie było już kogo leczyć.

Padła na ziemię i odturlała się na bok, słysząc charakterystyczny odgłos towarzyszący strzelaniu z wyrzutni Demomana. Chwilę potem kilka świecących, błękitnych punkcików wylądowało obok niej, eksplodując głośno. Zakryła głowę rękami, próbując osłonić się przed deszczem gruzu, kamieni i grudek ziemi, po czym podniosła się i chyląc się lekko uciekła na bok, chowając się za jedną z nielicznych stojących jeszcze ścian.

"W sumie to idzie się przyzwyczaić..." - pomyślała, przyciskając się plecami do muru i biorąc kilka głębszych oddechów. Ta chwila relaksu nie trwała jednak długo, bo zaraz kolejne "Medic!!!" zmusiło ją do przerwania przerwy i wyjścia z ukrycia.

- Znajdź sobie apteczkę... - mruknęła zmęczona, po czym zacisnęła usta i wyjrzała ostrożnie zza swojej bezpiecznej ścianki.

Droga była wolna. Mercy zebrała się w sobie i przemknęła najszybciej, a zarazem najciszej, jak tylko się dało do następnej osłony, próbując obejść jakoś toczącą się nieopodal walkę i cichaczem uleczyć sojuszników. Było trochę trudno, kiedy ci krzyczeli jak kłócące się ze sobą przedszkolaki.

- Medcy, w co ty się bawisz?! Ja tu umieram, koleś! - rzucił z wyrzutem Skaut, kiedy doktorowi w końcu udało się do niego zbliżyć.

Mercy gestem pokazała mu, żeby już się uciszył i uruchomiła leczący promień, od razu rozglądając się w poszukiwaniu innych rannych. Wokół nich było jednak praktycznie pusto... jak to już bywa po większych team fightach. Angela westchnęła ciężko i sprawdziła pasek naładowania na boku swojej broni.

- O proszę, prawie mam Übera! - mruknęła zaskoczona. Do tej pory nie było jeszcze okazji go użyć. Zbyt szybko umierała.

Skaut wzruszył ramionami, przeładowując shotguna.

- Dobra, fajnie, możesz go użyć na mnie, jak chcesz. - Poruszył brwiami. - A teraz chodźmy, wszyscy już się odradzają.

Ruszyła za chłopakiem, choć nie oszukujmy się - dość ciężko za tą cholerą nadążyć. Szybko go zgubiła, ale na szczęście nim do tego doszło udało jej się znaleźć przyjaznego Demomana, który zupełnym przypadkiem potrzebował leczenia! No bo któż go nie potrzebuje, któż...

- Dobra... - Szkot pociągnął nosem i otarł go zaraz rękawem. - Zrobimy im pranka, doktorku. Najpierw cicho od tyłu... - Narysował krawędzią denka butelki linię w mokrym od krwi piasku. - A potem SRRRRU! - Zamachnął się i roztrzaskał butelkę o kamień, za którym kucali. - Rozpieprzymy ich, doktorku. Bedzie zabaaaawa! - zanucił, zaśmiał się i podniósł się z ziemi. Mercy podążyła za jego przykładem. Pomijając dwie pierwsze czynności. - No to dobra, izie'yyyy! - Schował roztrzaskaną butelkę i wyszedł z ukrycia.

Wspólnie podkradli się do punktu kontrolnego i ukucnęli za stojącymi nieopodal celu skrzyniami.

- Chyba nas nie zauważyli! - ucieszyła się Mercy. Zerknęła mimowolnie na pasek naładowania. - Jeszcze tylko chwilka... I AM FULLY CHAR-- - Gwałtownie zatkała sobie usta dłonią. - C-co to miało być?! - wyszeptała przerażona. Odruch wykrzyknięcia tego... był silniejszy od niej.

Demoman spojrzał na nią przez ramię, marszcząc brwi. Po chwili jakby nagle go olśniło.

- No tak... ty nie jesteś doktorkiem! Coś tam mi się obiło o uszy... - I jakby na utwierdzenie tych słów pogrzebał sobie małym palcem w uchu, wzruszając ramionami. - No to ten, to się zdarza. Medyk już tak ma. - Stęknął cicho, wyprostowując się powoli. - No dobra, skoro z naszej taktyki i tak już nici...

Gdy tylko mężczyzna wychylił głowę zza skrzyni, dało się słyszeć przeraźliwy pisk, zaraz potem świst wielu nabojów wystrzelonych naraz, a jeszcze później okrzyk bojowy wrogiego Inżyniera*. Demoman opadł na podłogę, a skóra na jego twarzy jakby pojaśniała o kilka tonów.

- ÜberCharge! - wrzasnął, wpatrując się w Mercy z niebezpiecznym błyskiem w oku. - Teraz!

Angela posłusznie wykonała polecenie, zbyt zszokowana, żeby to choć raz przemyśleć.

W momencie, w którym przesunęła palcem po włączniku z boku Mediguna, przez jej ciało przeszedł jakby prąd, w żadnym wypadku jednak nie nieprzyjemny. Wręcz przeciwnie - poczuła, jakby mogła wszystko. Dosłownie: wszystko. Nic nie było jej groźne. W tamtym momencie nie była już tylko Angelą, Mercy - była prawdziwym aniołem, wszechmocnym, zdolnym jednym machnięciem ręki zniszczyć lub ocalić setki istnień. Była kuloodporna. Była...

Otworzyła szerzej oczy, wpatrując się w przestrzeń. Na szczęście nie była byle jakim medykiem polowym - była w pełni wyszkoloną panią doktor. Szybko otrząsnęła się z tego błogiego uczucia i wróciła na ziemię, bezzwłocznie kierując promień ÜberCharge na sojusznika.

Demoman wrzasnął donośnie i rzucił się prosto w ogień wieżyczek, a Mercy chcąc nie chcąc podążyła za nim. Niewiele obserwowała tego, co działo się wokół niej, skupiona raczej na doznaniach związanych z użyciem nowej umiejętności. Zwracała uwagę na to, jak naboje nie wyrządzały jej żadnej krzywdy, a jedynie odbijały się od jej ciała, zadając mniej-więcej tyle bólu, co rzucona od niechcenia kauczukowa piłka. Jak zmysły wyczuliły jej się do tego stopnia, że słyszała dokładnie brzdęk opadających na posadzkę łusek i szybkie kroki nadbiegających przeciwników jak i sojuszników. Nie miała zielonego pojęcia, czym była ta technologia, ale była po prostu genialna. Niemożliwe, że ten cały Medyk mógł sam stworzyć takie arcydzieło. Czymkolwiek to było... czyniło ze zwykłych ludzi bogów. Lub może raczej anioły śmierci.

Gdy ÜberCharge przestał w końcu działać, Mercy czuła więcej niż rozczarowanie. Ta technologia była jak narkotyk, a Angela potrzebowała następnej dawki. Nie to stanowiło jednak w tamtym momencie największy problem.

Demoman praktycznie nie przejął się końcem Übera - rozwalił przecież wieżyczkę, zasobnik, teleporter... cały inżynierowy zestaw z Inżynierem włącznie. Dalej posuwał się naprzód, strzelając w przeciwników bombami i zbliżając się coraz bardziej do punktu kontrolnego. Mercy ufnie podążała za nim, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu niebezpieczeństwa.

Nagle rozległ się trzask towarzyszący wystrzałowi z karabinu snajperskiego. Demoman najpierw zesztywniał, a następnie zachwiał się, okręcając wokół własnej osi i upadł na posadzkę bez żadnych oznak życia.

Mercy stanęła jak wryta, wpatrując się w zwłoki szeroko otwartymi oczami. Szybko jednak otrząsnęła się z chwilowego osłabienia i uchyliła się gwałtownie. Pocisk świsnął tuż nad jej głową, prawie muskając czarne włosy.  Zaczęła rozglądać się gorączkowo, próbując określić, skąd nadlatywały strzały. Bez krwistoczerwonej smugi w powietrzu było to zdecydowanie trudniejsze zadanie.

Jej towarzysze broni biegali w panice wokół niej, ale ona już czuła, że żaden z nich nie został obrany za cel. Każdy dobry snajper wie, że zawsze w pierwszej kolejności należy zdjąć właśnie medyka.

Odskoczyła na bok, a kolejny pocisk świsnął obok, tym razem nie chybiając całkowicie. Mercy syknęła przez zęby, czując, jak kula rozcina jej skórę. Dotknęła dłonią prawego przedramienia i szybko przycisnęła ją mocniej do rany, widząc krople krwi na swojej rękawicy. Znów odskoczyła, wiedząc, jak z każdą sekundą jej sytuacja się pogarsza, a każda chwila zwłoki może kosztować ją życie i zaczęła biec, szukając jakiegokolwiek schronienia.

Już prawie jej się udało, już chwytała się ściany, już wślizgiwała się za róg, kiedy rozległ się kolejny trzask, a ona poczuła rozrywający ból w boku. Wrzasnęła i ostatkiem sił szarpnęła ciałem, chowając się za ścianą. Zaraz potem przycisnęła się plecami do muru i dysząc ciężko osunęła się na ziemię, odrzucając broń i przyciskając obie dłonie do zranionego lewego boku.

Pot zalewał jej oczy, mimo to widziała, jak trzy warstwy ubrań, które miała na sobie - koszula, kamizelka i raczej dosyć gruby płaszcz - z zawrotną prędkością nasiąkały krwią. Zacisnęła powieki, a jednak wciąż mogła dostrzec, jak jej pasek zdrowia migał na czerwono. Było źle. Bardzo.

Pozwoliła sobie na kilka głębszych wdechów i powolnych wydechów. Wiedziała jednak, że nie było czasu na dłuższy relaks. To wojna, nie rundka paintballa. Dźwignęła się, jęcząc z bólu i oparła się o ścianę, biorąc jeszcze kilka świszczących oddechów. Przycisnęła rozgrzane czoło do chłodnego muru i odczekała jeszcze chwilę, po czym powoli ruszyła na poszukiwanie apteczki.

Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że pozostawiała ślady krwi zarówno na podłodze, przez posokę kapiącą z rany, jak i na ścianie, przez plamy na rękawicy, ale nie dbała o to. Niech ktoś ją po prostu znajdzie i dobije. Jak nie natrafi na apteczkę... po co ma się w końcu męczyć? Co prawda self-healing działał, ale miała wrażenie, że leczyła się wolniej, niż powinna. Korytarz, którym szła rozmazywał jej się przed oczami, a ona mimo to dalej brnęła w to gówno. W końcu dotarła do pomieszczenia, w którym powinna znajdować się apteczka... jednak wcale jej tam nie było.

Mercy jęknęła rozpaczliwie i znów opadła na podłogę, wpatrując się w leżące pod ścianą pudełko nabojów. Ktoś tu niedawno był i zgarnął jej leki sprzed nosa. Czekało ją jeszcze kilka ładnych minut cierpienia. Przymknęła oczy i skupiła się na oddychaniu, próbując nie myśleć o tym, ile krwi już straciła, ile śladów zostawiła i jak jasno migał jej pasek zdrowia.

Odczekała chwilę w tym stanie, po czym powoli rozchyliła powieki. Uśmiechnęła się z ulgą, widząc rozmyty kształt, niebieskawo-zielonkawą skrzynkę leżącą grzecznie obok amunicji i tylko czekającą na to, żeby ją podnieść. Mercy dźwignęła się ostrożnie i wyciągnęła rękę, sięgając po apteczkę, kiedy nagle przerwał jej głośny, charakterystyczny i dziwnie znajomy głos:

- Och mein Gott! Guten Tag, przyjacielu, kopę lat!

Mercy z przerażeniem otworzyła szeroko oczy i odwróciła się gwałtownie, przynajmniej na tyle, na ile pozwalał jej zraniony bok. Czy jeszcze niedawno nie wydawało jej się, że było bardzo źle? Myliła się. Było beznadziejnie.

***

Czyli ostatatecznie sytuacja obu naszych bohaterów nie przedstawiała się zbyt różowo. Kiedy Mercy męczyła się na polu bitwy, Medyk siedział zamknięty przez całe popołudnie, noc i poranek. I chyba oddałby wiele, żeby jednak się z nią z powrotem zamienić.

Doktor leżał na mimo wszystko dość komfortowej pryczy, ze splecionymi na piersiach dłońmi i nogami wyciągniętymi do góry i opartymi o ścianę. Musiał przyznać, że był pod wrażeniem tego, jak rozciągnięta była ta dziewczyna. Nie czuł nawet najmniejszego rwania w kolanach.

Wpatrywał się w sufit, trochę rozmyślając nad tym, w jaki sposób pokroiłby Jacka Morrisona, trochę nad tym, jakby tu zwiać z tej celi, a trochę nad zwykłymi pierdołami, typu "ciekawę jak to biedne dziewczątko radzi sobie w naszym małym piekiełku, uhuhuhu". Czyli podsumowując, nie robił nic specjalnego. Nudził się.

Nagle z rozmyśleń w stylu amerykańskiego emo nastolatka wyrwało go pukanie do ciężkich, metalowych drzwi. Przekręcił lekko głowę, wpatrując się w wyjście z celi.

- Zajęte - rzucił burkliwie.

Metalowa płytka w drzwiach odsunęła się, ukazując skrawek ciemnej skóry i parę kobiecych oczu.

- Chcesz coś konkretnego na śniadanie? - Pharah wydawała się kompletnie niezrażona jego niemiłym tonem. - Dobrze traktujemy więźniów. A ty odmówiłeś wczoraj kolacji. Co chcesz zjeść?

Medyk przekręcił się bardziej i usiadł na pryczy, nachylając się lekko.

- Ciebie, Liebling~ - mruknął kusząco. Po chwili zaśmiał się z drwiną, słysząc odkaszlnięcie po drugiej stronie drzwi.

- Masz ostatnią szansę, zaraz sobie pójdę. - Kobieta wyraźnie starała się zabrzmieć ostro, ale niekoniecznie jej to wyszło. - Co ci przynieść?

Medyk zastanowił się przez chwilę.

- Piwo - odparł po chwili. - Tylko jakieś porządne. I koniecznie zimne.

W szparce w drzwiach ponownie pojawiła się para ciemnych oczu, tym razem z uniesioną jedną brwią.

- Człowieku, jest dziesiąta rano.

Doktor również odpowiedział jej uniesieniem brwi. Pacnął się ręką w kolano, odwracając głowę.

- No masz, rzeczywiście! Dummkopf ze mnie. - Znów na nią spojrzał, tym razem bez żadnej nutki dowcipu, ironii czy w ogóle jakiejkolwiek emocji. - W takim razie zalej mi nim płatki kukurydziane.

Pharah bez słowa zatrzasnęła klapkę i korytarzem poniósł się odgłos jej kroków. Medyk opadł na pryczę, opierając się o ścianę, świadomy, że nie dostanie ani piwa, ani w ogóle nic do jedzenia i w ogóle skazał się na kolejne godziny samotności i głodówki. Ale co tam, nic od nich nie weźmie. Nic! I tak się odrodzi, nawet jeśli umrze tu z głodu...

Nagle usłyszał coś jakby kliknięcie, cichy bzyk, a zaraz potem uderzenie jakiegoś małego, metalowego urządzenia o posadzkę. Podniósł się na łokciach i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nic jednak nie dostrzegł. Doszedł do wniosku, że po prostu z głodu miał już omamy. Zdarza się. Wzruszył ramionami i ponownie opadł na posłanie, wpatrując się w przestrzeń.

Chwilę potem jarzeniówka na suficie zaczęła migać lekko. Medyk ponownie zmarszczył brwi i zmrużył oczy, wpatrując się w lampę. Pomyślałby kto, że ten cały Overwatch to szanująca się organizacja, niedopuszczająca do czegoś takiego, jak przepalona żarówka! Śmiechu warte.

Jarzeniówka zaczęła jednak migać coraz szybciej, aż w końcu zgasła całkowicie. To w tym momencie doktor zaczął się niepokoić, poczuł bowiem, jak powietrze wokół niego jakby... naelektryzowało się lekko. A zaraz potem do jego uszu dobiegł odgłos przypominający przelatywanie kodu na ekranie starego komputera. I wtedy pomieszczenie zalała całkowita ciemność, zgasła bowiem również lampa na korytarzu, do tamtej pory oświetlająca celę przez szparę pod drzwiami. Jedynym źródłem światła pozostało maleńkie okienko u szczytu jednej ze ścian.

Medyk usiadł na pryczy, wbijając spojrzenie w drzwi. Sekundę później włosy zjeżyły mu się na głowie, tuż za sobą usłyszał bowiem cichy śmiech, a zaraz po nim rozbawione:

- Boop! I po światłach...

...

*YEEEEEEEE...

...

aceyon: Hurra, choróbsko mnie wzięło! Będzie w końcu czas, żeby skończyć rozdział!

Również aceyon: *spędza kilka godzin na oglądaniu filmików na youtube'ie non-stop. Dwa dni z rzędu*

O mÓj BoŻe dwa takie cliffhangery, jak możesz, aceyon?! Ez, przeżyjecie. Do następnego! ;)

Wiem, Pharah ma wyjątkowo maślane poczucie humoru, wybaczcie jej, słyszała za dużo dad joke'ów...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top