Podejście #3


Moje dobre dni musiały się kiedyś skończyć. Dohyeon wróciła, i dowiedziawszy się o incydencie z Baxterem siłą zaciągnęła mnie przed główne wejście do wytwórni. Powiedziała, że będziemy tam stać póki nie przyjdzie Jackson i w ogóle jej nie obchodzi, czy przywlecze ze sobą całą armię, bo w czasie gdy ja się zastanawiałam nad głupim przywitaniem, ona w liceum potrafiła dwa razy z kimś zerwać i się pogodzić.

― A to bardziej skomplikowane ― fuknęła. ― Idziesz. Przystajesz. Dzień dobry. Kłaniasz się. Idziesz dalej. Co to za filzofia?!

No ale dla mnie była. I to wielka.

Po dwóch godzinach pojawił się Jackson. Był z nim jedynie Bambam, jednak ja i tak nie mogłam się ruszyć. Na dodatek potwornie zaschło mi z gradle i nie mogłam z siebie wydobyć zrozumiałego dźwięku.

― Dalej, idziesz! ― Dohyeon popchnęła mnie w ich kierunku. Uczepiłam się parapetu najmocniej, jak umiałam. Dohyeon nie była zadowolona. ― Na cholerę taki cyrk odstawiasz! Najgorsze, co może się stać, to to, że ciebie nie zauważy. Jak dla mnie żadna tragedia.

― Dohyeon... unnie... proszę, błagam, nie...

― Nie zachowuj się jak dziecko i miej to już z głowy! ― Nie chciała dać za wygraną. Odpuściła dopiero wtedy, kiedy zniknęli za obrotowymi drzwiami. ― Tchórzliwy pokurcz...




Status: MISJA ODWOŁANA

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top