Rozdział 27
~ Karo's P.O.V. ~
Szłam podekscytowana razem z Chrisem i Joshem poszukując miejsca jakie widziałam w mojej 'wizji'. O ile można to nazwać wizją. Mimo, że to nie był jeszcze koniec męczarni uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wiedziałam, że wreszcie coś mi się udało i że uda mi się pomóc przyjacielowi. Zaraz... przyjacielowi? Nawet nie wiem kim teraz dla siebie jesteśmy. Nasze relacje wyglądają naprawdę dziwnie.
- Nie cieszysz się? - spytałam lekko zakłopotana widząc Josha przygnębionego. Nie uzyskałam odpowiedzi.
- To szkoda - mruknęłam zawiedziona i odeszła na bok. Nikt z nas nawet nie próbował przerywać milczenia, co mnie dziwiło. Udało mi sie znaleźć sposob na odkręcenie tego wszystkiego i nie potrafię zrozumieć dlaczego moi towarzysze nie
podzielają mojej radości.
- Chris? - szepnęłam podchodchodząc do chłopaka.
- Czemu jesteście tacy... przygnebięni? - zapytałam delikatnie unosząc głowę w celu spojrzenia na niego.
- My... Wybacz, nie mam ochoty teraz rozmawiać - odrzekł.
- Dlaczego tak chorobliwie unikacie tego tematu? - Nie wytrzymałam wreszcie.
- Po prostu ekhm... Wiesz, Karo... Nie zawsze wszystko jest takie łatwe jak... - Zaczął szatyn.
- Ooo a więc to tak. - Uśmiechnęłam się ironicznie.
- Nie ufacie mi, nie wierzycie, że mogę coś zdziałać hah. Miło kochani, to takie cudowne uczucie kiedy twoi najbliżsi zwatpili... - mruknęłam siadając przy najbliższej, pokrytej śniegiem skale.
- To nie tak... - Blondyn usiłował mi wytłumaczyć.
- Chris, dlaczego na wszystko masz jakąś banalna wymówkę? Fakty są banalne do stwierdzenia, nie rób ze mnie głupiej - odparłam zakrywając twarz zziębniętymi dłońmi i poczułam na twarzy kilka słonych łez.
- Karo, nie płacz, proszę. Znajdziesz lepsze osoby niż ja, słuchaj, naprawdę nie chcę do końca przeistoczyć się w to... coś. Może zastrzelicie mnie od razu? - powiedział kładąc dłoń z coraz dłuższymi pazurami na moim ramieniu.
- Nie... To nie może być... - Zaczęłam.
- To będzie najlepsze wyjście - mówił.
- Oj no zamknij się, to tutaj! - pisnęłam z radości biegnąc do celu. Znalazłam się wreszcie w miejscu które ukazało się w mojej 'wizji'
- Tutaj mamy odprawić rytuał! - powiedziałam do chłopaków, którzy przybiegli zaraz za mną.
- Jesteś pewna? - spytał Chris rozgladajc się po niewielkiej polanie.
- Nie, tak sobie tylko żartuje. No jasne, że jestem pewna - mruknęłam.
- Więc... Co mamy teraz zrobić? - spytał Josh.
- No... tam było pięć osób... - zaczęłam.
- Mamy dwie i osobę którą chcemy przemienić. - Przyklasnął blondyn.
- Cicho, były jeszcze takie znaki na ziemi... I ogień - kontynuowałam nerwowo.
- No swietnie! Mamy wszystko! - mówił ironicznie. Nie zważając na nieprzyjemne uwagi z ich strony zaczęłam rysować zapamiętany wzór po czym zebrałam trochę w miarę suchego drewna i zaczęłam rozpalać ogień.
- Dalej emm... - Zastanowiłam się chwilę.
- Nie wiesz? - Chris złapał mnie za ramię.
- Czy ty naprawdę nie potrafisz być przez chwilę cicho? - warknęłam odbpychając go od siebie ze złością. Na szczęście tym razem milczał jak grób przyglądając mi się z wyrzutem.
- Tak lepiej - mruknęłam w podzięce mimo mojego niezadowolenia.
- Inkantacja... - rzuciłam niepewnie usiłując przypomnieć sobie jej tekst. Po kilkunastu sekundach namysłu zaczęłam ostrożnie wymawiać niezrozumiałe nawet dla mnie słowa. Stanęłam przy wzorze na ziemi i wskazałam Joshowi miejsce, które powinien zająć. Nie przerywając wypowiadania zaklęcia uniosłam delikatnie pozłacany medalion.
- C-co się dzieje? - krzyknął Chris przerażonym tonem.
Spojrzałam na niego po czym na miejsce, które pokazywał. Moje kąciki ust mimowolnie uniosły się do góry widząc portal znajdujący nad żarzącym się ogniem. Kontynuowałam inkantację wpatrując się z radością i przerażeniem na raz w niesamowite zjawisko.
Ucichłam gdy zobaczyłam piątkę Indian z mojej wizji oraz mężczyznę, który to wszystko mi pokazał. Złapał mnie za ramię i po chwili odchodząc zaczął sam wypowiadać urok.
Cofnęłam się o kilka kroków zbliżając się przy tym do Chrisa, który objął mnie, stwierdzając, że to dla mojego bezpieczeństwa. Uważnie przeglądałam się wydarzeniom. Amerykanie otoczyli Josha zmuszając go do zmniejszania odległości miedzy nim a ogniem.
- Spokojnie Josh! - Usiłowałam zabrzmieć jak najbardziej kojąco, jednak było to niezwykle trudne, gdy sama byłam kłębkiem nerwów.
-
Będzie dobrze - szepnęłam spuszczając głowę w obawie co mogę tam zobaczyć. Usłyszałam piekielny krzyk Josha, gdy prawdopodobnie zetknął się już z ogniem. Momentalnie wtuliłam głowę w Chrisa nie mogąc patrzeć na męczarnie chłopaka.
- Boję się. - Przylgnęłam do chłopaka jeszcze mocniej.
- Musisz go wspierać - powiedział starając się mnie pocieszyć i gładząc mnie po głowie.
- Masz rację - rzekłam nieco bardziej zmotywowana znów spoglądając w miejsce rytuału. Naprawdę mnie potrzebował i nie mogłam go zawieźć. Indianie stali tam tak ciasno, że nie potrafiłam dostrzec Josha. Zostali tam jeszcze przez jakiś czas po czym przejście do ich wymiaru zaczęło się zamykać, a wraz z nim zaczęli znikać oni. Wreszcie ujrzałam go leżącego bezwładnie na puszystym śniegu. Szybko wyrwałam się z uścisku blondyna i pobiegłam do chłopaka.
Nie wyglądał już jak wendigo. Jego skóra odzyskała karmelowy kolor, jego zęby i paznokcie wróciły do normalności, jednak nie mogłam ocenić jego oczu, gdyż były zamknięte. Przytuliłam go z całej siły i delikatnie pocałowałam w policzek. Niestety coś mnie w nim zaniepokoiło. Nie oddychał.
Author's Note
Heeej 💕 Przepraszam strasznie, że tak długo nie było rozdziału, mega mi z tym źle :( Ale błagam mordki, wybaczcie, miałam gorsze dni i nie miałam ochoty na pisanie, a nie chciałam tego zrobić na odwal się. Rozdział miał być dłuższy, ale no cóż... Nie wyszedł za bardzo dłuższy mimo że bardzo się starałam :/ Dzięki bardzo za przeczytanie i przepraszam za błędy 💕 i jeszcze raz przepraszam za tak długi brak rozdziału 😔
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top