my korean cafe
Jimin
Mój plan tygodnia zazwyczaj nie ulegał większym zmianom. Od jakiegoś czasu wszystko toczyło się swoim rytmem, po kolei, bez większych niespodzianek. Zazwyczaj to ja musiałem dopasowywać się do planów Jeongguka, którego nieregularne mecze, ciągłe treningi i częste wyjazdy były priorytetowe. Ale przecież ja też miałem swoje życie.
Weekendami przebywałem od rana do nierzadko samego wieczora na uczelni, udając przykładnego studenta psychologii. Zaoczne nauczanie pozwalało mi podporządkować pod siebie resztę tygodnia, nie licząc sesji, kiedy to musiałem skupiać się na zaliczaniu egzaminów. Od poniedziałku do piątku przebywałem więc z rodzicami w Calico, starając się ratować ich biedne tyłki i cały ten interes.
Ale sam miałem swoją cierpliwość.
No i miałem oczy.
Jeongguk wiele razy już starał się wybić mi ten pomysł z głowy. Argumenty miał przecież wystarczająco porządne, bym faktycznie odpuścił i pozwolił biznesowi mamy i taty upaść, ale jakim byłbym synem, gdybym nie starał się chociaż czegokolwiek ratować? Źle czułem się z myślą, że kawiarnia sobie nie radzi. Nigdy za dobrze sobie nie radziła, ale przez ostatnie dwa lata przynosiła ona niestety jedynie straty, które w końcu skumulowały się, a które mogły pociągnąć moich rodziców na samo dno. Nie mogłem na to pozwolić.
Ale w dni takie jak dzisiejszy załamywałem ręce i nawet nie starałem się ukryć mojego rozczarowania, kiedy znów coś szło nie po naszej myśli.
Niedawno naprawiony przez fachowców, których zamówił i ostatecznie też opłacił mój chłopak ekspres był najpewniej jedyną rzeczą w lokalu, która jako tako nadawała się do czegokolwiek innego niż na śmietnik. Konserwator do lodów, które swoją drogą jedynie drożały u dostawcy, choć ich jakość pozostawiała wiele do życzenia zepsuł się. Przestał utrzymywać niską temperaturę, a kiedy chciał to nadrobić jedynie zużywał prąd, który przecież nie rósł na drzewach. Tym samym ta usterka kosztowała moich rodziców cały zapas zamrożonych lodów, których było w sumie osiem wiaderek. Gdyby nie koszty naprawy sprzętu, może nie byłaby to aż taka spektakularna tragedia, ale w połączeniu z tym, że była to już któraś rzecz w tym tygodniu, która wymagała wymiany, a na którą oczywiście nie było nas stać to był kolejny mocny cios, pod którym trochę się ugiąłem.
- Złom - mruknął mój ojciec, odchodząc w końcu od konserwatora, którego próbował jeszcze jakoś sam naprawić. Na podłodze obok mnie leżały cztery puszki lodów, które nie zmieściły się do lodówki na zapleczu. Widziałem jak mięta z czekoladą rozpływa się po ściankach opakowania, tym samym przestając nadawać się do spożycia. - Nie ma sensu tego naprawiać. Trzeba wyrzucić - powiedział tata, a na jego zmęczonej twarzy dostrzegłem jedynie złość. Wyszedł z sali, by najpewniej odpocząć na zapleczu, a ja usiadłem na stołku i schowałem twarz w dłoniach.
Nic nie szło tak, jak powinno. Kiedy rozwiązywałem jeden problem, prawie natychmiast pojawiał się następny, jeszcze trudniejszy do poradzenia sobie z nim, jeszcze gorszy, jeszcze droższy. Był już wieczór i byłem zmęczony siedzeniem w kuchni. Z mamą udało nam się upiec kilka smacznych ciast, które rodzice sprzedawali czasami do innych cukierni, od kiedy u nas interes się nie kręcił. Były z tego jakieś pieniądze, ale nie przekładały się one ani na czas, ani na umiejętności kulinarne mojej mamy.
Calico stało zamknięte od zdecydowanie za długiego czasu. Początkowo mieliśmy zrobić przerwę na odświeżenie wnętrza i ulepszenia, na wymyślenie dobrej, ale taniej reklamy. Tymczasem staliśmy w miejscu. Mnożące się problemy i smutny, szary napis na drzwiach "niedługo wracamy :)" dobijały mnie. Tu potrzeba było konkretnej gotówki. Naprawdę konkretnej. Do listy rzeczy "do zrobienia" dopisałem dziś kupno konserwatora. I dopiero teraz pomyślałem o roztapiających się lodach, które i tak wylądowałyby w koszu, bo nikt by ich nie kupił, aż nie skończyłby się ich termin przydatności. Te pudełka i tak były więc spisane na straty.
Rozejrzałem się po sali. Nie było tu nic co mogłoby ludzi przyciągnąć na tyle, by chcieli tu wracać. Odmalowane na nowo ściany i stoliki na nic się nie zdały, jeśli nie miało się samych produktów. A produktów nie opłacało się robić, skoro nikt nie przychodził. Dwóch klientów dziennie, którzy przyszli tylko dlatego, że mieli po drodze nie było dobrym wynikiem. Tacy zazwyczaj zostawiali w kasie jeden banknot, za który kupowali kawę, którą najpewniej wylewali za rogiem.
Nie miałem dziś siły się z tym wszystkim użerać. Ani ze złośliwością rzeczy martwych, które bez powodu psuły się, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, ani ze złośliwością rodziców, którzy czasami nawet się już nie starali utrzymać na powierzchni. Dlatego też tak strasznie ucieszyłem się na widok Jeongguka, który zapukał do drzwi Calico, zaraz machając do mnie radośnie na powitanie.
Poszedłem mu otworzyć. Dziś miał w końcu rozmowę z producentami T-Shine. Byłem bardzo ciekawy, co udało mu się wynegocjować, a raczej co wynegocjował dla niego Min Yoongi. Jego uśmiech podpowiadał mi, że wszystko poszło dobrze.
- Hej - przywitałem się, zaraz czując jego silne ramiona wokół moje talii. Reklamówka, którą trzymał w dłoni zaszeleściła. Ucałował czubek mojej głowy, a ja chętnie schowałem się gdzieś między jego bakiem, a szyją. Ładnie pachniał. Wyglądał już jak z okładki, a przecież sesje dopiero go czekały. Na ważne spotkanie kazałem mu założyć koszulę.
- Mam nadzieję, że już tu skończyłeś, bo porywam cię na kolację, Jiminie - powiedział, odsuwając się na tyle, bym mógł zobaczyć jego błyszczące się z podniecenia oczy. - Mamy co świętować.
- Czyli, że... - zacząłem, ale na horyzoncie pojawił się zaraz mój ojciec. Trzasnął drzwiami, chcąc oznajmić nam, że nie jesteśmy sami i odchrząknął, chyba bojąc się, że hałas był niewystarczający. Jeongguk rzucił mu "dzień dobry", ale raczej nie zawracał sobie dłużej głowy czymś, co nie było mną, bo zaraz poczułem jak cmoka mnie energicznie w policzek. Naprawdę się cieszył, więc automatycznie mój humor też się poprawił.
Zerknąłem na zegarek, jaki Jeon miał na nadgarstku. Była prawie szósta wieczorem, na co oczy prawie wyleciały mi z orbit. Siedziałem tu prawie dziesięć godzin, a poza upieczeniem kilku ciast i marną próbą naprawy konserwatora nie zrobiłem nic. Ale Jeonggukowi chyba też zeszło w siedzibie T-Shine, bo spotkanie miał na dwunastą.
- Tylko się przebiorę - powiedziałem, wskazując ruchem głowy na mój poplamiony fartuszek. Nie umiałem piec i gotować i pozostać przy tym bez skazy na ubraniu. Wtedy dopiero Jeongguk wyciągnął przed siebie rękę, dając mi trzymaną przez siebie reklamówkę. Nie pytając o nic, zajrzałem do środka, odnajdując na dnie kilka moich rzeczy, między innymi koszulę i spodnie.
- Po prostu to załóż - powiedział, więc wywnioskowałem, że nasze świętowanie odbędzie się w jakiejś restauracji. Jakiejś, czyli na pewno nie w przypadkowej pizzerii, czy w McDonaldzie.
Poszedłem na zaplecze, chowając się w łazience, chcąc na szybko doprowadzić się do porządku. Włosy na szczęście współpracowały, więc większość czasu poświęciłem mojemu oszczędnemu makijażowi, by jakoś go poprawić, no i w końcu także się przebrać w białą koszulę, którą przyniósł mi mój chłopak, a która wyprasowana powinna leżeć w szafie i w moje obcisłe, czarne spodnie, które ładnie pasowały do moich zimowych butów zamszowych.
Pożegnałem się z mamą, która postanowiła sama dokończyć ostatnie ciasto, jakie miała na dziś i wychodząc rzuciłem uśmiech tacie, który nie odwzajemnił go, ani nawet nie odpowiedział na "do widzenia" Jeongguka. Wyszliśmy, a ja tylko na moment odbiegłem myślami do jego zdenerwowanej miny. Wiedziałem, że tata się martwi sytuacją lokalu tak samo, albo nawet i bardziej niż ja, ale nie musiał przy tym być takim burkiem. Od dawien dawna wiedziałem, że tata nie zna słów takich jak "dziękuję", czy zwrotów w stylu "potrzebuję pomocy". Zawsze było tylko "ja sam, ja sam", dlatego może teraz tak trudno było mu przyznać, że naprawdę jest w beznadziejnej sytuacji.
Poszliśmy z Jeonggukiem do taksówki, która czekała na rogu. Chłopak musiał przyjechać nią z naszego mieszkania, więc do naszej kolacji zaraz dołączyłem fakt, że będzie jakiś drink, ewentualnie dwa. Zdążyłem już wyleczyć kaca po ostatnim wyjściu z Taehyungiem, więc nawet się ucieszyłem.
Dopóki nie podjechaliśmy pod restaurację.
|Jutro nowy rozdział! Bądźcie zdrowi i uważajcie na siebie! A jakby ktoś chciał to zapraszam do głosowania na twitterze na jedną z opcji odnośnie dalszej fabuły vanilli, a dokładniej prezentu urodzinowego dla Jimina. Przez dwie h można jeszcze głosować!|
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top