Rozdział 17

~ Karo's P.O.V. ~

- Egh - mrunkęłam wracając do pozycji leżącej. Znalazłam moje lekko już zszarzałe słuchawki i włączyłam losową piosenkę.

'O Śmierci, O Śmierci.
Nie oszczędzisz mnie przez następny rok?'

Ja pierniczę, na lepszą nie mogłam trafić. Skrzywiłam się jeszcze raz słuchając kolejnego wersu po czym przełączyłm na coś innego.

'Nigdy więcej bólu,
Nigdy więcej łez,
Nie trzeba już więcej płakać,
Nie ma się czego bać,
Nigdy więcej bólu,
Nigdy więcej łez'

Tak lepiej. Uśmiechnęłam się słuchając pozytywnych słów piosenki. Po jakimś czasie wsłuchując się w kojący rytm zasnęłam.

***

- Wstawaj mordo. - Koło mnie siedział Warren jak zwykle spisujący wyniki.

- Muszę? - jęknęłam spoglądając na niego nieobecnym wzrokiem.

- Nie, ale chciałem ci zrobić na złość. - Zaśmiał się.

- Boże drogi kogo teraz przyjmują na lekarzy. - Również zaczęłam się śmiać.

- Najlepszych - odpowiedział.

- Chciałbyś. - Zgasiłam chłopaka i nastała cisza. Nagle przypomniałam sobie o osobie, którą wczoraj przywieźli.

- Warren? - spytałam niepewnie.

- Hmm? - Nie okazał mi zbytniej uwagi.

- Co z tym człowiekiem? - dopytałam.

- Jakim? - Ciągle coś zapisywał.

- Tym, który był wczoraj w tak okropnym stanie - szepnęłam.

- Ah, a co? - pytał.

- Pytam z ciekawości - odpowiedziałam.

- Nistety nie mogę ci powiedzieć - oświadczył.

- A mogę chociaż wiedzieć kto to? - dopytałam zniecierpliwiona.

- Niestety - rzekł.

- Oj Warren błagam - poprosiłam łapiąc go za rękę.

- Nie.

- Co ci szkodzi no - nalegałam.

- Egh, rozumiem, że nie wygram? - Zrobił smutna minkę.

- Nie. - Uśmiechnęłam sie szeroko patrząc w jego kawowe oczy.

- Tylko błagam, nie mów nikomu. - Na te słowa zrobiłam znak zamykania ust na kluczyk.

- Joshua Washington - powiedział.

- Co?! - wrzasnęłam.

- Ciii bo ktoś się zainteresuje. - Uciszył mnie

- Boże mój Joshy. - Zaczęłam płakać.

- Egh, jeśli go znasz to bardzo mi przykro, ale jest w bardzo kiepskim stanie - mówił ze smutkiem.

- Warren? Proszę obiecaj, że zrobisz wszystko, żeby go uratować - blagałam.

- Nie wiem czy dam radę, ale spróbuję - powiedział i delikatnie mnie uściskał.

- Dziękuję. - Uśmiechęłam się do niego.

Nie mogłam ułożyć myśli. Josh był tutaj, tylko ledwie żywy. Lekarze nie dawali mu szans. Czyżbym kolejny raz miała go stracić?

- Mogę go odwiedzić? - wypaliłam.

- Tylko sobie kłopotów przez Ciebie narobie. - Zaśmiał się podchodząc do drzwi.

- Nie idź - poprosiłam.

- Muszę, papa - pożegnał się i opuścił salę.

Leżałam na twardym łóżku znów wpatrując się w biały sufit. Po chwili udało mi się sięgnąć do okna i je uchylić w celu wywietrzenia pomieszczenia. Przeraźliwe zimno zaczęło do mnie docierać i właściwie cieszyło mnie to. Czułam się odprężona.

Starałam się nie myśleć o niczym, chciałam odświeżyć mózg, który ostatnio gorzej działał. Przymknęłam na chwilę oczy jednak przeczucie nakazało mi je otworzyć. Na metalowej poręczy łóżka siedział błękitny motyl.

- Hej mały. - Uniosłam kąciki ust i podniosłam rękę mając nadzieję na to, że stworzenie na niej usiądzie.

- No dalej, nie ma się czego bać - powiedziałam do owada przysuwając się bliżej. Momentalnie wzbił się do lotu.

- Ciii, spokojnie, nie skrzywdzę Cię - szepnęłam spokojnie usiłując go uspokoić. Nareszcie motyl zbliżył się do mnie i ostrożnie wylądował na moim palcu. Zamarłam w bezruchu. Mogłam mu się przyjrzeć. Jego niebieskie skrzydła ciemniały aż do odcieniu czerni w stronę zewnętrzną co dawało niesamowity efekt. Zawsze lubiłam motyle, to takie piękne, majestetyczne istoty. Zupełnie jak z magicznych bajek.

- Mam wieści! - Usłyszałam uradowany, donośny głos Mike'a. Mój mały, cudowny przyjaciel natychmiastowo odleciał, a ja z wyrzutem spojrzałam na chłopaka.

- Przepraszam, nie chciałem go... - powiedział.

- Świetny, co nie? - spytałam patrząc na motyla z zachwytem w oczach.

- Ymm... Ta - mruknął.

- Oh Michael, współczuję, że jesteś ślepy na takie piękno - powiedziałam ze smutkiem.

- Bywa. No ale w każdym razie kazali mi poinformować cię, że już jutro możesz opuścić szpital! - powiedział z entuzjazmem.

- O to świetnie - rzekłam obojętnie.

- Co jest? Nie cieszysz się? - dopytywał z zaniepokojeniem.

- Po prostu... Nie będę na bieżąco z tym co u Josha - szepnęłam.

- Jak to? - spytał zdezorietowany.

- Ooo nie słyszałeś jeszcze, że wczoraj go znaleźli? - powiedziałam.

- Naprawdę? - spytał z niedowierzaniem.

- Naprawdę. - Uśmiechnęłam się.

- Oby go uratowali - powiedział.

- Oby - odrzekłam. Siedzieliśmy chwilę w ciszy, a on po jakimś czasie wyszedł.

Było już dość późno, ale nie miałam siły sprawdzić godziny. Pomyślałam, że warto by się przespać i tak też zrobiłam. Przytuliłam się do poduszki i zamknęłam oczy w nadzieji, że sen nadejdzie szybko, lecz tak się nie stało. Ciągle myślałam o Joshu. Co jeśli nie zdołają go uratować? Nie, to przecież nie możliwe. Już niebawem wszystko się ułoży, na pewno. Może nawet niedługo będę mogła go przytulić i na nowo poczuć jego bliskość?

- Co jest? - jęknęłam, gdy usłyszałam jakiś trzepot.

Mój motyl obijał się o szybę usiłując wylecieć na dwór. Oświetlało go tylko srebrzyste światło księżyca co dodawało mu tajemniczości. Nachyliłam się do okna i delikatnie je uchyliłam.

- Przyleć jeszcze kiedyś - szepnęłam do wylatującego stworzenia.

Author's Note
Hej 💕 Mega przepraszam za to ze rozdział może być słaby i może mieć błędy, ale już usypiam :/ Dzięki za przeczytanie 💖

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top